Miesiąc nektarowy/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miesiąc nektarowy |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
OŚWIADCZYNY.
Ledwie przestąpił próg lubej, wnet wybiegł naprzeciw niego stryj jej i chwytając w objęcia szczęśliwego buchaltera, zawołał:
— Winszuję ci!... winszuję!... Nigdy nie przypuszczałem, abyś mógł zrobić podobną karjerę.
— O czem pan radca mówi? — spytał Filip, czując gwałtowne bicie serca.
— Naturalnie, że o twojej nowej posadzie. Wyborni są ci bankierzy, którzy mówią: „Żeń się, bo inaczej nie dostaniesz tysiąca pięciuset rubli!“ Zofjo! powinszujże mu.
Panna Zofja serdecznie uścisnęła za rękę swego skrytego wielbiciela, który już resztę zimnej krwi utracił. On chciał sam powiedzieć jej o swem powodzeniu, aby z tą wiadomością połączyć oświadczyny, a tu — stryj go uprzedził!...
— Cóż teraz myślisz robić, panie Filipie? — badał dalej radca.
— A... nic! — odparł buchalter.
— Jakto nic? Ja na twojem miejscu zarazbym się ożenił. Tysiąc pięćset rubli na wsi to kapitał, za który można utrzymać żonę, a nawet kilkoro dzieci...
— Panie radco! — szepnął z wyrzutem nasz przyjaciel.
— Naturalnie, że tak — ciągnął stryj. — Cukier masz darmo, podobnież lokal, opał i światło. Drób, mąka, kasza i kartofle tańsze są niż u nas, a gdybyś nawet zapotrzebował mamki i niańki...
— Ależ panie radco!...
— Rozumie się! w pierwszym roku to jest konieczne...
— Kiedyż pan wyjeżdża na nową posadę? — wtrąciła panna Zofja.
— To zależy od...
— Od tego, czy się prędko ożeni — dodał radca.
Pan Filip doświadczał wrażeń człowieka, którego co kilka sekund oblewają gorącą wodą.
— Wieś po Warszawie zapewne wyda się panu bardzo smutną? — spytała Zofja.
— Żona go rozweseli! — odpowiedział radca. — Kochany panie Filipie, czyś oniemiał? Odezwijże się!
— Taki upał na dworze! — szepnął buchalter.
— Upał, czy nie upał, ale mów nam coś o swoich zamiarach! — zawołał stryj. — Wiesz przecie, że jestem twoim przyjacielem i wolałbym, ażebyś brał większą pensją. Żenisz się więc, czy nie?...
— Jeszcze nie, ale...
— Pannę już masz?
— Myślę, że szczegóły te nie należą do nas, stryju! — odezwała się Zofja.
— Dlaczego nie? — spytał oburzony stryj. — Znam go jako chłopca porządnego, i gdyby mnie ładnie poprosił, tobym mu nawet dobrą partją wynalazł.
— Polegam na zdaniu pana radcy! — szepnął buchalter, upuszczając kapelusz na ziemię.
W tej chwili jednak jakiś nowy gość odciągnął radcę do drugiego pokoju, skutkiem czego panna Zofja i pan Filip pozostali sami.
Znalazłszy się w tak szczęśliwych warunkach, buchalter nasz stracił zupełnie odwagę i przytomność. Wzruszenie sparaliżowało mu język, milczał więc jak kameduła.
Stan jego również szkodliwie oddziałał na pannę Zofją, która rumieniła się, bladła, a wreszcie zapytała:
— Czy nie był pan dziś w ogrodzie?
— Nie pani, ale... Panno Zofjo! Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności...
Nagle urwał — zapominając dalszego ciągu.
Panna Zofja czekała minutę, półtorej... wkońcu jednak zniecierpliwiła się i z błyszczącem okiem zapytała:
— Czy pan nie zasłabł, panie Filipie?...
Młody człowiek patrzył w ziemię i milczał.
— Pan jakiś dziwnie zmieszany... Co to znaczy?...
Młody człowiek podniósł na nią smętne spojrzenie, poruszył wargami, lecz znowu milczał.
Jakaś zła myśl zaświtała widocznie pod czarnemi włosami panny Zofji, zerwała się bowiem z krzesła i stłumionym głosem rzekła:
— Nie godzi się w podobnym stanie składać wizyt!
I chciała wyjść z pokoju.
Niebezpieczeństwo orzeźwiło buchaltera, który szybko zabiegł jej drogę, schwycił za rękę i już pewnym, aczkolwiek drżącym głosem zapytał:
— Co pani myślisz o mnie?
— Myślę, żeś pan zbyt prędko przyszedł do nas po pożegnalnym obiedzie.
— Ależ pani! ja od rana nic w ustach nie miałem.
Panna Zofja spojrzała nieco łagodniej i zapytała:
— Więc cóż to wszystko znaczy?
— To znaczy, że panią kocham, że chcę prosić o jej rękę... ale... mam czasu zbyt mało i nie wiem jak zacząć.
— Czy to ma być dalszy ciąg żartów?
— Przysięgam pani, że mówię najczystszą prawdę, ale jestem, jak pani wiesz, dziwnie nieśmiały. Chciałbym pani opisać moje uczucia, ale brak mi wyrazów; chciałbym wytłomaczyć obcesowe postępowanie, ale nie umiem. Pani wiesz, że do dziś dnia byłem małym urzędniczkiem i dlatego nawet spojrzeniem nie ośmieliłem się dać pani poznać moich zamiarów. Obecnie mam pewny kawałek chleba, ale tylko miesiąc czasu na wszystko, i to mnie miesza niesłychanie... O, gdybym wiedział, że mnie pani choć trochę... że mi pani... sprzyjasz... Czy możesz pani zostać...
— Zostanę pańską żoną! — odpowiedziała wzruszona panna.
— Jakto... moją żoną?...
Ukląkł przed nią i wyciągnął ręce, szepcząc:
— O, panno Zofjo!... o gdybym...
— Czegóż pan jeszcze chcesz? — zapytała, podnosząc go. — Jesteś już moim narzeczonym...
— Twoim narzeczonym? Więc to były oświadczyny?
— Najformalniejsze i najpiękniejsze.
— Dzięki ci Boże!...
Wszedł stryj.
— Stryjku!... — rzekła panna Zofja — oto... mój narzeczony!...
I przy tych słowach rozpłakała się.
— Czyście poszaleli?... — krzyknął radca. — Ledwiem na kwadrans wyszedł z pokoju, a ci już po zaręczynach! Gdybym wyszedł na pół godziny — nie wiem, coby z tego wynikło... Patrzcie! a taki zdawał się nieśmiały.
— Sam stryj go ośmielił, mówiąc o swatach — odezwała się Zosia.
— Prawda, że gotów byłem go swatać, no — ale miałem na myśli pannę Emilją, pannę Natalją, lecz nigdy ciebie...
— Już się stało! — szepnęła Zosia, patrząc na przestraszonego buchaltera. — Oświadczże się pan teraz stryjowi.
Pan Filip wstał, ukłonił się i zaczął:
— Są chwile w życiu człowieka, w którym tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca...
— Terefere! — przerwał radca — co mi tam będziesz plótł jakieś bajdy ze zbioru powinszowań...
— Mój złoty stryju!... — błagała Zosia.
— Naturalnie! — zawołał stryj. — Zamiast tych wszystkich pięknych rzeczy, powiedz mi lepiej wprost: czy kochasz Zosię?
— O, panie radco!
— Będziesz dla niej dobrym mężem?
— Będę najszczęśliwszym...
— No, kiedy tak, to błogosławię was... Czy djabli nadali z tym pośpiechem? A teraz moje warunki: Zosi daję pięćdziesiąt tysięcy posagu zaraz, pięćdziesiąt po mojej śmierci, ale będę u was mieszkał, bo za dziewczyną zatęskniłbym się...
— Dobrze, stryju!
— Z rozkoszą, panie radco!...
— Za mieszkanie i życie oddam wam procent od mojej sumy, tylko sobie trochę na tytoń i połatanie butów zostawię.
— To zbyteczne!... — przerwał buchalter.
— Więc chcesz, żebym bez butów chodził?
— Nie... Ja mówię o oddawaniu procentu.
— Facecje!... No, a kiedyż ślub?
— Za miesiąc muszę być w Patykowie...
— Musimy być — poprawiła Zosia.
— Aha! Więc ślub niech będzie... za trzy tygodnie. Zosia wyprawę już ma gotową...
— Ale może pan Filip potrzebuje robić sprawunki? — wtrąciła panienka.
— Pomyślę o tem! — odparł stryj, a potem, bystro patrząc na oboje, dodał:
— Oj! oj!... zdaje mi się, kochany rachmistrzu, że będziesz siedział pod pantoflem...
W odpowiedzi na to, panna Zofja roześmiała się, a pan Filip chciał ucałować jej rączki, co mu się najzupełniej nie udało...