<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIV

Doskonale! Znowuż przypadek utraty pamięci, znowuż jedna z tych literackich amnezyj, którym zawdzięczamy tyle romantycznych i wzruszających nowel. Wzruszam razem z panem ramionami nad tą całkiem już banalną intrygą, ale nie ma rady. Jeśli bohater ma pozostać nieznany, trzeba koniecznie skasować jego identyczność i odebrać mu jego papiery, powypruwać monogramy, przede wszystkim zaś usunąć jego pamięć, albowiem pamięć jest materią, z której jest w nas utkana nasza własna tożsamość.
Zniwecz, przyjacielu, swą pamięć, a będziesz człowiekiem, który spadł z nieba, który przybywa znikąd i nie wie, dokąd zmierza. Staniesz się Przypadkiem X. Człowiek, który stracił pamięć, podobny jest do kogoś, kto stracił przytomność. Nawet gdyby mózg jego był nadal jasny i normalny, byłoby tak, jakby opuścił grunt rzeczywistości i żył poza nią. Trzeba wiedzieć, że bez pamięci nie istniałaby dla nas nawet rzeczywistość.
Jako lekarz ocenił pan niezawodnie fakt, że nasz przypadek utraty pamięci przychodzi po ostrym zatruciu alkoholem i po fizycznym wstrząsie, spowodowanym ową nocną przygodą. Upadł uderzając głową o ziemię i stało się. Ze stanowiska lekarskiego nie ma zastrzeżeń przeciwko urazowi psychicznemu jako następstwu tego wstrząsu. Mamy tu czynnik przypadku, z którym się liczymy, ale sprawa jest zbyt ważna, aby mogła być pozostawiona przypadkowi, więc jeśli ma on nas zadowolić, to musi być konieczny i przyczynowy. Przypadek X ucierpiał skutkiem wstrząsu psychicznego i musiał stracić pamięć z przyczyn, które nazwiemy wewnętrznymi. Była to dla niego jedyna droga możliwa, jedyne wyjście, by wydostać się z samego siebie. Było to coś, jakby ucieczka w inne życie. Jak to się właściwie stało, o tym doczyta się pan dalej. Na razie chciałem jedynie zwrócić uwagę pańską, że mamy tu do czynienia z przyczynami głębszymi i prawidłowszymi niż przypadek.
Ale być może, że i ta ucieczka z własnej tożsamości jest przejawem naturalnej ludzkiej tęsknoty. Stracić pamięć, to tak samo, jakby się zaczynało całe życie zupełnie od nowa. Przestać być tym, czym byliśmy, to jest, przyjacielu, jakby wybawieniem. Może się panu już kiedy śniło, że znalazł się pan w obcym sobie świecie, gdzie nie można było porozumieć się ani przy pomocy mowy, ani przy pomocy pieniędzy. Nie stracił pan wprawdzie swej tożsamości, lecz ona nie zdała się panu na nic. Pańskie wykształcenie, pozycja społeczna, imię i wszystko, co w ogóle składa się na nasze obywatelskie ja, nie zdało się panu na nic i był pan tylko obcym człowiekiem na ulicy obcego miasta. Może przypomina pan sobie, że w takich chwilach przyjmował pan wszystkie wrażenia z jakąś osobliwą i niemal marzenną intensywnością. Pozbawiony wszystkiego przypadkowego, był pan już tylko człowiekiem, tylko podmiotem i wnętrzem, oczyma i sercem, podziwem, bezradnością i poddaniem się konieczności. Nie ma nic lirycznejszego, nad zgubienie samego siebie.
Przypadek X, który zgubił samego siebie tak zupełnie, że nawet nie wie, kim jest, będzie właśnie takim zdumiewającym się człowiekiem. Życie będzie go omijało niby halucynacja, wszyscy ludzie będą mu nieznajomi, wszystkie rzeczy staną się dlań nowe. Ale przy tym wszystkim spoglądać będzie na cały świat niby przez zasłonę stałego wspominania, uświadamiania sobie, że wszystko to już skądsiś zna i że to przeszło już kiedyś przez jego życie, ale gdzie i kiedy to było, mój Boże? Będzie się ciągle znajdował w jakimś stanie półsnu, choćby robił nie wiem co, i daremnie wyławiać będzie strzępy rzeczywistości z wiecznego przepływu zjawisk. Aż dziw, jak dalece świat się dematerializuje, gdy człowiek traci pamięć!
Jedna rzecz domaga się pewnego wyjaśnienia, a jest nią specjalne zainteresowanie się Kubańczyka Przypadkiem X. Nie sądzę, aby go zatrzymał w domu swoim jedynie jako ciekawe zjawisko psychologiczne. Przypuszczam raczej, że mu nie dowierzał jako przygodnemu świadkowi owego nocnego morderstwa. Zrazu przypuszczał zapewne, że ta utrata pamięci jest elegancką formą szantażu: jeśli się ze mną odpowiednio ułożysz, to pamięć moja pozostanie w stanie zamroczenia: co się stało, to się stało, ja o niczym nie wiem. Ale niech pan dobrze uważa, żeby się pamięć moja nie poprawiła. Poza tym mógł przypuszczać jeszcze i to, że Przypadek X dopuścił się gdzieś czegoś grubego przeciwko prawom obowiązującym i jest zainteresowany, aby zasłonić swoją tożsamość albo też aby na wszelki wypadek mieć pod ręką dowód, że jest nie całkiem zdrowy na umyśle.
Dlatego Kubańczyk postępował z nim ostrożnie i nie przestawał go bacznie obserwować. Ale i wówczas gdy sto razy przekonał się, że gość jego utracił pamięć niewątpliwie i ostatecznie, pozostała w nim obawa, że pewnego dnia ta pamięć zbudzić się może i że przemówi. Uważał więc, że daleko lepiej przywiązać go do siebie, tym bardziej iż dzień za dniem potwierdza się spostrzeżenie pierwotne, że jest to człowiek uprzejmy i grzeczny.
Nie trzeba przecie dowodzić specjalnie, że znajomość języków obcych może być bardzo przydatna, osobliwie, gdy ktoś, chwała Bogu, ma stosunki handlowe bardzo rozległe, a mianowicie od Caracasu aż po Tampico. Trzeba przecie dogadać się jakoś z Anglikami, Francuzami, Holendrami i z tymi drabami ze Stanów Zjednoczonych, którzy, niech ich diabli wezmą, nigdy nie nauczą się po hiszpańsku. A i ci ludzie w dalekim Hamburgu także mają pretensję, żeby do nich pisywać w jakimś ich własnym języku.
Kubańczyk zastanawiał się nad tym bardzo często, żując czarne cygaro, grube jak banan. Miał własne swoje cygara i sam doglądał, gdy Mulatki zwijały je dla niego na swoich krągłych i młodych udach. Dobierał swoje cygara podług dziewcząt, a raczej, ściśle mówiąc, według długości ich ud. Im dłuższe nogi, tym dziewczęta lepiej są zbudowane, a cygara tym lepiej zwinięte. Gdy więc przekonał się, że człowiek, którego przyjął do domu, umie w owych obcych językach nie tylko mówić i pisać, lecz także wymyślać (bardzo często zdarzało się, że do domu Kubańczyka przybywali różni uprzykrzeni agenci i Kubańczyka zmierziło już powtarzać im, za co ich uważa, skoro i tak go nie rozumieją), uradował się tym odkryciem i zaproponował mu miejsce u siebie. Z jednej strony stosunek ich wzajemny był czymś jakby umową dwóch rzezimieszków, tyle w nim było ludzkiej serdeczności. Aby wszakże usunąć wszelką możliwość nieporozumienia, trzeba powiedzieć, że Kubańczyk był patrycjuszem, członkiem starego rodu z Camaguey, jakich nazywa się Camagueyno. Niegdyś hodował w sawannach bydło, ale gdy później pokazało się, że w tych czasach niegodziwych nie wystarcza już być panem stad a w domu królować nad czeladzią, wzruszył ramionami i zabrał się do handlu, poniekąd w stylu starych bukanierów, którzy włóczyli się między wyspami.
Jednym słowem, este hombre, jak nazywał naszego bohatera, bardzo nadawał się ku temu, aby pertraktować z nieprzyjaciółmi w ich języku i aby zachowywać dobre formy, choćby nawet chodziło o złupienie i zatopienie okrętów. Trzeba umieć dobierać sobie potrzebnych ludzi, jak się dobiera byczki rozpłodowe, ostrożnie i z odrobiną ducha proroczego. Zdarza się taki byczek, który trochę kuleje, ale załóżmy się, że będzie miał doskonałe potomstwo.
Este hombre jest wprawdzie dziwaczny i roztargniony, ale zdaje się, że umie niejedno. I wzdychając poszedł stary pirat naradzić się ze swoją żoną, która siedziała z nogami obrzękłymi gdzieś w zaciszu domowym wróżąc sobie z kart, podczas gdy śród zmarszczek jej obrzękłej twarzy spływały krople potu niby wieczne łzy. Nikt jej nigdy nie widywał i tylko od czasu do czasu słychać było jej głęboki bas, gdy się kłóciła ze swoją Murzynką.
Trzeba powiedzieć, że Kubańczyk handlował nie tylko cukrem, angielskim zielem, melasą i innymi darami błogosławionych wysp, lecz głównie i przede wszystkim wyzyskiwał koniunktury, jakie się akurat nasuwały. Przybywali do niego ludzie, czasem, prawdę rzekłszy, dość podejrzani. Diabli wiedzą, skąd się na świecie bierze tyle przeróżnego ludu. Jeden prawi, że trzeba koniecznie założyć towarzystwo wywozu imbiru, angostury, gałek muszkatowych i malagetowego pieprzu gdzieś tam na Tobago. Inny twierdzi, że na Haiti jest łożysko asfaltu. Jeszcze inny wywodzi, że należy zabrać się do wywozu drzewa kubawi, twardego jak pancerz, i pipiri, które nigdy nie gnije, Santa Maria, czyli corkwood, lżejszego od korka algerskiego dębu. Albo zakładać plantacje wanilii, kakao, cukru, tam i tam, gdzie jeszcze robocizna jest tania. Albo wyrabiać masowo krochmal z manihotu, konfitury z mombinu, ekstrakt z kory kassji. Niektórzy z nich byli na wyspie już od trzech miesięcy i wiedzieli, co i jak należałoby zakładać albo też czym handlować. Doświadczeńsi spośród nich mówili o werbowaniu tanich sił roboczych, o spekulacjach przy kupowaniu i sprzedawaniu gruntów, o towarzystwach akcyjnych poufnie popieranych przez rządy.
Stary Camagueyno słuchał z oczyma przymkniętymi, żując czarne cygaro. Miał tropikalną wątrobę, co czyniło go nieufnym i popędliwym. Bodaj że na wszystkich wyspach, które Bóg miłosierny raczył porozsiewać na tych morzach, miał swoje interesy, plantacje trzciny i kakao, posiadał suszarnie i młyny, i palarnie, kwadratowe mile lasów dziewiczych, które zdobywali dlań jego wspólnicy, aby następnie uciec, zapić się albo zginąć od gorączki.
Sam prawie nigdy nie wychodził z domu, dręczony chorą wątrobą i reumatyzmem stawów, ale mnóstwo drobnych piratów, całe bandy złodziei, dużo Morenów i bezwstydnych mieszańców pociło się i hałasowało, chlało i cudzołożyło w jego dobrach, porozrzucanych diabli wiedzą po jakich stronach tego kochanego świata. Tutaj, do tego chłodnego i białego domu, gdzie w patio szemrze woda w toledańskich fajansach, niewiele dociera z hałasu i zgiełku tego dalekiego świata. Prawda, że od czasu do czasu przychodzi ktoś z płonącymi oczami, wychudzony jak strączyna kassji, i krzyczy, że został odarty ze wszystkiego. Ale na to ma się tu trzech takich mozos, byłych cowboyów, którzy służyli na sawannach. Ci potrafią pokazać drzwi, komu należy i jak należy.
Juścić bywały takie czasy, kiedy konno jeździło się w trawach wysokich na chłopa. Stała sobie gdzieś na wzgórku stara gałęzista seiba, a gdy się patrzyło spod jej cienistych gałęzi, to można było objąć spojrzeniem całe mile okolicy. To, co w dali falowało i ruszało się, było stadem czarnego bydła. I oto przychodzą jacyś śmieszni ludzie, aby robić awantury o parę głupich dolarów, jakby chodziło o Bóg wie jakie wielkie rzeczy. Tacy sami dranie, jak ci, co w sawannach pobudowali cukrownie. I zamiast czarnych byków, nasprowadzali tu dużo garbatych i niemrawych zebu, dlatego tylko że te zwierzęta są tańsze. Starszy pan podniósł krzaczaste brwi, jakby się czemuś strasznie dziwił. I tacy ludzie wyobrażają sobie jeszcze, że należy robić z nimi Bóg wie jakie ceregiele. Wszystko to przybłędy przecie, więc skądże tu znowu...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.