Meteor/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Meteor |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Ilustrator | Maria Hiszpańska-Neumann |
Tytuł orygin. | Povětroň |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Użyłem wyrażenia „namiętność detekcyjna” i uważam, że jest ono trafne. Ale ta namiętność powstała we mnie całkiem przypadkowo i dzięki okoliczności tak błahej, że wypadłoby wstydzić się za to. Wtedy, gdy przywieziono tego poranionego, powiedział pan, że papiery jego niezawodnie spłonęły i że w kieszeniach jego nie znaleziono nic, prócz garści drobnych. Były tam jakieś pieniądze francuskie, angielskie, amerykańskie i holenderskie dubbeltje. Ta kolekcja drobnych zaskoczyła mnie. Można by wprawdzie przypuścić, że ów człowiek bawił w danych krajach i że pozostawił sobie w kieszeni drobiazg, którego nie zdołał wydać. Ale ja sam, ilekroć podróżowałem, starałem się na granicy pozbyć się za wszelką cenę pieniędzy kraju, który opuszczałem; po pierwsze, dlatego że wiedziałem, iż później nie zdołam ich wymienić, a po drugie, dlatego iż nie chciałem, żeby mi się plątały po kieszeniach. Przyszło mi do głowy, że ów człowiek przywykł do tych różnych pieniędzy i że mieszkał niezawodnie w krajach, gdzie te monety były w obiegu. I jednocześnie powiedziałem sobie: Antyle, Porto Rico, Martynika, Barbados i Curacao. Amerykańskie, brytyjskie, holenderskie i francuskie kolonie z walutami krajów macierzystych.
Gdybym miał objaśnić psychologicznie ten przeskok myślowy od garstki pieniędzy do Indii Zachodnich, to ułatwiłoby mi to wspomnienia.
1. Wiał ostry wiatr, który przypominał mi orkan. Skojarzenie z Wyspami Zacisznymi i ze sławną karaibską strefą cyklonów.
2. Byłem rozstrojony, niezadowolony i zły na siebie i swoją pracę. Stąd obrazy włóczęgi i ucieczki. Tęsknota za dalekimi i egzotycznymi krajami: u mnie zazwyczaj za Kubą, wyspą mej nostalgii.
3. Natrętna i poniekąd zawistna myśl o tym, że ten człowiek leciał skądś z daleka. Mimowolne skojarzenie zdarzenia z poprzednim moim usposobieniem.
4. Wreszcie zdarzenie samo, ten wypadek lotniczy, sensacja pobudzająca niemal przyjemnie, a zarazem ochota ozdobienia jej domysłami romantycznymi. Jest to wprost typowe, że katastrofy oddziaływają na naszą wyobraźnię fabulacyjną.
To wszystko przygotowało we mnie ów (jak teraz widzę, bardzo powierzchowny) domysł, że garstka znalezionych u niego pieniędzy wskazuje na wyspy zachodnio-indyjskie. Owej chwili byłem wprost olśniony swoją przenikliwością detektywistyczną i uważałem za rzecz nie ulegającą najmniejszej wątpliwości, iż człowiek ten przybywa prosto z Antylów. Zadowalało mnie to i wzruszało głęboko. Gdy mnie pan prowadził do łóżka Przypadku X, byłem przekonany, iż idę spojrzeć na człowieka, który przybywa z moich uczuciowych Antylów. Nie powiedziałem panu o swoim odkryciu, bo się bałem, że pan się żachnie wzgardliwie, z lekceważącym wzruszeniem ramion, jak to już bywa pańskim niemiłym zwyczajem. Nie chciałem, aby pan powątpiewał o słuszności mego przypuszczenia, w którym się akurat zakochiwałem.
Ten człowiek był straszliwy w swojej nieprzytomności. Był nieludzko i surowo tajemniczy w tych bandażach, które na twarz jego włożyły maskę milczenia i obcości. Ale przede wszystkim był to dla mnie człowiek z Antylów, człowiek, który tam był. To rozstrzygnęło o mej postawie wobec niego. Od tej chwili stał się on moim Przypadkiem X i ja miałem rozwiązać sprawę jego tajemnicy. Ruszyłem tedy za nim, a była to, panie doktorze, droga długa i bardzo zygzakowata.
Oczywiście, teraz już się przy niczym nie upieram. Teraz, rozumiem bardzo dobrze, że to, co uważałem za świetny dowód mej wnikliwości, było w gruncie rzeczy kaprysem, w którym znalazłem upodobanie. I dlatego nie mogę już napisać swego opowiadania. Mogłoby się wszak pokazać, jeśli się dotychczas nie pokazało, że ten człowiek jest po prostu komiwojażerem z Halle nad Salą albo jakim przeciętnym Amerykaninem, który wmawiał w siebie, że kupiec, tak przedsiębiorczy jak on, nie ma czasu czekać choćby dwadzieścia cztery godziny na zmianę pogody. Co za dziwactwa! Mogę zmyślać, co mi się podoba, ale tylko za cenę własnej wiary w te zmyślenia. W chwili gdy zaczyna się chwiać ufność moja, iż naprawdę mogło tak być, fantazja moja przedstawia mi się jako żałosna i dziecinna fuszerka. Tak więc, teraz już jest po odprawie, mościa pani fantazjo, daremnie tropiłaś i węszyłaś na lewo i na prawo, udając, że znalazłaś ślad, którego już nie ma albo który zgubiłaś na rozstajnych drogach możliwości. Jeszcze udajesz, że szukasz, bo ci zależy na powadze, jeszcze się rzucasz to tu, to tam, i starasz się wmówić w siebie i w innych, że już, już wiadomo, gdzie należy pójść. No, dajmy spokój! Nie ma nic! Fantazja spogląda psimi oczami, jakby mówiła: Czyliż to moja wina? Tyś pan, rozkazuj! Powiedz mi, dokąd mam pójść, pokaż mi, czego chcesz.
I teraz ja sam muszę szukać drogi i muszę szukać dowodów, dla których mam iść tędy a nie tamtędy. Miły Boże, dowodów! Motywacyj! Prawdopodobieństwa! Co za glupstwa! Nawet pies gończy nie uwierzyłby mnie i sobie, że tu o coś chodzi naprawdę, że tu jest coś takiego czy owakiego. Wraca się tedy z pustymi rękoma. Rzecz osobliwa, jakie dziwne poczucie osamotnienia jest w niepowodzeniu.
Przyznam się panu, iż trzeba, żeby się opowiadanie rozleciało, jeśli mamy poznać, z czego się ono składa. Dopóki jest całe i żywe, chciałoby się w upojeniu pracy przysięgać, że wszystko w nim jest szczerze naturalne i że nie ma w nim nic sztucznego. Pisze się samym instynktem, chociaż nie wiadomo po co i na co. Wszystko jest tylko imaginacją i intuicją. Dopiero gdy robótka rozleci się panu na kawałki, spostrzega pan, czym jej pan pomagał i w jaki sposób popychał pan zdarzenia swoją wyobraźnią. Cóż to za dziwaczna mieszanina! Przecież zewsząd wyłażą na jaw jak szydła z worka argumenty logiczne i celowe konstrukcje. Wszystko jest jak w maszynce! Wszystko, niemal wszystko jest jakieś chciane i wykombinowane, wszystko jest montażem i spekulacją.
Wydawało mi się, że wszystko przychodzi jakby samo przez się, niby w żywym śnie, a tymczasem była to robota zaciętego inżynierskiego myślenia, które bada i odrzuca, wiąże i przewiduje. I w chwili gdy wszystko jest martwe i porozkładane na części, ukazują się druty, wiązadła, cała ta rutyna i czujność pracy rozumowej. I dodam jeszcze, że maszyna połamana jest równie straszliwa i że jest taką samą ochłanią nicości jak rozkładające się życie.
Ale nawet żal zmarnowanej pracy nie dorówna smutkowi, jaki nas opanowuje nad ruinami opowieści. Czyż nie wiecie, dobrzy ludzie, że w tych ruinach jest pogrzebane życie ludzkie? Dopieroż mi wielkie rzeczy, powie pan może, przecie to życie było tylko fikcją, było takim sobie gadaniem dla zabicia czasu. Ach, drogi panie, dziwna to rzecz, ale nie jest bynajmniej takie pewne, że wszystko było tylko zmyśleniem. A gdy patrzę na te sprawy nieco uważniej, powiedziałbym, że to jest moje własne życie. To jestem ja. Ja jestem i morzem, i człowiekiem, co nad nim leci; ów pocałunek, który odzywa się niby westchnienie idące z ciemnego cienia ust, jest mój. Ten człowiek siedział pod latarnią morską na Hoe, bo ja sam siedziałem pod tą latarnią na Hoe, a jeśli mieszkał na Barbadosie czy Barbudzie, no to dzięki Bogu i chwała Bogu, że nareszcie dotarłem tam i ja.
Wszystkim jestem ja sam. Niczego nie zmyślam, lecz jedynie wyrażam to, czym jestem i co jest we mnie. A gdybym nawet pisał o Hekubie lub o wszetecznicy babilońskiej, to i tak pisałbym tylko o sobie. Ja sam byłbym tą staruszką, która płacze i rozdrapuje pomarszczone worki swych piersi, byłbym niewiastą miażdżoną włochatymi ramionami Asyryjczyka, człowieka z brodą namaszczoną olejkami. Tak jest, mężczyzną i kobietą i dzieckiem. I niechże pan wie: to jestem ja! To ja jestem tym człowiekiem, który nie doleciał.