Miesiąc nektarowy/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miesiąc nektarowy |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
TROSKI ZAKOCHANEGO.
— Położenie moje — myślał pan Filip — jest bardzo trudne. Mam wprawdzie posadę i pieniądze, mogę a nawet muszę się ożenić (dostanę bowiem za to trzysta rubli rocznie), a nie wiem, czy mnie kocha Zofja... Miałem powiedzieć: panna Zofja... anielska Zofja!...
Jakiż bałwan ze mnie, żeby znając ją od roku, nie wspomnieć ani razu o miłości!
Co tu robić?...
Mam miesiąc przed sobą, a zatem czasu niewiele. Muszę się oświadczyć, oporządzić, ożenić i wyjechać... Głowa mi pęka!... Eh! co ja sobie będę podobnemi rzeczami umysł zaprzątał; spytam lepiej adwokata...
Adwokat, przyjaciel pana Filipa, mieszkał w tym samym domu; nasz więc buchalter natychmiast pobiegł do niego z mocnem postanowieniem zasiągnięcia szczegółowych informacyj co do oświadczyn.
Nieszczęście mieć chciało, że ów tłomacz sprawiedliwości był w tej chwili bardzo zajęty i dyktował swemu dependentowi jakąś sprawę. Okoliczność ta wpłynęła na zmniejszenie odwagi pana Filipa, który zamiast przedstawić kwestją krótko i węzłowato, rzekł tylko:
— Dzieńdobry adwokatowi!
— Witam! — odparł adwokat. — Musisz pan mieć pilny interes, skoro przychodzisz w godzinie biurowej?
— W rzeczy samej pilny, ale nie przeszkadzam... Dyktuj pan.
— „Icek Braunszwejn — dyktował adwokat — nazwał ją starą małpą i kupcową kradzionych rzeczy, w odpowiedzi na co Ryfka Brytwanna, zdjąwszy pantofel z nogi, takowym wypoliczkowała powyżej wymienionego...“
Możemy wyjść do drugiego pokoju, panie Filipie — dodał, zwracając się do gościa. — O cóżto chodzi?
— Uważa pan... chciałbym się ożenić...
— Dobra myśl! winszuję!...
— Tak, ale widzi pan adwokat, mam niejakie wątpliwości...
— Co do posagu? O tem łatwo się dowiedzieć.
— Boże uchowaj! — wykrzyknął Filip — ja o posagu zupełnie nie myślę... Wątpliwości moje są nierównie drażliwsze, dotyczą bowiem strony moralnej...
— Więc wątpisz pan o moralności swojej panny?...
— Ależ, panie adwokacie, czy godzi się przypuszczać coś podobnego!... — wykrzyknął zarumieniony Filip.
— Więc czego pan chcesz?
Stanowczość i niecierpliwość adwokata do reszty zmieszały nowego buchaltera, który rzekł słabym głosem:
— Zostaw mi pan chwilę czasu, bo doprawdy nie mogę myśli zebrać...
— Aha! — mruknął adwokat i dyktował dalej:
„Icek Braunszwejn, dotknięty w najdrażliwszem dla każdego uczuciu honoru (obelga bowiem nastąpiła w samo południe w miejscowości zwanej Pociejowem), stracił przytomność, a schwyciwszy jakieś żelazo, wyżej wymienioną Ryfkę Brytwannę uderzył w rękę i takową do krwi skaleczył...“
Cóż — namyśliłeś się pan?
— Namyśliłem — odparł Filip. — Cobyś pan robił, panie adwokacie, mając zamiar ożenić się?
— Przedewszystkiem wziąłbym większe mieszkanie.
— No, tak!... ale co więcej?
— Dałbym na zapowiedzi.
— A przedtem?
— Oświadczyłbym się pannie i jej rodzicom.
— Nie ma rodziców, tylko stryja.
— W takim razie stryjowi.
— No, a jeszcze przedtem?
— Starałbym się pozyskać przychylność panny. Badałbym jej gusta, mówił z nią miesiąc o kwiatkach, miesiąc o ptaszkach, miesiąc o miłości, miesiąc o szczęściu pożycia wspólnego...
— Ależ panie adwokacie! ja na to wszystko mam najwyżej kilka dni...
— W takim razie oświadcz się pan natychmiast.
— Jakto! więc każesz mi pan z panną Zofją układać się o jej serce tak, jak o beczkę cukru, albo o wańtuch wełny?
— No, więc ułóż pan sobie stosowną mówkę i nie zabieraj mi czasu! — mruknął adwokat.
Jakaś idea zaświtała w głowie buchaltera, szybko bowiem pożegnawszy adwokata, wrócił do siebie i począł coś pisać. Było to bardzo długie wypracowanie, zaczynające się od słów:
„Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca, musi odstąpić od reguł uświęconych wiekami. W oczach ludzi obojętnych nazywa się to deptaniem uczuć, poniewieraniem tradycji, — lecz wobec przychylności i współczucia zarzuty podobne...“ i t. d.
Skończywszy pisanie, pan Filip odczytał je raz, drugi i trzeci, a potem rozpromieniony i zamyślony wyszedł na ulicę, kierując się ku domowi, w którym piękna Zofja przebywała.
Tymczasem godziny biegły, i była już czwarta po południu; zakochany jednak buchalter nie uważał tego, zajęty całkowicie dramatem, który rozegrywał się w jego duszy.
Oto, co myślał:
„Stryj po obiedzie położy się spać, i zostaniemy tylko oboje z panną Zofją. Wtedy będę mówić niewiele, a ona się spyta: — Dlaczego pan dziś taki smutny? — Pani! — powiem ja — powinienem być wesołym, ponieważ mam tysiąc dwieście rubli pensji, a nawet tysiąc pięćset... — Doprawdy, że jesteś pan bardzo szczęśliwy... — Jak mam to rozumieć? — zapytam ja. — To zależy od pana — odpowie panna Zofja.“
— A niechże też pana! — wrzasnął jakiś głos niewieści, przy towarzyszeniu brzęku tłukących się naczyń fajansowych.
Filip oprzytomniał i zobaczył obok siebie zirytowaną kobiecinę lat średnich, a obok niej strugę kawy i skorupy...
— Uspokój się, dobra kobieto!
— Zapłać pan, to się uspokoję! — krzyczała jejmość. — Zwarjował, czy co?... stłukł mi imbryk za złoty, talerz za dwadzieścia groszy i wylał kawę za dziesiątkę. Czyś pan w lesie, czy co?... Co pan tu sobie myślisz?
Ponieważ ludzie poczęli się gapić, pan Filip więc zapłacił gwałtownej kobiecie za szkodę i jeszcze na pociechę jakąś złotówczynę dołożył. Po wykonaniu tego aktu zadosyćuczynienia poszedł dalej i począł znowu marzyć.
„Niech cię licho porwie, zapomniałem o wszystkiem... Aha!... — Dlaczego pan taki smutny? — pyta panna Zofja. — Myślę o przyszłości — odpowiadam. — Przy takich dochodach można być spokojnym o przyszłość — mówi panna Zofja, rumieniąc się. — Wielkie dochody nie zaspokoją pragnień serca — odpowiadam ja i biorę ją za rękę. Jej ręka drży... oczy przysłaniają się powiekami... ja ściskam rękę i mówię: — Panno Zofjo! Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca, musi odstąpić od reguł, uświęconych wiekami. W oczach ludzi obojętnych...“
Pan Filip ocknął się znowu, ujrzał miasto, ulicę, chodnik, a na nim jakiegoś przyzwoitego staruszka, który szedł ze strony przeciwnej. Grzeczny pan Filip zboczył na prawo, staruszek zrobił to samo; pan Filip odskoczył na lewo i ujrzał znowu staruszka naprzeciw siebie. Pan Filip stanął i staruszek zrobił to samo, pan Filip wziął się powtórnie na prawo i tym razem minął starca, którego oblicze poczęło okrywać się chmurą nieukontentowania.
— Znowu mi przeszkodził! — mruknął rozmarzony buchalter.
Szczęściem jednak dość prędko trafił na trop miłych obrazów.
„Wiem już, jak zrobię! — myślał. — Powiem stryjowi wprost: — Panie... — Nie! tak nie wypada... Lepiej powiem odrazu pannie Zofji: — Pani! przyszedłem błagać cię o rękę i serce... — Eh! to za gwałtownie... Zresztą, czy ośmieliłbym się mówić wprost do osoby, którą ubóstwiam, którą... Ja pragnąłbym przedstawić jej szczęście nasze za mgłą... uidealizować nasz związek, otoczyć go aureolą, któraby odpowiadała czystości moich uczuć... O, panno Zofjo!...
„Ale znowu czasu mam zbyt mało!...
„Nie! najlepiej będzie tak: usiądę przy niej i powiem: — Pani! Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca, musi odstąpić od reguł...“
— Panie! panie!... — zawołano nagle.
Pan Filip stanął i ujrzał się nad brzegiem rowu, wykopanego w celu naprawienia rury gazowej. Jeszcze krok, a byłby niezawodnie zwichnął nogę, lub kark skręcił.
Ale przypuszczenia te nie przeszły mu nawet przez głowę; w tej chwili bowiem wszedł do kamienicy, którą zamieszkiwała ukochana kobieta.