<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII

Czcigodna siostra głośno i z rozgoryczeniem oczyściła nos, używając grubej chustki, i mówiła dalej: — Tak mi to powiedział. Jego czyn był ohydny i zdaje się, że mu żal. Ale muszę dodać, że nie powinien zapewne tłumaczyć tak gorliwie owego dziewczęcia, które, jak powiada, oddało mu się dobrowolnie. Chociaż według opowieści jego była to osoba delikatna i miła, kara, jaka ją spotkała, była zasłużona. Nie umielibyśmy powiedzieć, czy człowiek ów nie był w pewnej mierze narzędziem bożym. Lecz to nie pomniejsza jego winy.
— Gdy teraz rozmyślam — rzekł potem — o dziwnych pobudkach, które prowadziły mnie do tej ucieczki, osądzam je inaczej niż wtedy. Wtedy byłem młody i miałem różne plany, mniej lub więcej awanturnicze. Prócz tego jeszcze z czasów dzieciństwa nosiłem w sobie bunt przeciwko wszystkiemu, co się nazywa obowiązkiem. Był we mnie opór przeciwko wszystkiemu, co byłbym mógł uważać za skrępowanie, a to swoje tchórzostwo uważałem za wyraz wolności. Przeraziła mnie surowość i obowiązkowość jej miłości. Chociaż czułem, że mnie ona przewyższa, niepokoiło mnie to, że mam być przykuty do niej na wielki. Zrozumiałem, że muszę się zdecydować, wybierając albo ją, albo siebie, i wybrałem siebie.
— Dzisiaj rozumiem więcej i spoglądam na rzeczy inaczej. Dzisiaj wiem, że ona patrzyła dalej niż ja, że w niej zadecydowane było wszystko, a we mnie nic, że ona była dojrzała, a ja byłem kołowatym, niedorosłym i nieodpowiedzialnym chłopakiem. To, w czym widziałem bunt przeciwko kajdanom, było strachem wobec jej przewagi życiowej i jej ogromnej pewności siebie. Ja nie zaznałem łaski należenia do kogoś, ja nie mogłem odpowiedzieć: i ja jestem twój, taki, jakim mnie tu widzisz, niezmienny, cały i ostateczny. Nie było we mnie pełni człowieka, którego byłbym jej mógł oddać w sobie. Mówię ci o tym tak sucho, jakbym ci składał rachunki. Mogę wszakże tak mówić, bo to jest najważniejsza pozycja księgi głównej mego życia. Winien — ma. Ona mi oddała siebie, mówiąc: Tak, teraz jestem twoja. A ja — wszystko, co miałem, czym byłem, co było miłością, namiętnością, stało się zobowiązaniem wątpliwym, czymś jak czek bez pokrycia. — Roześmiał się cicho. — Bo ja jestem kupiec, siostro, i chciałbym rachunki swoje mieć w porządku. Wiedz tedy, że ucieczka moja była ucieczką dłużnika niewypłacalnego. Jestem jej winien samego siebie.
— Zdawało mi się — rzecze siostra miłosierdzia — że uśmiecha się do mnie ironicznie, jakby sobie ze mnie podrwiwał. Wysilałam się, aby przemówić do niego, ale on uśmiechał się coraz ironiczniej i zaczął znikać. Z wielkim wysiłkiem zbudziłam się ze snu, zaniepokojona snem tak żywym. Modliłam się za niego i za tę dziewczynę i przyznam się panu, że przez cały dzień miałam tego wszystkiego pełną głowę. Nocy następnej długo nie mogłam zasnąć, ale zaledwie zasnęłam, od razu zjawił się on, jakby czekał. Znowu siedział na tych samych schodkach z głową pochyloną: zdawał się być smutny i niespokojny. Za tym szałasem falowało pole na wietrze, porosłe czymś podobnym do kukurydzy albo do tataraku na mokradle.
— To nie kukurydza — rzekł nieoczekiwanie — to trzcina cukrowa. Zdaje się, że w ciągu długich lat skupywałem trzcinę na wyspach i wypalałem rum, aguardiente, jak tam mówią, ale to rzecz uboczna. Naprawdę nie byłem niczym więcej, jak niedojrzałym chłopakiem, który uciekł w daleki świat. Przykro mi, że opowiedziałem ci to w sposób nie dość odpowiedni, więc zależało mi na złagodzeniu pierwotnego wrażenia. Na przykład to: ja wiem, że do pewnego stopnia potępiasz tamto dziewczę. Gotowa jesteś widzieć w tym, co o niej powiedziałem, słabość wobec pokusy i grzeszne zadowolenie ciała. Gdyby było tak, jak sądzisz, wówczas to, co wtedy wydawało mi się w niej jako ogromna uczciwość i cierpliwość miłości doskonałej, byłoby tylko złudzeniem zakochanego młodzika. Ale w takim razie, siostro, ta miłość doskonała musiałaby być we mnie, chociaż nie byłem jej świadom, a moja ucieczka byłaby w takim razie skończonym błazeństwem. Byłaby czymś niepojętym i niepojętym byłoby całe moje życie. Ja wiem, że to jest dowód, który się nazywa pośredni. Mogłabyś powiedzieć, siostro, że życie człowieka jest niepojęte i nie może być objaśnione. Ale ja wiem, że tak nie myślisz.
— Mam jeszcze jeden dowód pośredni, że to, co ci opowiedziałem, jest prawdziwe. Dowodem tym jest moje życie, jakie sprowadziłem od owej ucieczki, tak dziwnej. Musiałem dopuścić się czegoś niesłychanie tchórzliwego, musiałem naruszyć tą bezsensowną ucieczką jakiś głęboki ład świata, bo od tej chwili spoczęła na mnie klątwa. Nie mam tu na myśli trudności, jakie mnie spotykały, ale to, że od owej chwili nie miałem w niczym wytrwałości i spokoju. Powiem ci, siostro, że odtąd żyłem życiem niedobrym, życiem, na którym nie spoczywała łaska. Było to życie człowieka, któremu nie odpuszczono jego winy. Wyrażam to twymi własnymi słowy, co do mnie, to jestem człowiekiem zbyt świeckim i mógłbym powiedzieć o sobie, że żyłem jak drański awanturnik, zbłąkany pies, oszukańczy agent i dalibóg wszystko, co najgorszego wyobrazić sobie mogę. A to wszystko dlatego, że w danej chwili haniebnie zawiodłem. Byłem zbyt próżny, pusty i wewnętrznie niedojrzały, abym mógł stawić czoło czemukolwiek, gdy nagle zetknąłem się z pełnią życia. Nie wiem, jakby ci to, siostro, powiedzieć, ale mam na myśli coś, co jest ładem i stałością, rozwiązaniem i powinnością, spokojem rzeczy na wieki załatwionych.
— Jeśli prawdziwa rzeczywistość jest czymś, co istnieje, a więc i trwa, tedy uciekłem przed rzeczywistością. Była to ucieczka przeklęta, bo już do niej drogi nie odnalazłem. Ty nie wiesz, siostro, jaka pusta i próżna jest wszelka niegodziwość. Musi się ona ciągle odnawiać, ale daremny to wysiłek! Człowiek niedobry nie dopełni samego siebie, a bluźnierca, morderca, zazdrośnik albo rozpustnik żyje życiem dziwnie kusym i nieustalonym.
— Ach, nie mogę scalić swego życia. Widzę same ułomki, same kruszyny, same kawałki nie dające się ułożyć w żaden obraz. Daremnie, daremnie dręczymy się swoimi marnymi i złymi sprawkami. Uczynki nasze są bez związku i nie ma w nich porządku, wszystko jest tylko śmieciem i okruchami i chaosem bez głowy i stopy. Tak jest, tak jest, amen. Nie, ty, siostro, nazywasz to złym sumieniem.
— Mógłbym ci pokazać kieszenie swoje: bywały pełne złota. Mógłbym ci obnażyć ramiona, ujrzałabyś na nich ślady bicza i zębów Mulatek. Sięgnij tu na przykład: wątroba moja jest obrzękła i twarda od pijaństwa. Raz zwaliła się na mnie czerwona gorączka, innym razem ścigali mnie z karabinami, jako dezertera. Mógłbym ci opowiedzieć pięćdziesiąt żywotów, a wszystkie są kłamstwem: pozostały po nich tylko blizny.
— Tutaj, w tym szałasie, leżałem śmiertelnie chory jak postrzelony kot i byłem sam. Przeliczałem żywoty swoje i nie mogłem się ich doliczyć. Zdaje się, że wszystkie pozmyślałem sobie tylko w gorączce, że były to ohydne i straszne sny. Dwadzieścia lat, mniej lub więcej, i sama plątanina, bezsensowne, zwichrzone, pierzchające sny. Wtedy to odwieziono mnie do szpitala, a nurses w białych płaszczach okładały mnie lodem. Boże, jak dobrze mi to robiło, jak mile chłodził lód! Okłady z białych fartuchów i tam dalej... Wiesz, siostro, było tak, jakby mi ogromnie na tym zależało. Ale już wtedy wstępowała we mnie śmierć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.