<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Miesiąc nektarowy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
NIESPODZIANKA.

Pan Filip był sobie młodzieniec dobry, szczupły i skromny. Pracował jako pomocnik buchaltera u jednego z bankierów, miał pokoik kawalerski na jednej z pryncypalnych ulic, sześćset rubli pensji, dywan nad łóżkiem, serce pełne nieśmiałości i najidealniejsze poglądy na świat.
Od kilku dni obiegały po kantorze, w którym urzędował, wieści bardzo posępne. Mówiono o jakimś nowym pomocniku buchaltera i litowano się nad panem Filipem, który prawdopodobnie miał otrzymać dymisją. Przyjaciel nasz udawał, że pogłosek tych nie słyszy; niemniej jednak za każdem skrzypnięciem drzwi rumienił się i truchlał. Przychodziły mu na myśl dwie spóźnione korespondencje, splamiona księga i jedna nieobecność w biurze... Okropne skutki drobnych zaniedbań!
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że w czasach owych pogłosek pan Filip przychodził do roboty najwcześniej, opuszczał ją najpóźniej i orał jak wół. Na zabiegi te patrzył strasznie z pod oka główny buchalter (istna marynata człowieka), lecz milczał bardziej niż kiedykolwiek. To też biedny Filip był prawie ciągle zarumieniony, doświadczał ściskania serca i drżenia łydek.
Pewnego dnia, około jedynastej, wszedł do kantoru jakiś człowiek młody, ze sterczącemi wąsikami i przywitał się z buchalterem głównym. Potem coś ze sobą poszeptali i wyszli do prezesa. Pan Filip uczuł w tej chwili nieopisany wstręt do ludzi młodych, do buchalterów głównych i sterczących wąsików i chętnie ofiarowałby swój platerowany imbryk i hebanową laskę za to, żeby w młodego człowieka ze sterczącemi wąsikami piorun uderzył. Nie było w tem nic niepodobnego, akurat bowiem zaczął się miesiąc czerwiec.
Po wyjściu buchaltera zapanowała w biurze śmiertelna cisza, tak, że pan Filip słyszał klekot zegaru w kasie, uderzenia pulsów w skroniach, a nawet w nogach, i ziewanie woźnego w przedpokoju. Po ciszy tej jednak wybuchł gwar oburzonych kolegów.
— Biedny chłopak! — mówił jeden — robił najsumienniej i stracił miejsce.
— To jeszcze niepewne — dodał drugi.
— Co nie ma być pewne?... — wykrzyknął trzeci. — U nas tak zawsze! łobuzów protegują, a porządnych ludzi wyszydzają...
— Gdyby łobuzów protegowali, to ty, Kaziu, byłbyś już chyba dyrektorem! — zauważył czwarty.
— No, no! — oburzył się Kazio, a potem dodał:
— Ja, żebym był na miejscu Filipa, to z desperacji strzeliłbym chyba w łeb staremu, a buchalterowi kościbym połamał!...
— Biedny chłopak!... szkoda chłopca!... — powtarzano chórem.
— Taki dobry kolega, nieraz za innych odrabiał.
— Można powiedzieć: najzdolniejszy ze wszystkich.
— Należało mu pensją podwyższyć, ale nie wypędzać licho wie za co...
A pan Filip myślał tymczasem:
— Mój Boże! co ja teraz pocznę?... Widocznie, musiał mi ktoś stołka przystawić... plotek narobić... O, panno Zofjo!...
Przy tych słowach w głębi duszy zajaśniał mu obraz ponętnej panny, oblanej ostatniemi promieniami zachodzącego słońca jego karjery. Nigdy Zosia nie wydawała mu się droższą i piękniejszą jak teraz.
— Jakie to szczęście — szepnął — żem jej dotychczas ani słowa nie wspomniał o miłości! Tem lepiej... Umrę z tajemnicą, której nie domyślają się ani ona, ani jej stryj, ani moja ciotka... no, nikt!... Nieraz wyrzucałem sobie moją nieśmiałość, lecz dziś błogosławię ją...
Nagle wszedł buchalter główny i rzekł głosem, w którym wszyscy dostrzegli odcień ironji:
— Panie Filipie, prezes chce się z panem rozmówić.
Filip podniósł się jak automat i pomyślał:
— Jeżeli miejsca nie znajdę, zabiję się. Bądź zdrowa, Zosiu!
— Zwymyślajże go przynajmniej na odchodne! — szepnął popędliwy Kazio, wskazując okiem na buchaltera.
Lecz Filip nie skorzystał z tej bezinteresownej rady. Minął salę jedną i drugą, przedpokój i korytarz, wyobrażając sobie, że jest podobny do tych licznych ofiar, które intrygi na rusztowania wysyłały. Oddychał szybko, z godnością poprawiał sobie krawat i włosy, właśnie jak przystało na niewinną ofiarę, i doświadczał niewymownej ulgi, słysząc, że mu buty tak głośno skrzypią. Był to pewien rodzaj protestacji przeciwko nieznanym intrygantom i nieszlachetnym bankierom.
Gdy wszedł do gabinetu prezesa, zastał go zajętego pisaniem. Owładnięty rozpaczą, chciał usiąść na kozetce i nogi wyciągnąć na znak pogardy dla możnych świata tego. Wrodzona jednak skromność powstrzymała go.
— Czy to pan Filip? — spytał prezes.
— Tak — odparł nasz przyjaciel głosem, w którym według jego opinji malował się wyrzut dla niesprawiedliwości i lekceważenie dla pozbawionych sumienia bogaczów.
— Bądź pan łaskaw usiąść — dodał prezes i pisał dalej.
Zkolei jakieś uczucie podobne do nadziei opanowało Filipa. Zajął miejsce bez szelestu, znowu zarumienił się i pomyślał:
— Mój Boże!... może mi nie da zupełnej dymisji?... Może choć jaką posadzinę na czterysta... trzysta rubli?... O, panno Zofjo!
— Panie Filipie! — zaczął znowu prezes głosem surowym. — Zebrawszy o postępowaniu pańskiem nierównie dokładniejsze niż pan sądzisz, wiadomości...
Urwał nagle, zasypując papier piaskiem, a przyjaciel nasz ujrzał przed oczyma duszy widziadło Powązek, swego trupa, zamkniętego w trumnie hermetycznej, i płaczącą pannę Zofją... Przy tem strasznem widzeniu spotniał jak w łaźni.
— Zebrawszy wskazówki — ciągnął prezes — ja i moi wspólnicy postanowiliśmy dać panu posadę buchaltera cukrowni naszej w Patykowie... Woźny! proszę to odnieść na pocztę.
— O, panno Zofjo!... — szepnął nowy buchalter, dziękując Bogu, że nie zabił prezesa, nie zwymyślał głównego buchaltera, a nawet — że nie usiadł na kozetce z wyciągniętemi nogami.
— Będziesz pan miał — mówił znowu prezes — mieszkanie, opał, światło, cukier i tysiąc dwieście rubli pensji, nie licząc gratyfikacyj. Z obecnej posady uwalniam pana dziś, nową obejmiesz za miesiąc.
— Miesiąc?... O, panie prezesie! — wybełkotał uszczęśliwiony Filip.
— Musisz pan czuć gwałtowną potrzebę wypoczynku?... — spytał prezes, bystro spoglądając na niego.
— O nie, panie!... jestem gotów pracować dzień i noc, ale...
— Ale?
— Ale chciałbym się oż.. oże...nić!... — jęknął prawie dyszkantem młody człowiek.
— Ach! ożenić... — rzekł prezes. — W takim razie...
— Może już posady nie dostanę?...
— Bynajmniej! Ale dostaniesz pan tysiąc pięćset rubli, jako człowiek, przedstawiający większe gwarancje dla firmy...
Pan Filip był czerwony jak wiśnia. Kłaniał się co parę sekund i miał ochotę upaść prezesowi na szyję.
— Doprawdy, panie prezesie — mówił — wdzięczność moja... nie umiem opisać... jestem wzruszony... Tylko...
— Słucham pana.
— Tylko... ja się jeszcze nie oświadczyłem i nie wiem, jak zrobić...
— Wybacz pan — odparł prezes — ale firma nie może już zastępować pana w jego obowiązkach konkurenta i męża. Pensją wypłacą panu natychmiast, a za miesiąc czekamy w Patykowie. Dowidzenia!
I podał mu rękę, a pan Filip przyznał w duszy, że nigdy nie zdarzyło mu się dotykać tak pięknej i przyjemnej ręki, z wyjątkiem chyba tej, którą panna Zofja posiadała.
Pożegnawszy się z chlebodawcą i odebrawszy za jego upoważnieniem sto dwadzieścia pięć rubli pensji zgóry, pięćdziesiąt zdołu i sto rubli gratyfikacji za pełnienie przeszłych obowiązków, razem rubli srebrem dwieście siedemdziesiąt pięć, pan Filip uczuł się szczęśliwym nad wszelki opis. Lekki jak motyl wbiegł do biura, aby pożegnać głównego buchaltera i kolegów.
Gdy opowiedział kolegom o nowej swojej posadzie, twarze ich spochmurniały i poczęli szemrać:
— Co za niesprawiedliwość! — mówił jeden — myśleliśmy, że dostanie dymisją, a on awansował!
— Lizusom tak zawsze bywa — dodał drugi.
— Taki osioł buchalterem! — mruknął energiczny Kazio. — Zgubi fabrykę, jak honor kocham!...
— To jest podłość! — dorzucił trzeci.
— Ja mu odtąd ręki nie podam!... Tylu ludzi zasłużonych pominięto, a jemu dano. Wstydzę się, że tu jestem.
Tak mówili koledzy pana Filipa, który jednak życzliwych tych uwag nie słyszał, pędził bowiem do swego mieszkania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.