<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIII

Jest to sobie gdzieś na Kubie między żywopłotami pełnymi kwitnących bougainvilles. Kogoś gonią, trzaskają rewolwerowe wystrzały i na drodze, podobnej do drogi mlecznej, leży nieznany człowiek z krwawiącą raną karku. Jest to rana zadana szerokim nożem, jakiego używa się do ścinania trzciny cukrowej. O jakie dziesięć metrów dalej leży inny człowiek z ramionami i nogami szeroko rozrzuconymi niby pajac. Ten jest zabity.
Trzej ludzie, klnący z cicha, pochylają się nad człowiekiem poranionym, ale oto on sam już podnosi głowę i mamrocze: — Czego właściwie chcecie? Nie popychajcie mnie, caballero! — Dotyka karku i krzywi się, spogląda na zakrwawioną dłoń i na trzech otaczających go ludzi. Matko Boska, schlał się jak nieboskie stworzenie!
— Skąd nam się ten cymbał przypatoczył — irytuje się jeden z nich i drapie się po głowie. — Que mierda! Dalej chłopcy, zanieśmy go do domu! — Chłopcy podchwytują go za ręce i nogi i wloką go szurgając trzewikami. Nie troszczą się o to, że zad poranionego wlecze się drogą i zostawia na niej ślad niby wór kukurydzy. Sapią i wloką tego włóczykija mleczną drogą. Kto by się tam kłopotał o to, że sobie zedrze zad, moczymorda!
Kładą go u drzwi, jakaś stara babina świeci mu w oczy i dowołuje się wszystkich świętych, a pan — domu, widać wielki pan, jeśli można wnioskować według jego sinego i szerokiego pyska, równie wściekłego jak ściągnięte brwi, pochyla się nad całą grupą i powiada: — Któż mi tu podrzuca taką świnię?
Ten, co się drapał po głowie, mruga bardzo wymownie na pana ze ściągniętymi brwiami. — Wielmożny panie, żeby nie uciekł. Gdy ten kawaler stąd wyszedł, słyszeliśmy strzelaninę na dworze. Poszliśmy zobaczyć, co i jak, a tam leżał ten właśnie dago i trzymał w ręku rewolwer. O parę kroków dalej leżał tamten nieszczęśliwy pan. Już nie żyje. Boże, bądź mu miłościw!
Dwaj inni słuchają z otwartymi gębami, jakby chcieli coś prostować. Pan badawczo patrzy na nich. — Wiecie na pewno, że tamten nie żyje?
Ów wysoki peon przeżegnał się — Jak cielak, wielmożny panie. Musiał dostać najmniej ze trzy kule w potylicę. W ręku miał nóż... Niezawodnie bronił się nożem, kiedy ten bandido napadł na niego. Otóż ten zabójca chciał uciekać, ale myśmy go przytrzymali. Jesteście świadkami, chłopcy, prawda? No dalej, ryczcie, byki!
Tamci dwaj dopiero teraz zrozumieli, o co chodzi, i zaczęli uśmiechać się całą gębą. — Święta prawda, wielmożny panie. Jak Bóg nad nami, było tak, a nie inaczej. Chciał zwiać, gdy zastrzelił tego kawalera. I miał w ręku rewolwer.
— Należałoby wezwać policję, żeby go sobie zabrała — mówi drągal i wypatruje zgody pana.
Pan głaszcze dłonią siną brodę i medytuje spochmurniały. — Nie, Pedro (czy też Salvatorze — imię niezdecydowane) — tego nie zrobimy. Gdyby go policja poszukiwała... — wzruszył ramionami. — Ale specjalnie robić tego nie będę. Byłoby to nie bardzo przyzwoite. Zamknijcie go tu w jakiej komorze i dajcie mu się napić.
Drągal podniósł ręce do góry. — Wielmożny panie, taki pijany, że o świecie bożym nie wie.
— Dajcie mu się napić — powtórzył pan niecierpliwie. — A tymczasem nie gadajcie o nim niepotrzebnie. Zrozumiano?
— Rozumiemy, wielmożny panie, i życzymy panu dobrej nocy. A temu tu nalać rumu w gębę, żeby sam nie wiedział, kim jest. Co taki włóczęga ma się wałęsać koło domu naszego pana i wtykać nos w jego sprawy prywatne! Wprawdzie nie jest podobny do mieszańca, ale czy to nie wszystko jedno? Kto wie, co to za Holandese czy przeklęty Yankee, sądząc wedle tego, jak się urządził. Gluk-gluk, bratku, jeszcze w nim jest trochę miejsca, dajcie mu jeszcze, żeby z niego wypędzić resztę pamięci.
Było z tego wszystkiego delirium i człowiek trząsł się rozdygotany jak w ataku zimnicy. Zaś baba, która przedtem świeciła mu w oczy, nosi teraz wodę w niepolewanym dzbanie i robi okłady na twarz nieprzytomnego. (Motyw nieprzytomności na początku jak i na końcu. Koło się zamyka.) Jest to Metyska, zapewne z jakichś okolic Meksyku. Ma suchą podługowatą twarz klaczy i smutne oczy, mrugające troskliwie i po ludzku. — Biedak! — powiada i owija tę ciężką głowę w mokre, chłodzące szmaty. Przysiada w kucki i mruga, mrug-mrug-mrug, tak regularnie, jakby na posadzkę z cegieł padały krople wody.
Trzydzieści i sześć godzin trwa ta nieprzytomność czy też sen. Chłopisko leży z tym łbem omotanym mokrymi szmatami i nie wie o niczym. Czasem podchodzi do niego ów drągal i kopnie go. — Ej ty, przeklęte pieskie ścierwo, wstawaj! Należałoby go, wielmożny panie, zanieść nocą gdziekolwiek i niech go sobie, Panie odpuść, diabli wezmą!
Pan kręci głową. A juści. Zabierze go sobie policja i zaczeka, aż ten zacznie gadać. Nie, nie. Gdy się zbudzi, sam z nim pogadam, a potem się zobaczy. Potem się zobaczy.
Nareszcie drgnęła ręka i chce przetrzeć czoło. Są na czole jeszcze te mokre szmaty, a gdy się je odgarnie, pozostaje pod nimi coś takiego, czego zetrzeć nie można. Człowiek siada i twardo trze czoło. Zawołajcie pana, pan chciał z nim porozmawiać!
Pan z wielkimi brwiami (jakiś wielki pan, zdaje się!) mierzy badawczym okiem tego oberwańca. Nie, to nie Hiszpan, bo troszczyłby się więcej o swoje trzewiki. Gdyby nawet miał już tylko jeden rękaw u koszuli, trzewiki musiałyby polśniewać jak pomarańcze.
Como va — pyta pan.
Muchas gracias señor.
Yankee?
Yes, sir. No, sir.
— Jak pan się nazywa?
Człowiek trze czoło. — Nie wiem, panie.
— W jaki sposób pan się tu dostał? — sapnął Kubańczyk, podrażniony odpowiedzią.
— Nie wiem, panie. Byłem zapewne pijany. Prawda?
— Znaleźli u pana rewolwer — natarł na niego Kubańczyk.
Człowiek kręci głową. — Nie wiem, nie wiem nic. Nie mogę sobie nic przypomnieć... — Twarz wykrzywiła mu się od wysiłku i zaniepokojenia. Wstał i zrobił kilka kroków. — Nie, nie jestem pijany... Mam tylko... jakby obręcz dokoła głowy. — Szukał czegoś po kieszeniach. Kubańczyk zaproponował mu papierosa. Kiwnął tylko głową. Gracias. Jakby się to rozumiało samo przez się. Nie, to nie jest jakiś szczur portowy. Gadajcie sobie, co chcecie, widać po nim pana. Na przykład jego ręce. Brudne aż strach, to prawda, ale jak zgrabnie trzymają tego papierosa! Jednym słowem: caballero. Kubańczyk zmarszczył brwi. Z włóczęgą sprawa byłaby łatwiejsza i gdyby doszło do rozprawy, któryż sędzia uwierzyłby włóczędze?
Człowiek zaciąga się chciwie i medytuje. — Nie mogę sobie niczego przypomnieć — rzekł i w zakłopotaniu zaczął się uśmiechać. — Co za dziwne uczucie! Głowę mam przecie jasną, a jednocześnie jakby zupełnie pustą. Jak wybielony pokój, do którego ma się dopiero ktoś wprowadzić.
— A może wie pan przynajmniej, kim pan był? — pomaga mu Kubańczyk.
Człowiek spojrzał na swoje ręce i ubranie. — Nie wiem, panie, ale według mego wyglądu... — Dymem i papierosem wyrysował w powietrzu coś jakby zero. — Nie wiem nic — rzekł swobodnie. — Nic, nic nie przychodzi mi do głowy. Może później zdołam sobie przypomnieć...
Kubańczyk przyglądał mu się uważnie i badawczo. Widział twarz nieokreśloną i jakby obrzękłą, z wyrazem wesołości czy też uczuciem ulgi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.