<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX

— Powiedziałabym: palec boży! — rzekła siostra miłosierdzia. — Choroba, to przestroga i bardzo mądrze czyni kościół boży, że sługi swoje posyła do łoża chorych, aby byli przewodnikami i drogowskazami na tym rozdrożu. Ale za naszych czasów ludzie nadmiernie boją się choroby i śmierci i dlatego nie rozumieją tej przestrogi i nie potrafią przeczytać Mane Tekel, wypisanego ognistą ręką boleści.
— Wtedy wstępowała we mnie śmierć — rzekł więc. — Wyrwali mnie śmierci, ale leżałem jak bez ducha i byłem słaby jak komar. Nie mogę powiedzieć, abym się obawiał śmierci. Tylko dziwiłem się, że mógłbym, że w ogóle potrafiłbym dokonać rzeczy tak ważnej i doniosłej. Stałem wobec śmierci jak uczeń, który nie wyuczył się lekcji. Było mi tak, jakby domagano się ode mnie czegoś zbyt wielkiego, poważnego i zdecydowanego i jak gdyby daremne było bronić się i tłumaczyć, że tego nie potrafię zrobić. Odczuwałem coś, jakby wielką niepewność i strach. Dziwne to, dawniej spotykałem się ze śmiercią tyle razy, bo dalibóg życie moje było niespokojne i częstokroć pełne niebezpieczeństw, ale jak dotąd śmierć miała dla mnie zawsze tylko oblicze ryzyka albo przypadku. Mogłem z niej drwić albo stawiać jej czoło. Lecz oto stanęła przede mną jako coś koniecznego, jako niepojęte i w najwyższej mierze obowiązujące i nieodwołalne postanowienie. Chwilami pokonywała mnie słabość i obojętność i wtedy mówiłem do niej: — No dobrze, zamknę oczy, a ty zrób, co potrzeba, beze mnie i szybko. Nie chcę o niczym wiedzieć. Ale czasem złościła mnie moja dziecinna tchórzliwość. Przecie to nic takiego — mówiłem sobie — nie ma w tym nic osobliwego, to tylko koniec. Każda przygoda miała swój koniec i oto będzie o jedną przygodę więcej. Ale rzecz dziwna, choć byłbym nie wiem jak medytował, nie zdołałem wyobrazić sobie śmierci jako zakończenia czegoś, jako trzaśnięcia pękającej nici.
— Przyglądałem się jej wtedy z dość bliska i widziałem ją jako coś rozległego i trwałego. Nie umiałbym się wyrazić dokładnie, ale śmierć jest czymś ogromnym w czasie, albowiem ona trwa. Powiem ci, siostro, że właśnie tego trwania balem się strasznie. Czułem małodusznie, ze tego zrobić nie zdołam. Nigdy przecie nie podjąłem nic trwalszego i nigdy nie podpisałem umowy, która obowiązywałaby mnie na czas dłuższy. Dość miewałem okazyj, by osiąść gdzieś i prowadzić porządne życie bez wielkiego wysiłku, ale zawsze odczuwałem dla takiego życia ostry i nieprzezwyciężony wstręt. Uważałem to za oznakę swego charakteru potrzebującego zmiany, przygód i wysp. A teraz miałbym pójść na taką umowę obowiązującą na wieki?
— Zalewał mnie zimny pot i postękiwałem ze zgrozy. To przecie niemożliwe, to nie dla mnie, to nie dla mnie! Boże wszechmogący, dopomóż mi, bo jeszcze ciągle nie jestem dojrzały, abym mógł zdecydować się ostatecznie i nieodwołalnie. Oczywiście byłoby całkiem inaczej, gdyby można było umrzeć na próbę, powiedzmy, na trzy miesiące, na pół roku. Powiedziałbym, że dobrze i zgoda. Ale nie żądaj ode mnie, abym rzekł: — Tak, teraz jestem twój!
— Było to, siostro, jak błyskawica albo objawienie. Znowuż ją widziałem, tę dziewczynę, która spoczywała wtedy pełna radości i cicho, ufnie mówiła: — Tak, teraz jestem twoja. — I znowu stałem się malutki i poniżony wobec tego postanowienia, że chcę żyć, jak przedtem miotałem się śmiesznie, zdecydowany umrzeć. Zacząłem rozumieć, że tak samo, jak śmierć, tak i życie zrobione jest z materii trwania i że na swój sposób i przy pomocy swoich drobnych środków ma wolę i odwagę istnieć po wieki.
— Oto są dwie połowy, które się uzupełniają i zamykają. Tak, tak jest: tylko życie kuse i przypadkowe może pochłonąć śmierć, podczas gdy życie pełne i istotne w śmierci znajduje dopełnienie. Dwie połowy układają się w wieczność. Ponieważ byłem zgorączkowany, widziałem to jako dwie puste półkule, które trzeba zbliżyć do siebie, aby stworzyły całość. Ale jedna z tych półkul była jakaś otłuczona i powyginana, nędzna skorupa, i choć przymierzałem i tak i owak, nie pasowała do drugiej połowy, doskonałej i gładkiej, jaką była śmierć. Trzeba to będzie naprawić — mawiałem sobie — żeby jedno mogło złączyć się z drugim i żeby można było powiedzieć: — Tak, teraz jestem twój!
— Wtedy zmyśliłem sobie, siostro, życie swoje. Mówię że zmyśliłem, ponieważ niejedno nie pasowało do całości i musiało zostać odrzucone, i na odwrót, brakło rzeczy istotnych i uzupełniających. W młodości mojej dużo jest takiego, co wymaga naprawy, ale nad tym nie biedziłem się wcale. Najważniejsze było i jest to, że w tej prawdziwej rzeczywistości, to jest w tej, której wcale nie było, ale która jednak w jakiś sposób istniała nie jako zdarzenie, ale jako sens — powiedzmy, jak gdyby karta wyrwana z księgi... Ach, Boże, cóż to ja chciałem powiedzieć? To ta zimnica winna wszystkiemu.
— Tak, najważniejsze jest to, że w tej prawdziwej rzeczywistości wszystkie sprawy były inne, zgoła inne — rozumiesz, siostro? To jest, powinny być inne i to jest najistotniejsze, a znowu ta prawdziwa historia powinna by być w rzeczywistości, powinna by być... — Zęby mu szczękały, ale się opanowywał.
— Pamiętasz, co ci powiedziałem — mówił rozdygotany — co ci powiedziałem, że leżała i rzekła: — Tak, teraz jestem twoja. To święta prawda, siostro, ale dalej, dalej, powinno być inaczej. Teraz już wiem, ponieważ z życiem weszła we mnie i śmierć. Powinienem był odpowiedzieć jej: Tak jest, ty, owszem, chwała Bogu. Jesteś moja i będziesz czekać, aż wrócę z życiem i śmiercią w ciele. Widzisz przecie, że jeszcze nie jestem dość dojrzały dla życia. Jeszcze — jeszcze nie jestem tak scalony, bym mógł trwać, nie jestem taki odważny, bym mógł się zdecydować. Jeszcze nie jestem z jednego kawałka, taki, jak ty! Proszę cię, cóż byś poczęła z taką kupką nieszczęścia? Przecież ja sam nie wiem, co ze mnie będzie, nie wiem, gdzie mam głowę, gdzie stopę. Ale ty! Ty jesteś wieczna, ty wiesz wszystko, co wiedzieć trzeba, ty wiesz, do kogo należysz. Lecz ja...
— Dygotał całym ciałem, gdy to mówił. — Poczekaj, a ja przyjdę i powiem: — Teraz i ja jestem twój. — Ach, siostro, rozumiesz, ona wiedziała o tym, ona to rozumiała, chociaż ja tego nie powiedziałem. I dlatego rzekła: — Nie, teraz nie, innym razem. — To znaczy, że mam wrócić, prawda? Powiedz, powiedz sama, to przecie znaczy, że będzie na mnie czekała, czy nie? I dlatego nie pożegnała się ze mną i nawet nie widziałem jej odejścia. Ja powrócę i obie połowy połączą się z sobą jak życie i śmierć. Tak, teraz jestem twój. Nie ma żadnej prawdziwej rzeczywistości poza tym, co być powinno... — Odetchnął z głębi jak człowiek, który doznał wielkiej ulgi. — Połączy się z sobą miłość, śmierć, wszystko, co jest we mnie konieczne i bezwarunkowe. Oto mnie masz, teraz dopiero jestem na swoim miejscu. Jedyna pewna rzecz, to być czyimś. Siebie, siebie całego znalazłem w tym, że do kogoś należę. Chwałaż Bogu, chwałaż Bogu, jestem wreszcie u celu!
— Nie, puść mnie, ja czekać nie mogę, ja wracam. A ona uśmiecha się tylko, tak, teraz jestem twoja! Już nie będę się bał, nie zawiodę jej, już idę, już idę. Ja wiem, że już zrywa tasiemki i sprzączki swej sukni. Prędzej, prędzej, wiesz przecie, że muszę wrócić! Ty nazywasz to wichurą? Idźże, ja wiem, co to jest cyklon, widywałem kolumny trąby powietrznej. Ten wietrzyk nie jest dla mnie tak mocny, by mógł mnie nieść dość szybko. Czyż nie widzisz, że śpieszy w moje objęcia, pochyla się i leci, baczność, zderzymy się swymi czołami i zębami, uważaj, spadasz na mnie, spadnę na ciebie! Jakaś ty niecierpliwa, jak mocno porywasz mnie w objęcia!
— Nagle zaczął majaczyć w gorączce. — Czemu ten pilot leci w pustkę! Powiedz mu, siostro, żeby zawrócił, że jej tam nie ma! Albo nie, idź do niej i powiedz jej, zapewnij ją, że wracam! Wiesz przecie, że czeka na mnie! Na Boga cię proszę, powiedz jej, że jestem w drodze i że pośpieszę do niej, jak tylko pilot znajdzie miejsce do lądowania. Nie mogłem napisać listu, bo nie wiem, gdzie się znajduje...
— Patrzył na mnie zrozpaczonymi oczami, pełnymi zgrozy. — Co ty, siostro, czemu, czemu jej tego nie powiesz?! Ja muszę latać dookoła, dookoła, ciągle dookoła, a ty tylko mrugasz na mnie i nie chcesz jej tego powiedzieć, ponieważ... — Nagle zaczął się mienić, miał na głowie kukłę z bandażów i strasznie dygotał, a ja spostrzegłam, że chichocze. — Ja wiem, ty jesteś zła i zawistna, taka wstrętna mniszka. Złościsz się na nią, że kochała. Nie powinnaś jej zazdrościć. Żebyś wiedziała, ja wtedy i pod tym względem trochę skłamałem. Może właśnie dlatego postąpiłem tak tchórzliwie. Rozumiesz? Żebyś wiedziała, siostro, innym razem...
Siostra miłosierdzia utkwiła smutne, spokojne oczy w doktorze. — Potem bluźnił. Było tak, jakby usty jego przemawiał szatan. Wyrzucał z siebie słowa urągliwe i haniebne... Boże, bądź mu miłościw! — Przeżegnała się. — Najstraszniejsze było to, iż bluźniercze słowa wychodziły z kukły, która nie miała ani oczu, ani ust. Ogarnął mnie taki strach, że się przebudziłam. Wiem, że powinnam była wziąć różaniec i modlić się za jego duszę, ale zamiast tego poszłam pod numer szósty, aby mu zmierzyć temperaturę. Leżał nieprzytomny i miał czterdzieści stopni i trzy kreski i drżał, wstrząsany zimnicą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.