<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Miesiąc nektarowy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
ZWIERZENIA

Wyższym (w znaczeniu fizycznem), szczuplejszym i bardziej sentymentalnym od narzeczonego Zofji, był pan Piotr, czterdziestoletni lecz nieżonaty jeszcze wielbiciel płci pięknej. Pan Piotr trudnił się kasjerstwem, mieszkał w dwu pokojach czystych jak wnętrze chronometru, pielęgnował kwiaty, starannie zasłaniał łysinę resztkami włosów, golił się jak ulęgałka i niekiedy pisywał wiersze.
Nieśmiały i moralny Filip, którego czyste serce napełniało się wstrętem na widok hulaszczej młodzieży, odrazu przylgnął do systematycznego kasjera, skutkiem czego oddawna żyli obaj w szczerej przyjaźni i nawzajem powierzali sobie rozmaite tajemnice.
W parę dni po oświadczynach, odwiedził Filip pana Piotra i począł mu przedstawiać nowe swoje kłopoty.
— Wyobraź sobie — mówił — że robię wszystko, jak mi radzisz, a mimo to, ani na jedną jotę nie zbliżyłem się do mojej pani. Ja ciągle jestem nieśmiały, a ona życzliwa wprawdzie, lecz strasznie chłodna!...
— Trzeba na wszystko czasu! — odparł Piotr, strzepując pyłek ze szlafroka.
— Oto wczoraj naprzykład. Zaczynam jej mówić o tem, że sypiać nie mogę, tylko myślę o niej, że ją od roku szalenie kocham. Uśmiechała się dobrotliwie, lecz w chwili, gdym ją wziął za końce palców, weszła magazynierka i spłoszyła całą moją energją.
W godzinę potem, gdym chciał przed nią uklęknąć, przywędrował stryj ze swego pokoju i opowiadał nam historją Towarzystwa Kredytowego. Nad wieczorem, w chwili największego entuzjazmu, kiedym jej mówił o naszem wspólnem pożyciu, licho sprowadziło katarynkę...
— Drobne przeszkody! — zauważył kasjer. — Najważniejsza rzecz: czy przyzwyczaja się do ciebie?
— I tego nie wiem! Przed kilkoma dniami pocałowałem ją w dłoń...
Pan Piotr podniósł ręce dogóry.
— No, i uciekła ode mnie... — kończył Filip.
— Bój się Boga, co wyrabiasz! — zgromił go przyjaciel. — Miłość to delikatny kwiat, który lada powiew nietaktu zmrozić może na wieki, a nawet w nienawiść przemienić. Pamiętaj, że z kobietą to tak jak z księgą: nie możesz zapisywać inaczej, tylko poczynając od pierwszej karty.
— Ja to rozumiem, ale widzisz... Taki naprzykład Adam: śmiały do impertynencji, gotów każdą kobietę przy pierwszem widzeniu pocałować...
— Bezczelny!
— A mimo to ma szczęście.
— Poziome szczęście!... Tacy ludzie nie rozumieją miłości idealnej.
— To prawda, no, ale zawsze... Przecież nie mam jeszcze trzydziestu lat i myślę niekiedy, że...
— Dosyć!... Uważam to za podmuch brudnej namiętności.
— Kiedy bo i te brudne namiętności mają dobrą stronę.
— Złudzenia!
— Cóż więc mam robić? — jęknął nieszczęśliwy buchalter. — Już i tak jestem nieśmiały, a ty mnie onieśmielasz jeszcze bardziej!
— Udzielam ci tylko rad, zdolnych zapewnić trwałe szczęście. Nigdy się nie śpiesz, bo powoli dalej zajedziesz.
— Ach! — westchnął pan Filip.
— Przytem postępuj jak z księgą: od kartki do kartki, pokolei, nigdy zaś raz ze środka, drugi raz z końca, a trzeci z początku...
— Kiedy to tak daleko!
— Trudno!... Pamiętaj, że cierpliwość wszystko zwycięża, i mnie wierz, bo ja się znam na tem.
W dwudziestym piątym roku życia kochałem młodą osobę, od której mam ten oto pantofelek na zegarek. Pracowałem półtora roku, wzbudziłem w niej myśl, najwznioślejsze uczucia, najszczerszą miłość...
— Dlaczegożeś się z nią nie ożenił?
— Jakiś nikczemnik wszedł mi w drogę, oddziałał na zmysły młodej osoby i sam się z nią ożenił.
— Podobno kochałeś się i w pani Klotyldzie? — spytał Filip.
— To była czwarta moja miłość, po której mam zasuszone niezapominajki — objaśnił kasjer. — Doszedłem do tego, żem przed nią klękał i najdalej za miesiąc jużbym się był oświadczył. Wtem licho przyniosło dzisiejszego męża...
— I zabrał ci pannę?
— Pogardzam nim!
— A jakże było z panną Eweliną?
— Z tą dopiero porozumiewaliśmy się oczyma. Widziałem, jak pod wejrzeniem mojem budzi się jej dusza dziewicza...
— Ale teraźniejszy jej mąż znowu ci przeszkodził?
— Niski charakter!... mówić nawet o nim nie warto.
Nastała chwila milczenia, po upływie której buchalter rzekł:
— Okazuje się, że metoda twoja nie musiała być najlepszą.
— Czy dlatego, że mi panny pochwytali? — spytał kasjer. — I cóż zyskali na tem? Zobacz, jak żyją te małżeństwa. Mężowie mają kochanki, a każda z żon mówi mi wprost, że jest nieszczęśliwą. Przytem stosunki moje z paniami pozostały niezmienione; uwielbiam każdą z nich i jestem uważany za najszczerszego przyjaciela.
— Tak, ale sam nie ożeniłeś się.
— Powiem ci otwarcie — odparł kasjer — że za mało mam w sobie instynktów zwierzęcych. Miłość idealna wystarcza mi.
— No, ale ja...
— To też się żenisz. Zawsze jednak radzę ci cierpliwość!
— Cóżbyś ty zatem robił, będąc na mojem miejscu?
— Zacząłbym od początku, aby naprawić to, coś zepsuł zuchwalstwem. Do dnia ślubu nie pocałowałbym jej nawet w rękę, tylko bawił rozmową o przedmiotach wzniosłych i kształcących...
— A po ślubie? — spytał ciekawie Filip.
— Wyjechałbym z nią na wojaż, otaczał troskliwością, uprzedzał każde życzenie...
— A za przyjazdem do domu?
— Czytywałbym książki, chodził na spacery, wspólnie zajmował się pracą w ogródku... Tym sposobem dusze wasze zrozumiałyby się...
Biedny buchalter, wysłuchawszy tego opisu miłości kasjerskiej, nic nie mówiąc, wziął kapelusz i wyszedł do narzeczonej. W drodze postanowił na wieki zerwać z metodą pana Piotra, pokonać wrodzoną nieśmiałość i zdobyć się na krok stanowczy.
Gdy wszedł do pokoju panny Zofji, zastał ją zajętą krajaniem. Powiedział: „Dobry wieczór“ — a gdy się uśmiechnęła, zbliżył się do niej krokiem żołnierza, idącego do ataku, i... pocałował w ucho!...
W heroicznym tym akcie było coś tak nienaturalnego, że panna Zofja naprzód zdziwiła się, a ochłonąwszy, zapytała z przejmującym chłodem:
— Co to znaczy?
— Nic... ja... Miałem się przywitać... — wybąkał niefortunny kochanek.
— Nie spodziewałam się takiego przywitania ze strony pańskiej — odparła Zosia, cofając się o parę kroków.
Teraz dopiero pan Filip zmierzył ogrom przepaści, jaką popędliwość jego wykopała, nie tracąc więc czasu, uciekł się do ostatecznego środka, upadł po raz niewiadomo który na kolana i zawołał:
— Przebacz, pani! ale ja już naprawdę głowę tracę... Ile razy pragnę okazać pani potęgę moich uczuć, tyle razy wypalę jakieś głupstwo. Okazuje się, że pośpiech do niczego nie prowadzi!
— I ja tak sądzę! — odparła zadąsana panna, dodając w myśli, że narzeczony jej jest niepospolitym oryginałem.
Od tej chwili pan Filip przysiągł, że jak najsumienniej wykonywać będzie rady swego przyjaciela kasjera. Kartka po kartce, pozycja po pozycji!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.