<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X

Teraz ma już tylko trzydzieści osiem i siedem kresek, majaczy w gorączce, a jego obandażowane ręce niespokojnie poruszają się na kołdrze.
— Czy siostra nie wie, co on mówi? — pyta chirurg. Siostra miłosierdzia kręci głową, a jej usta o surowym wyrazie są zaciśnięte.
— Mówi jessr — wyrwał się staruszek leżący na sąsiednim łóżku. — Jessr — powtarza — jessr.
Yes, sir — domyślił się chirurg. — A więc po angielsku.
— I jeszcze mówił: maniana — przypomina sobie staruszek. — Maniania albo maniana. — Staruszek roześmiał się skrzekliwie: — Maniania! Maniania! Jak dziecko w poduszce. — Wydawało mu się to niezmiernie śmieszne, dusił się od śmiechu, aż w nim coś charczało. Trzeba było krzyknąć na niego, żeby zamilkł.
I dotychczas ani śladu jakiejś wiadomości, kto to właściwie jest. Poeta trzy razy dziennie zapytuje przez telefon, hallo, wiecie już coś bliższego? Nie, nie wiemy nic. Aha, a jak się miewa?... Ba, czyż można przez telefon przesłać taki gest, jak wzruszenie ramion? Tymczasem jeszcze żyje.
Po południu gorączka opada dalej, ale pacjent (a przynajmniej to, co widać z tego pacjenta), zdaje się być bardziej żółty, niż był przedtem, i ma czkawkę. Czyżby uszkodzenie wątroby? Czy nie wygląda to na żółtaczkę? I dla pewności chirurg wzywa na pomoc znakomitego internistę. Jest to wesoły, różowiutki, stary pan i sławny specjalista, dużo gada i z uciechy gotów uściskać czcigodną siostrę. Ba, ba, siostrzyczko, widzieliśmy przecie niejedno, zanim siostrę zabrano na oddział chirurgiczny. Chirurg półgłosem i mniej więcej po łacinie prezentuje mu casus. Internista połyskuje złotymi okularami spoglądając na to ciało omotane watą i bandażami.
— Ślicznie dziękuję — mówi z wielkim uznaniem i siada na krawędzi łóżka. Siostra miłosierdzia bez słowa podnosi kołdrę. Internista pociąga nosem i podnosi brwi. — Cukier?
— Skąd pan wie? — mruczy chirurg. — Oczywiście, kazalem zbadać mocz... czy nie ma w nim krwi. Prócz tego znaleźli cukier. Pan poznaje takie rzeczy węchem?
— Na ogół nie mylę się — mówił internista. — Aceton poznaje się łatwo. Nasza ars medica, panie kolego, to pięćdziesiąt procent intuicji.
— Na intuicję się nie piszę — odpowiedział chirurg. — Ale gdy widzę człeka po raz pierwszy, zaraz czuję, że danego gościa nie chciałbym krajać, choćby chodziło tylko o wycinanie nagniotków. Na pewno stałoby mu się coś niedobrego, embolia albo coś podobnego. Ale skąd mi się to bierze — nie wiem.
Internista delikatnie jeździł dłonią i palcami po kadłubie nieprzytomnego człowieka.
— Bardzo chętnie zbadałbym go szczegółowo — rzekł z żalem — ale trzeba mu dać spokój, prawda? — Ostrożnie, niemal tkliwie, przyłożył swe różowe ucho do jego piersi zsunąwszy uprzednio okulary na czoło. Cisza taka, że słychać muchę bzykającą na oknie. Wreszcie internista prostuje się. — Ale to serce jest porządnie zmachane — mruczy. — Mogłoby nam dużo powiedzieć. A prawe płuco też nie w porządku. Wątroba powiększona...
— Czemu jest taki żółty? — wyrwał się chirurg jakoś zbyt skwapliwie.
— I ja chciałbym wiedzieć — rzekł internista w zamyśleniu. — Mówicie, że temperatura opadła tak raptownie? Pokażcie mi mocz, siostro. — Siostra bez słowa podaje naczynie. Było w nim tylko kilka kropel moczu czerwonego i gęstego. — Proszę was — pyta internista podnosząc brwi — skąd wytrzasnęliście tego biedaka? Czy nie miał dygotki, gdy go tu przywieziono?
— Miał — odpowiedziała siostra.
Zdawało się, że internista liczy do pięciu. — Pięć, najwyżej sześć dni — mruczy. — To chyba niemożliwe. Czy mógłby dotrzeć tutaj... powiedzmy, z Indii Zachodnich... w ciągu pięciu lub sześciu dni?
— Chyba nie — uważa chirurg. — Jest to niemal wyłączone. Chyba że leciałby na Wyspy Kanaryjskie albo tak jakoś.
— W takim razie nie jest to wyłączone — odpowiedział internista tonem wyrzutu. — Proszę was, gdzież indziej mógłby złapać fiebre amarylla? (Wymówił amarilia, jakby się delektował dźwiękiem tego słowa.)
— Gdzie mógłby złapać co? — pytał chirurg nie rozumiejąc.
Typhus icteroides. Żółtą febrę. Jak żyję, widziałem tylko jeden przypadek tej choroby. Było to przed laty trzydziestu w Ameryce. Teraz ma phase trompeuse i wchodzi w okres żółty.
Chirurg bynajmniej nie był przekonany. — Proszę was, kolego — rzekł — czy nie mogłaby to być choroba Weila?
— Brawo, kolego — odrzekł internista. — Mogłaby być. Czy chcecie, żebyśmy tę rzecz zbadali na morskich świnkach? Byłoby to coś dla mego długowłosego asystenta. Aż piszczy z uciechy, gdy może dręczyć morskie świnki. Jeśli świnka będzie żywa i zdrowa, to racja po mojej stronie. A mnie się zdaje — dodał skromnie — że mam rację.
— Dlaczego?
Internista rozłożył ręce. — Intuicja, kolego. Jutro temperatura podniesie się ponownie i nadejdzie vomito negro. Stanowczo poślę tu tego młodziana, żeby nam zrobił obrazek krwi.
Chirurg drapał się po potylicy, nie wiedząc, co ma powiedzieć. — Aha, a co to jest gorączka czerwona?
— Gorączka czerwona? A fievre rouge, to gorączka antylska.
— Tylko na Antylach?
— Antyle, Indie Zachodnie, Amazonka. Bo co?
— Tak sobie — mruknął chirurg i pytająco spojrzał na siostrę. — Ale żółta febra zdarza się także w Afryce, prawda?
— W Nigerii i okolicy, ale to nie jej ojczyzna. Gdy mowa o żółtej febrze, to jakbym widział Haiti albo Panamę, cały ten krajobraz z palmami i tam dalej.
— Ale w jaki sposób mógłby się dostać z tym aż tu? — bardzo troskliwie zastanawiał się chirurg. — Inkubacja trwa pięć dni, prawda? A przez pięć dni... Chyba że przez cały ten czas leciał.
— No więc leciał — odpowiedział internista, jakby się to rozumiało samo przez się. — Musiał się ogromnie śpieszyć. Diabli wiedzą, co go tak pędziło. — Bębnił palcami po krawędzi łóżka ogromnie szybko. — Sądzę, że już nam nie powie, dlaczego tak się śpieszył. Serce jest bardzo kiepskie, a człowiek ten musi mieć niejedno poza sobą.
Chirurg ledwo dostrzegalnie skinął głową i odprawił siostrę miłosierdzia. — Coś wam pokażę, kolego — rzekł odkrywając biodra nieprzytomnego. Tuż koło pośladka widać było w półkolu cztery twarde, białe blizny, a jedna z nich miała dalszy ciąg jako zadrapanie. — Możecie się przekonać palcami, jak głęboko tkwią te blizny w ciele — mówił chirurg. — Ciągle musiałem medytować, skąd się one wzięły.
— No i...?
— Jeśli był w tamtych stronach, to niezawodnie będzie to łapa jakiegoś dużego kota. Patrzcie, jak kurczowo zaciskały się te szpony. Ale łapa tygrysa byłaby większa. Raczej jaguar, a to kazałoby myśleć o Ameryce.
— No, widzicie kolego. — Internista zwycięsko zatrąbił w chustkę do nosa. — Mamy więc już całkiem ładny kawałek biografii. Locus: Indie Zachodnie. Curriculum vitae: łowca i poszukiwacz przygód...
— A także marynarz. Na lewym przedramieniu ma wytatuowaną kotwicę. Pochodzi z tak zwanych lepszych sfer, bo ma względnie wąskie stopy...
— W ogóle ciało, powiedziałbym, inteligentne. W anamnezie: potator, zdeklarowany alkoholik. Przestarzałe cierpienie płuc, które odnowiło się ostatnimi czasy, powiedzmy, skutkiem gorączki infekcyjnej. Muszę wam powiedzieć, kolego, że mnie się ta czerwona gorączka bardzo podoba. — Interniście błyszczały oczy z uciechy. — I zabliźniona podzwrotnikowa framboesia. Ach, kolego, jakże żywo wszystko to przypomina mi moje młode lata! Dalekie kraje, Indianie, jaguary, zatrute strzały i tam dalej! Co za przygoda? Wędrowiec udający się do Indii Zachodnich — po co? Gdzie go tam diabli niosą? Najwidoczniej szedł bez określonego celu, jeśli mamy sądzić według tych pieczątek życia, jakie znajdujemy na jego ciele. Prowadzi życie dziwaczne i niespokojne, serce jego, jak na te lata, jest straszliwie zużyte. Pije z rozpaczy i z pragnienia diabetyków... Ech, kolego, ja to życie wprost widzę. — Starszy pan tarł w zadumie czubek nosa. — A następnie ten wariacki powrót na łeb na szyję, ta szaleńcza pogoń za czymś i niedaleko ostatecznego celu umrze nam na żółtą febrę, którą mu zastrzyknęła malutka Stegomyia fasciata, prawdopodobnie ostatniego dnia jego pobytu w tamtych stronach.
Chirurg kręcił głową. — Umrze na wstrząśnienie mózgu i uszkodzenia wewnętrzne. Proszę mi wierzyć.
— Żółta febra, kolego, to u nas rzecz rarytniejsza — obstawał internista przy swoim. — Niechże sobie ma, kolego, taki wspaniały exitus i niech odejdzie z tego świata jako wyjątkowy i jedyny Przypadek. Czyliż z tym swoim omotanym łbem, który nie ma ani twarzy, ani imienia, nie wygląda jak maska mająca przedstawiać tajemnicę? — Internista z wielką troskliwością okrywał nieprzytomne ciało. — Biedaku, powiesz ty nam jeszcze bardzo wiele, gdy ci zajrzymy do środka. Ale wtedy przygoda życia będzie już skończona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.