Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Zostawiliście mnie sobie na zakąskę, zawołał Teofil z westchnieniem, ale znacie mnie nadto, czego dziś miałem dowody, bym przed wami spowiadać się szeroko potrzebował. Nie wiem czem, a pragnąłbym być czemś wielkiem, podnieść się nad tłum, uczynić coś znakomitego, zasłużyć się ludzkości i marnie żywota nie spędzić...
Ale w duszy mojej są żywioły wszystkiego... nasiona mnogie, i w niepewności wielkiej czekam chwili natchnienia, które nie przychodzi.
Do piersi chciałbym przygarnąć świat cały, pochwycić wszystko, objąć, owładnąć, a wybrać sobie nie umiem... powiadacie mi żem poeta; ja sam nie wiem jeszcze, ale czuję że mógłbym być może poetą...
Za małem znajduję życie, za krótkiemi lata nasze na to, co mamy przed sobą do zrobienia — bo cóż można z wiedzy ludzkiej wyłączyć? co odepchnąć? co nazwać niepotrzebnem? Uśmiecha się wszystko, każdy stan ma wielkość swoją, swój urok i chwile złocistą.
— I jesteś jak ów osioł w bajce, dodał Longin, który między dwoma miarkami owsa zamiera z głodu, nie mogąc się namyśleć czy z prawej czy z lewej pochwyci?...
— Wolę być tym osłem, niż ograniczyć się jakimś ciasnym maluczkim wydziałem, jak wy, którym wystarcza staranie o chleb powszedni... i jedna ścieżka przez świat szeroki.
Nie znam siebie, ale mnie nęci wszystko co otacza... Pogląd na świat budzi we mnie artystę, piękność przemawia do serca, rozumiem język jej i chciałbym nim mówić, klękam przed obrazami malowanemi ręką Bożą i arcydziełami stworzonemi dłonią człowieka.
Czuję że schwyciłbym myśl z tej nieśmiertelnej twarzy stworzenia i użyć jej potrafił jak głoski alfabetu mojej duszy. Patrząc na Venus Medycejską, rozumiem jej twórcę i pragnę mu dorównać, przed Transfiguracją Rafaela, pojmuję kochanka Fornariny i zadanie jego życia, którem był ideał niewiasty świętością i dziewictwem promieniejący; z Michałem Aniołem rozumiem, że wyraz siły jest potęgą i jednem z obliczów piękności; — Boucher zachwyca mnie pasterkami swemi, Flamandczyk swą krową tak żywą, że prawie tęsknotę bydlęcą poczuwamy patrząc na nią i ryczeć się z nią chce razem. Otóżem artysta, wołam i myślę, że nim jestem.
Ale idę do kościoła i gdy się modlę przed obrazem, który we mnie wywołał pragnienie utworzenia arcydzieła — śpiew słyszeć się daje, płyną dźwięki poważne! To stary Haydn! to siedm słów Zbawiciela, które mistrz swemi siedmią nieśmiertelnemi sonatami wyraził tak potężnie... Słucham i zapomniałem o malarstwie. Jakże nie zapragnąć być tak prostym i wzniosłym jak on, i przemówić tak do ludzkiej duszy, by z niej dobyć same najczystsze uczucia, same natchnienia najświętsze?
Z Haydnem ja nim jestem i nim być chcę tylko... ale tuż odzywa się Mozart i różnobarwna jego lira mnie zachwyca, chciałbym tak wylać swój smutek jak on w Dies irae dies illa, takim finałem jak Don Żuana odmalować burzę wstrząsających mną namiętności, taką uzyskać potęgę i dzielność, jaka jest w jego symfonijach; tak się stać jasnym i pojętnym przy genialności jak on...
Z Beethovenem schodzę na padoł płaczu i cyrk męczeństwa, pomiędzy ludzi: ten mistrz boleści ludzkiej i namiętności zachwyca mnie siłą, wdziękiem, rozmaitością, fantazją, sercem, które drga w każdem jego dziele, dziwactwem nawet, które maluje, co się w tej duszy utrapionej i zbolałej kryło... Oto jego Adelajda, świeża cała jak kwiat wiosenny, oto septuor, cały świat tonów ze swą tęskną pieśnią i walcującem scherzo; — oto kwartety misterne, i Chrystus na oliwnej górze... z przerażającym marszem przybywających z Judaszem żydów — oto Sonata Księżycowa, skarga duszy niewieściej cicha i łzawa... z początku... zakończona lawiną harmonij, oto tysiące marzeń, poruszeń, cierpień, wykrzyków oddanych z nieporównaną energią w symfonijach; oto całe życie ludzkie i całe cierpienie ludzkości w dziele jednego człowieka... Nimbym chciał być znowu, ale nie wielu dano Beethovenem zostać! zdumiewa mnie kunsztem Bach, mistrz formy wykwintnej, zachwyca Pergolese, unoszą na chwile Spohr, Schumann, Meyerbeer i wesoły a łatwy na pozór Rossini, biorący życie z najpospolitszej, powszedniej strony, a umiejący podnieść je do ideału... Klękam słysząc Chopina i modle się jego tęsknotą... ale przed nim czuję, że nim być nie mogę, że on jeden się sobą urodził. Szubert mnie rozłzawia, Weber porywa duszę, widzę Wertera i Lotchen, tańcujących tego walca, w którym puls całych Niemiec takt wybija... Kimże tu być? co pierwej wykrzyknąć tęsknotę czy radość? gdy wszystko jest we mnie i modlitwa i pieśń, i wesele i rozpacz, i hymn tryumfu i krzyk boleści? milczę i płaczę, nieudolny i skazany na męczarnie nieme.
Nic to... to dopiero jedna strona kalejdoskopu świata, tak samo ciągną mnie wszystkie... nauka swemi przepaściami, filozofia głębiną czarną, religja ekstazą mistyczną, czynny żywot walkami dni powszednich i nieustannością boju; błąkam się, klękam i płaczę. Byłbym szczęśliwy, gdyby mi Bóg dał jednę wyłączną namiętność i kierunek, a zamknął powieki moje na resztę świata, gdyby mi wydzielił u tego stołu miejsce i pokarm, a nie przywiódł przed zastawioną ucztę, która nęci głodnego tysiącem barw i zapachów...
Wy się uśmiechacie ze mnie, lecz to śmiech dziecinny; gdybym się urodził w wieku Arystotelesa, kiedy cała umiejętność ludzka zmieścić się mogła i w jedną głowę i jedną księgę, kiedy umysł jeden mógł uporządkować owoce doświadczenia wieków — byłbym tym szczęśliwym może co zarazem źwierzęta na klasy, poezję na rodzaje i politykę na rozdziały rozporządził, co logikę i historję naturalną, muzykę i historję ujął w jedne kluby. Lecz gdzież dziś umysł coby wszystkiemu wystarczył, wszystko objął potężnie i panować mógł wszystkiemu? Jestem więc skazany na męczeństwo i pośmiewisko ludzkie.
Stan mej duszy opłakany, a przyszłość czarna i smutna, wiecznie za czem tęsknić i czegoś pragnąć, i żałować i rzucać się a nie dojść do niczego, a z każdego szeregu być odepchniętym jak przybłęda...
Bo nic mi na długo wystarczyć nie potrafi, i w każdej głębinie dno widzę, i nicość w każdym kątku... W pierwszej chwili zachwycają mnie blaski — zaraz potem widzę tylko ułomność. Po siedmiu słowach Haydna, słyszę już jego kwartet ubogi i zużytą formę jego fortepianowej sonaty, Beethoven mi się powtarza i niecierpliwi pokuszając się o fugę niedostępną dla niego, w Michale Aniole dostrzegam gwałtowność naprężenia niemal śmieszną, w Mozarcie słabość i zużycie, w Rafaelu chłód i jednostajność, w nauce wszędzie niepewność, w filozofii sztuczną zabawkę.
— Jesteś jednem słowem najnieszczęśliwszym z ludzi, ale poeta, rzekł Longin, to jest inutile pondus terrae, do niczego nigdy nie dojdziesz, nic nie zrobisz, i co krok omyłki stawić będziesz tylko. — Masz-że co więcej jeszcze? zapytał.
— Żale, rzekł Teofil, nie tylko żale; przyszłość mi się nie uśmiecha, bom w wiecznej z sobą niezgodzie i sam nie wiem czego pragnę...
— Nie wieleśmy się od ciebie dowiedzieli, dodał wstając i ziewając szeroko Aleksander Macedoński — ale to nas pocieszać powinno, że ty nie wiele więcej wiesz o sobie, dałeś co mogłeś, a grosz wdowi wystarcza...
Gdyby też — dodał śmiejąc się — dla ukończenia tego wieczora powszechnych spowiedzi, zaprządz do niej i Cymbusia? Coby to on nam powiedział.
Ledwie się z tem dał słyszeć Longin, gdy okrzyk ogromny obudził drzemiącego chłopaka i wszyscy porwali się z miejsc swoich otaczając go i nagląc o to czego zupełnie nie rozumiał. Odskoczył w pierwszej chwili od samowara, przy którym nieodstępnie stać przywykł jak na straży, i gdy mu wykładać chciano, czego wymagano po nim, nie dawał przystępu do głowy tak dzikiemu żądaniu.
— Widzisz, rzekł mu Jordan, każdy z nas tu dziś wypowiedział czego chce, i jakie sobie w przyszłości życie obmyśla, gdyby mu losem rozporządzać było wolno, czyż ty byś nie potrafił opowiedzieć czego ci się zachciewa? co ci się uśmiecha?
— E! rzekł Cymbuś drapiąc się w głowę — tobyście się panowie śmieli ze mnie.
— Ale nie! nie! mów śmiało, czego sobie życzysz w przyszłości?
— Już to naprzód, z tego Wilna powrócić co najprędzej do domu, proszę panów, odchrząkując dodał Cymbuś, który nabierał odwagi, bo, jak Boga kocham, ja tu nie wyżyję, panowie mnie zamęczycie.
— A potem? spytał Longin.
— No! to będę odpoczywał! odparł nieszczęśliwy z westchnieniem.
— No! ale jakże?
— A! jak! na piecu! rozumie się że na piecu! mówił ożywiając się Cymbuś... pan mógłby mi dać chatę i ogród, a rozpatrzywszy się, może bym się z Motrunką ożenił, kupił bym parę szkap u Lejzera... i furmanował... ot po wszystkiem.
— Jakże! to tak mało pragniesz? nic więcej?
— A cóż ma być więcej? rzekł chłopak — żebym był bogaty to bym pewnie nic nie robił, a chłopca bym trzymał żeby go za uszy kręcić... ale bogaty nie jestem i nie będę.
— A chciałbyś być bogatym?
— Tak bardzo to nie, bo zaraz potrzeba ubierać się porządnie i siedzieć wyprostowanemu, a mnie to na co? Trochę żebym miał, a mógł na piecu spać do syta...
— A w lecie?
— No! na słońcu naturalnie! rzekł zziębły sługa.
— A więcej?
— E! nudzisz bo pan? co więcej! na co więcej! Motruna by jeść gotowała... ze słoniną... kieliszek wódki by się znalazł przed obiadem... czasem w niedzielę nalewka... a wnukom bym zakazał żeby do Wilna nie jeździli i akademikom nie służyli.
— Tak ci to już dojadło?
— Jak nie miało dojeść? Ta to męki wiekuiste! Jacy to ludzie w tym Wilnie, niech ich kaczki zdepczą! ani się rozmówić, ani poprzyjaźnić! — Śmieją się... nikt nie spojrzy... nie zagada.. u nas na wsi lepiej...
— Otóż mamy i marzenia Cymbusia i piec, odpoczynek, Motrunka, słonina... posądzam że ta Motrunka musi być rumiana i tłuściuchna jak pączek dzieweczka.
— Aha! aha! jak pan zgadł, rzekł śmiejąc się i poruszając gwałtownie Cymbuś, żeby pan ją widział! Ale, lepiej żebyście panowie jej nie widzieli... śliczności dziewczyna... a dobra!!
— Wcale skromne marzenia, dodał Longin, ostateczny ich rezultat — używanie bez pracy... Gdybyśmy my z równą naiwnością wyspowiadali się wszyscy z myśli naszych, można by życzenia nasze do tegoż sprowadzić mianownika... W życiu tylko szersze zakreślamy granice, a że wiemy iż pracą je okupić potrzeba, naprzód robiemy wybór pracy, jaka się nam zdaje najlżejsza i najlepiej do serca przypada. Cymbuś przypuszcza żeby furmanował... Wszystko i zawsze jedno, a człowiek pod sukmaną i w jedwabnym szlafroku Konrada, mutatis mutandis, sukmanę na szlafrok unus et idem.
— Północ! zawołał wstając Albin.
— Godzina upiorów i widziadeł! dodał Longin... Chodźmy więc, i tak już dosyć bałamuctwa tego, na któreśmy tyle czasu daremnie stracili. Cała korzyść, że się może komu choć przyśni co upragnionego, a Cymbusiowi cień różowej Motrunki! Utinam!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.