<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXII

No, dosyć będzie tej przedmowy, a teraz możemy wałęsać się swobodnie drogami, na których powstawało moje opowiadanie. Wiemy, że mamy tylko człowieka, który nie doleciał, i że jego upadek był, jak już powiedziano, patetycznym wydarzeniem, złożonym z przypadku i konieczności. Ponieważ nie wiemy nic bliższego, zróbmyż z tego punkt wyjścia albo ślad, za którym pójdziemy. Spróbujmy budować to określone przeznaczenie z dwóch zasadniczych czynników, z przypadku i konieczności, aby ostateczny upadek człowieka wynikał z nich przyczynowo i prawidłowo.
Niechże pan przyzna, że ten początek obiecuje niemało. Przypadek, który oznacza swobodę i przygody, igrający i nieobliczalny przypadek, ten róg obfitości i czarodziejski dywanik fantazji, co za opalizująca i bajeczna osnowa, pozbawiona jakiegokolwiek ciężaru i powtarzania się, rozciągliwa i niewyczerpana w swych tajemnicach materia, z której zbudować można wszystko. Są to skrzydła, które doniosą nas gdziekolwiek. Czy jest coś poetyczniejszego od przygody? A przeciw niej staje konieczność, zawoalowana Parka, siła trwająca i niezmienna. Konieczność, która jest ładem i porządkiem, piękna jak kolumnada i niezawodna jak ustawa prawna.
Tak już jest. To właśnie to, za czym tęsknię. Za przypadkiem, który zaniósłby mnie dokądkolwiek, mnie, niezdecydowanego piecucha, zakotwiczonego ciężarem zadu przy stole. Za przypadkiem pełnym szybkich przygód, za zdyszanym trzpiotem, który by mnie porwał, by kręcić się ze mną. Starzejemy się, przyjacielu, i przyswajamy sobie życie niby nudne przyzwyczajenie. No tak, ale co jest z tym drugim, bezwarunkowym i nieustępliwym? Obyż życie moje było przeniknięte koniecznością, obyż kiedyś dane mi było poczuć jasno i wyraźnie, że we wszystkim, co czynię, dokonuje się pewien ład, i obym mógł powiedzieć: chwałaż Bogu, uczyniłem tylko to, co mi było przeznaczone.
Otóż znowu to samo: tym człowiekiem kierowanym koniecznością i przypadkiem będę ja sam. To ja pójdę drogą błędną i nieodmienną i za każdy krok zapłacę udrękami, jakie tylko zdołam zmyślić, albowiem taka pielgrzymka nie jest wycieczką dla przyjemności.
A więc w imię Boże, zabierzmy się do dzieła, a gdy nie będziemy wiedzieli, co robić dalej, niechaj nas wspomaga konieczność albo przypadek. Od czego zacząć? Co napisać jako pierwsze słowo o człowieku z Antylów? Zacznijmy od początku: Był chłopiec, który nie miał matki.
Kiepsko, bo cóż powiedzieć dalej? Przypadek X nie ma przecie ani twarzy, ani imienia, nie ma identyczności, jest Nieznany. Jeśli mu damy dom rodzinny, będziemy go znali, że tak powiem, od lat dziecinnych. Przestanie być nieznany i straci to, co jest w tej chwili jego rysem najmocniej i najściślej określającym. Jeśli ma zachować podobieństwo, trzeba uszanować jego incognito. Niechże więc będzie człowiekiem bez pochodzenia i legitymacji. Trzymajmy się tego, użyjmy za punkt wyjścia to, co wiemy. Spadł z nieba sam, co dla niego jest niezawodnie charakterystyczne. Trzeba więc, aby i w naszym opowiadaniu do pewnego stopnia spadł z nieba, żeby się nagle i niespodzianie wynurzył, diabli wiedzą skąd, stworzony przez przypadek, od razu całkiem gotów i doskonale nieznany.
Mamy więc osobę i jej przyjście. Miejsce, na którym ukaże się nam ona, jest z góry ustanowione. Miejscem tym jest Kuba, chociaż mogłaby to być którakolwiek inna z Wysp Antylskich, ba, mogłoby to być którekolwiek miejsce na świecie, byle było dostatecznie oddalone. To oddalenie zostało nam narzucone tym, iż leciał, a my nie wiemy skąd. Jest to miejsce dalekie i mniej więcej egzotyczne, właśnie dlatego iż jest nam nieznane.
Te drobne, które znaleziono w jego kieszeni, wskazują na Wyspy Antylskie. Oczywiście, jest jeszcze jedna kraina, gdzie sąsiadują z sobą posiadłości brytyjskie, amerykańskie, francuskie i holenderskie: są to wybrzeża morskie w okolicach Filipinów, Annamu, Singapuru i Sumatry, a w gruncie rzeczy nic nie wyłącza tych okolic. Trzeba było wszakże wybierać, więc wybrałem Antyle z pobudek najwidoczniej osobistych. Powiedziałem już, że mają dla mnie coś specjalnie czarującego. A następnie tam gdzieś jest miejsce mojej ucieczki. Być może, iż noga moja nigdy tam nie postanie, ale jest to kraina, która istnieje dla mnie potężniej niż kraje, w których bywałem.
Tak więc, z grubsza, jest punkt wyjścia naszego opowiadania. Chodzi jeszcze tylko o ustalenie termini ad quem. Jest nim, rzecz prosta, upadek człowieka, który nie doleciał. Lecz nastręcza się ważne pytanie: czy leciał dokądś ku jakiemu nowemu celowi, czy też powracał? Wiemy tylko tyle, że strasznie się śpieszył, bo leciał podczas ostrej wichury. Możemy twierdzić na ogół, że człowiek zmierzający ku nowym warunkom istnienia i ku rzeczom, które mu nie są znane, nie jest wolny od pewnej chwiejności czy nawet niepokoju, który go hamuje. Natomiast człowiek powracający jest raczej niecierpliwy, a ponieważ dobrze zna cel, przeto lekceważy drogę, która do niego prowadzi.
Powiedziałbym więc, że ten człowiek śpieszył tak bardzo, dlatego iż powracał, i przyjmuję to za rzeczywistość prawdopodobną. Nie mówiąc już o tym, że człowiek, który leci dokądkolwiek, mógłby wybrać kierunek dowolny, bowiem nieograniczona jest liczba możliwości i wyobrażalnych celów, śród których można wybierać, jak się komu spodoba. Inaczej postępuje człowiek, który wraca, gdyż może zmierzać tylko do pewnego oznaczonego miejsca; jest to jedyne wyobrażalne miejsce śród wszystkich miejsc, wyznaczone od samego początku, konieczne i niezmienne. Droga powrotna to ta, która jest ściśle wyznaczona. Dopiero to wyznacza zakończenie naszemu opowiadaniu, a tym samym możemy zacząć od początku.
Początek jest mętny i niejasny jak przypadek. Jest to sobie gdzieś na Kubie między żywopłotami pełnymi kwitnących bougainvilles. Kogoś gonią, trzaskają rewolwerowe strzały i na drodze, podobnej do drogi mlecznej, leży nieznany człowiek z krwawiącą raną karku. Jest to rana zadana szerokim nożem, jakiego używa się do ścinania trzciny cukrowej.


∗             ∗

Doczytawszy do tego miejsca, chirurg zasapał nieuprzejmie i rzucił rękopis na stół. Nonsens! Na karku nie miał żadnej blizny. Była jedna blizna nad prawą brodawką, lecz zadana została nie szerokim nożem, ale sztyletem. Rana płytka, bo sztylet zatrzymał się na kości żebrowej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.