<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI

Nazajutrz temperatura podnosi się znowu. Trzydzieści osiem z ułamkiem, a bandaże koło ust są sczerniałe, jakby od zwomitowanej krwi. Pacjent jest już całkiem żółty i gaśnie, jak to się mówi, w oczach.
— No i co? — pyta chirurg czcigodną siostrę. — Dzisiaj w nocy nic? Już się siostrze o nim nie śniło?
Siostra miłosierdzia zdecydowanie kręci głową. — Nie. Modliłam się i poskutkowało. — Po czym spochmurniawszy dodaje: — Prócz tego wzięłam trzy proszki bromu.
Wtem przyszła inna pielęgniarka i meldowała, że ten pacjent prywatny, ten z abscesem na karku, ma gorączkę i czkawkę, nic nie mówi i słabnie. Mrucząc gniewnie i wysoce zaniepokojony pędzi chirurg do pokoju jasnowidza tak szybko, aż poły jego białego kitla furkoczą jak na wietrze. Jasnowidz leżał z oczyma zamkniętymi, a cienki jego nos zwracał się jakoś patetycznie ku sufitowi.
— Co mi tu pan będzie gorączkował! — krzyknął chirurg. — Niech pan pokaże! — Było tego trzydzieści osiem z czymś tam. Chirurg podrażniony tą gorączką zdjął mu opatrunek, ale rana była czysta, piękna rana, bez jakiegokolwiek zapalenia. I w ogóle nic osobliwego, tylko oczy troszeczkę przyżółkłe i ta czkawka. Chirurg wałęsa się po korytarzu i zagląda znowu na salę numer szósty. Tam, nad łóżkiem Przypadku X stoi sławny internista w otoczeniu czterech młodych doktorów w białych kitlach i uroczyście wygłasza fiebre amarylla, jakby się pieścił tym słowem. — Trudna rada, kolego — zwraca się do chirurga — musicie nam, internistom, odstąpić tego pacjenta. Taki rzadki i piękny przypadek! Czekajcie, zwali się tu do was cały wydział z największymi światłami wiedzy. Powinniście umieścić nad łóżkiem X baldachim z napisem uwieńczonym kwiatami na powitanie tego prześwietnego ciała. — Zatrąbił w chustkę, jakby grał na rogu myśliwskim. — Za pozwoleniem pańskim, wzięlibyśmy sobie kropelkę jego krwi. Panie sekundariuszu, niech pan powie asystentowi, żeby wziął od chorego próbkę krwi.
Gdy w ten sposób drogą instancyjną dotarł rozkaz aż do pana asystenta, który stał u lewego boku wielkiego internisty, pochylił się ten wysoki długowłosy młodzian nad przedramieniem nieprzytomnego i zaczął je trzeć kawałkiem waty.
— Gdy skończycie, panie kolego — mruczał chirurg zwracając się do internisty — poprosiłbym was na chwilkę. Tylko że stary doktor nie wyczerpał tak na poczekaniu swego entuzjazmu dla żółtej febry i mówił o niej jeszcze wtedy, gdy chirurg wlókł go do pokoju jasnowidza. — Tak, kolego — rzekł chirurg — a teraz niech mi kolega powie, co jest temu panu. — Starszy pan odsapnął i zabrał się do pacjenta, rzucając mu zwięzłe rozkazy i obrabiając go milczącymi chwytami swej sztuki. Odetchnąć, nie oddychać, odetchnąć głęboko, położyć się, powiedzieć, gdyby bolało, i takie wiadome rozkazy. Wreszcie dał spokój, tarł sobie, pełen niepewności, czubek nosa i podejrzliwie spoglądał na jasnowidza. — Cóż by mu miało być? — rzekł. — Nic mu nie jest, wszystko w porządku. Ciężki neuropata — rzekł bezwzględnie. — Ale co znaczy ta gorączka, tego nie wiem.
— No, więc sam pan słyszy — krzyczał chirurg na jasnowidza. — Niechże mi pan teraz powie z łaski swojej, co to ma znaczyć?
— Nic — próbował się wypierać jasnowidz. — To jest, może istnieje jaki związek z tamtym przypadkiem. Nie sądzi pan?
— Z jakim znowu przypadkiem?
— Z tym człowiekiem z isamolotu. Bo ja o nim ciągle myślę... Czy znowu ma gorączkę?
— Pan go widział?
— Nie widziałem — mruczy jasnowidz. — Ale myślę o nim. To jest, skupiam na nim wszystkie myśli. Wie pan, powstaje takie połączenie. Strasznie to wyczerpuje.
— To jasnowidz — rzekł chirurg skwapliwie. — A wczoraj nie miał pan gorączki?
— Miałem — przyznaje się jasnowidz — ale chwilami przerywałem połączenie i gorączka spadała. To się daje opanować wolą.
Chirurg popatrzył pytająco na koryfeusza medycyny wewnętrznej, ale ten drapał się po brodzie i medytował. — No, a bóle? — zapytał nagle. — Bólów nie odczuwał pan żadnych? Mam na myśli bóle, które miał tamten.
— Odczuwałem — niechętnie odpowiedział jasnowidz i wahając się trochę mówił:
— To jest, były to bóle czysto psychiczne, chociaż umiejscowione w różnych częściach ciała. Dość to trudno określić dokładnie — tłumaczył się zakłopotany. — Można by to nazwać bólami duszy.
— Gdzie? — nacierał internista.
— Tutaj — wskazywał jasnowidz.
— Aha, w nadbrzuszu. Doskonale — mruknął doktor z zadowoleniem. — A tutaj z boku?
— Taki ucisk i uczucie, jakby się miało womitować.
— Bardzo dobrze — pochwalał internista. — Więcej nic?
— Straszny ból głowy, tutaj w tyle i w plecach. Jakbym był przetrącony.
Coup de barre — ucieszył się stary doktor. — Człowieku, to jest coup de barre! Znakomicie pan to odtwarza! To przecie żółta febra, jakby prościuteńko z podręcznika.
Jasnowidz się przestraszył. — Ale przecie... Sądzi pan, że mógłbym dostać tej choroby?
— Skądże znowu — śmiał się internista. — Może pan być spokojny, bo tu nie ma odpowiedniego komara. Sugestia — odpowiedział na pytające spojrzenie chirurga i miał najwidoczniej wrażenie, że słowem tym całe zagadnienie jest wyczerpane. — Nie dziwiłbym się wcale, gdyby w nocy miał trochę białka i krwi. U histeryków — wywodził — niczemu dziwić się nie można. Zdobywają się oni na takie kawały, że o la! Niech pan się zwróci ku światłu.
— Kiedy oczy mi się tak łzawią — bronił się jasnowidz. — Nie znoszę światła.
— Zuch z pana — chwalił go internista. — Śliczny obraz kliniczny, kolego. Pan jest po prostu skarbem diagnostycznym i potrafi pan się ślicznie obserwować. Bardzo ładnie pan się obserwuje. Byłby pan doskonałym pacjentem. Nie do wiary, jak dużo jest ludzi, którzy nie potrafią powiedzieć, gdzie i co ich boli.
Jasnowidz czuł się mile pochlebiony tymi słowami uznania. — A tutaj, panie doktorze — wskazywał nieśmiało — czuję taki dziwny lęk.
— Epigastryczny — przyświadczył internista, jak gdyby egzaminował młodego medyka. — Bajecznie.
— A w ustach — przypomniał sobie jasnowidz — takie uczucie, jakbym wszystko miał obrzękłe.
Stary pan zwycięsko i uroczyście zatrąbił w chustkę. — No widzicie, kolego — rzelkł zwracając się do chirurga — to już wszystkie objawy, cały kompleks febris flavae. Moja diagnoza potwierdza się. I pomyśleć — mówił sentymentalnie — że przez trzydzieści lat nie widziałem żółtej febry... Trzydzieści lat, to kawał czasu.
Chirurg był mniej ucieszony i boczył się na jasnowidza, który wypoczywał zmęczony i wyczerpany. — Ale panu szkodzą takie eksperymenty — mówił surowo. — Ja tu pana nie zostawię, niech pan sobie idzie do domu. Pan wsugerowałby sobie choroby całego szpitala. Jednym słowem niech pan pakuje swoją szczoteczkę do zębów i... — wskazał palcem ku drzwiom.
Jasnowidz zgodził się i melancholijnie skinął głową. — Ja bym tego nie wytrzymał — dodał z cicha. — Nie może pan sobie wyobrazić, jak bardzo taka rzecz wyczerpuje. Gdyby on... ten ktoś, ten X, był przytomny, można by wszystko poznać dokładnie i ściśle, wszystko byłoby jasne jak słońce. Ale przy takiej głębokiej nieprzytomności — jasnowidz zakręcił głową. — Straszna, niemal beznadziejna praca. W ogóle nic wyraźnego, nie ma żadnych konturów... — Mówiąc o tym, cienkimi palcami kreślił coś w powietrzu. — A tu jeszcze ta jego gorączka, taki zamęt nawet w podświadomości. Wszystko takie pomieszane i pozbawione związku! Poza tym tak go tu wszędzie pełno. Wszyscy o nim myślą: pan, pielęgniarki, wszyscy. — Na twarzy jasnowidza ukazało się coś jakby skupiona udręka, głęboka i mocna. — Muszę stąd uciekać, bo mógłbym zwariować.
Internista słuchał bardzo uważnie, przechylając głowę na bok. — No i co — pytał ogólnikowo — dowiedział się pan czego o nim?
Jasnowidz usiadł i drżącymi palcami zapalał papierosa. — Coś niecoś — odpowiedział wypuszczając z wydechem dym. — Ale choć to i owo poznałem, zawsze są jeszcze luki i dużo niepewności. — Machnął ręką. — Poznać, to znaczy natknąć się na jakąś tajemnicę. Jeśli chce pan wiedzieć, czy natknąłem się na zagadki i niepewności, to odpowiem, że tak. Pod tym względem poznałem sporo. Ja wiem, pan by chciał, żebym o tym opowiedział, ale nie chce pan pytać. — Przez chwilę medytował przymykając oczy. — Ale ja się tego chcę pozbyć. Gdy to sobie zgadam z duszy, będę mógł odejść od tego i niech to sobie leży, jakby się szanowny pan wyraził. Człowiek nigdy nie pozbędzie się tego, o czym milczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.