Miesiąc nektarowy/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miesiąc nektarowy |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
NIECO O WIERNYCH PRZYJACIOŁACH.
Nadszedł dzień ślubu, w ciągu którego stryj radca był odświeżony i wesoły jak nigdy, Zosia zamyślona, pan Filip zaś zmieszany i przestraszony tak, jakby on sam miał być panną młodą.
Około szóstej nieliczni zaproszeni goście poczęli się schodzić. Przyszedł i pan Piotr, sztywny jakby go w krochmalu wymoczono, a następnie odprasowano.
Ukazały się różne przekąski, przy których Zosia odegrywała rolę gospodyni, a na które goście rzucili się jak Izraelici podczas oblężenia Jerozolimy. Pan Filip uśmiechnął się melancholicznie, lecz apetyt stracił i szczękał zębami po kątach.
— Jakże tam?... — spytał nowożeńca pan Piotr, przydybawszy go w oddzielnym pokoju.
— At!... — odparł zagadnięty i kiwnął ręką, sądził bowiem, że tym sposobem najlepiej dowiedzie energji.
— Uważam — mówił kasjer — że panna Zofja ma oczy podkrojone...
— Pewnie ze wzruszenia...
— Wygląda tak, jakby płakała — dodał Piotr. — Ale nie trać męstwa!
— Czegóżby miała płakać? — spytał Filip, który uczuł lekkie strzykanie za uszami.
— Nie mam zamiaru pozbawiać cię odwagi... chciałbym cię widzieć szczęśliwym i pewnym siebie, ale... Uważam, że cała jej postać wyraża jakby wahanie się i przestrach — ciągnął Piotr.
— Nie rozumiem powodu? — wybełkotał buchalter. — Zachowywałem się przecież, jakeś mi radził...
— Przypomnij sobie dobrze! W kątach ust jej uważałem, że... mamże ci wyznać? W kątach ust jej dostrzegłem coś nakształt lekkiego wstrętu...
— Bój się Boga!...
— Tak jest, twarz jej przypomniała mi osobę, która w czasie pożaru stoi na czwartem piętrze i widzi, że nie chcąc się spalić, musi skoczyć.
— Co mówisz?... Gdzieżeś widział taką osobę?
— Nigdzie. Ale patrząc na pannę Zofję, wyobrażam ją sobie. Musiałeś coś nietaktownego popełnić.
— Ależ nic!... Prawie nic... — jęknął buchalter.
— Domyślałem się. Niema rzeczy okropniejszej, jak zuchwalstwo narzeczonego.
— Widzisz...
— Odgadłem! — szepnął Piotr, ukrywając ręce pod poły fraka.
— Widzisz, pocałowałem ją...
— Rozumiem! zdmuchnąłeś grubjańsko pyłek, nazywający się miłością idealną.
— Pocałowałem ją w zzz...zgięcie ręki.
— Ach! — syknął kasjer, uderzając się w czoło. — Jakiż to niegodny sposób wyzyskiwania pozycji kobiety, która z powodu wyjścia zapowiedzi cofnąć się już nie może!...
— Ale widzisz w to zgięcie przy dłoni... tu gdzie się zapina rękawiczka!
Kasjer zastanowił się i rzekł:
— Zawsze to jest pewien rodzaj impertynencji.
— Panie Filipie, czas! — zawołał w tej chwili drugi drużba.
Piotr, który miał również prowadzić do ślubu pannę młodą, westchnął, a Filip... utarł nos chustką, nie wiedząc, co robić dalej.
Po błogosławieństwie dwaj drużbowie ubrali go w paleto, włożyli mu kapelusz na głowę, przypomnieli o rękawiczkach...
Gdy powozy ruszyły do kościoła, buchalter wychylił się nagle do stangreta i zawołał:
— Stój! stój!...
— Co się stało? — spytał Piotr.
— Zapomniałem laski...
— Cóż ci po lasce, biedny człowieku? — zgromił go kasjer.
— Ach! prawda... — szepnął Filip i upadł na poduszki.
W kościele panna Zofja była blada jak lilja, pan Filip zaś był... ściśle rzeczy biorąc, on wcale nie był. Czuł, że ostatnią iskrę świadomości przygniótł mu ciężar jakiejś nieznanej dotychczas trwogi, i mimowoli poruszył głową, jakby pragnąc przekonać się, czy szyja jego znajduje się tylko wśród stojących kołnierzyków, czy też w wyżłobieniu gilotyny?
Nareszcie przysięga, i nasz buchalter zmartwiałemi usty przysięgał na wszystko: na miłość, posłuszeństwo, „a iż cię nie opuszczę aż do śmierci,“ na wierność żonie, a nadewszystko na wierność prawidłom pana Piotra. Teraz dopiero począł niejasno przeczuwać, że małżeństwo jest dramatem, w którym on, kompletny profan, miał zostać głównym bohaterem, nie wystudjowawszy roli.
Nanic przytem nie zdałaby mu się pomoc najwprawniejszego suflera!
Ze wstydem i nawiasowo tylko dodać musimy, że przyjaciel nasz na początku rozrzewniającej tej uroczystości spojrzał za siebie, jakby pragnąc zmierzyć odległość pomiędzy ołtarzem i wchodowemi drzwiami. Na nieszczęście, zamiast drzwi, za niemi obszernej ulicy, a nad nią sklepienia niebieskiego, widział wystrojony tłum drużbów i świadków. W wyobraźni Filipa każdemu z tych ludzi, jego frak i biały krawat nadawał nieograniczone prawo chwytać pana młodego za kark (w razie ucieczki) i przytrzymywać go na stopniach ołtarza aż do skutku.
— Co za piekielna sytuacja! — myślał buchalter. — Gdybym choć teraz, przy wyjściu, zapragnął w tłumie ukryć moje wzruszenie, nie puściłyby mnie te oto dwie stare damy, z których każda jak pijawka uczepiła się mojej ręki... Nareszcie!...
Ostatni wykrzyknik oznaczał, że oboje państwo młodzi opuścili już kościół i zostali wsadzeni do powozu, który uroczystym kłusem ruszył z miejsca.
Położenie nowożeńców było kłopotliwe. Zosia bowiem milczała, a pan Filip czuł, że mu mówić o czemś wypada, choć nie wiedział o czem. Wreszcie zaczął:
— Zdaje się, że dziś... latarni zapalać nie będą...
— Dlaczego? — szepnęła Zosia.
— Bo przypada pełnia...
— Tak, ale się chmurzy.
Rozmawiając w taki sposób, młodzi patrzyli w okna karety. Orzeźwiający powiew wiatru oprzytomniał jednak nieco buchaltera, a może i szepnął mu, że nie wypada siedzieć bokiem do żony w parę minut po ślubie, a tem bardziej nie wypada rozmawiać o kwestjach, dotyczących oświetlenia. Przyszło mu też na myśl, że najlepiej zrobi, skoro ucałuje obie rączki Zosi; jakoż zwrócił się ku niej, wyciągnął rękę, pochylił się w prawą stronę i... nagle syknął...
— Co się panu stało? — spytała niespokojnie Zosia.
— Nic, pani... nic! Ach!... niechże cię!... — zawołał, rzucając się na lewo.
— Jakże nic?... może cug z okna?
— Upewniam panią, że nie... Aj!...
— Ależ ja każę powóz zatrzymać...
— Nie potrzeba... słowo daję, że nie potrzeba!... — upewniał buchalter, zlekka unosząc się na siedzeniu.
Zosia przeraziła się.
— Panie! — zawołała, chwytając go za rękę — pan mi wszystko musisz powiedzieć, bo umrę z niespokojności.
— To nic, pani!... to tylko szpilka... Aj!...
— Boże!... pewnie z mego welona.
Powóz stanął przed domem, a pan Filip, nie czekając na lokaja, otworzył drzwi i szybko wbiegł do sieni. W tak ciężkiem położeniu na myśl mu nawet nie przyszło wysadzić Zosię... Wyszła też sama nieboga.
Dzięki taktowi Zosi i dyskrecji buchaltera, nikt nie wiedział o drobnym tym wypadku. Starsze nawet osoby rumieniec i zakłopotanie obojga państwa młodych tłomaczyły w sposób dla nowożeńca pochlebny.
Do liczby tych optymistów należał stryj, który, poklepawszy pana Filipa po ramieniu, rzekł tonem, zdradzającym rzadką domyślność:
— Dobrze!... dobrze!... Ja zawsze mówiłem, że cicha woda brzegi rwie.
Przyjaciel nasz, okrasiwszy oblicze słabym uśmiechem, nisko ukłonił się wzamian za kompliment. W istocie, nie miał nic lepszego do zrobienia.
Wieczór i kolacja zeszły bez żadnych szczególnych przygód, wyjąwszy następującej. Kiedy wypito za zdrowie państwa młodych, wstali oboje z pełnemi kieliszkami w zamiarze podziękowania, a pan Filip rzekł:
— W imieniu własnem i...
Nagle drgnął cały, jakby go żmija ukąsiła, nie dokończył frazesu, zaczerwienił się jak wiśnia i wylał połowę wina z kielicha.
W tej samej chwili panna Zofja w sposób bardzo serjozny ściągnęła usteczka, skutkiem czego nikt nie mógł się domyśleć, że powodem zmieszania buchaltera był mały figiel ze strony pewnego atłasowego bucika, który jednak od tej pory zachował się już bardzo przyzwoicie.
Po kolacji, gdy panowie wyszli na papierosa, pan Piotr, czyhający oddawna na Filipa, który więcej już nieco rozmawiał z Zosią, schwycił go i zaprowadziwszy do okna, rzekł:
— Uważam, że jesteś na złej drodze.
— Cóż ja robię? — spytał buchalter.
— Uśmiechasz się zuchwale...
— Ależ i panna Zofja uśmiecha się.
— Cóż ma robić biedna ofiara?
— Kochany Piotrze, jesteś straszny pedant i pesymista — zauważył Filip.
Piotr przez całą minutę przeszywał go karcącem spojrzeniem, a następnie począł mówić zwolna i dobitnie:
— Stryj, kościół, prawo, przesądy towarzyskie wreszcie oddały ci na pastwę biedną kobietę. Co się w jej sercu dzieje, ty o to nie dbasz, ponieważ jesteś panem sytuacji. Ale porachuj się z sumieniem, i niech ono ci powie, czy może być coś haniebniejszego nad wyzyskiwanie tego rodzaju przewagi?
— Mój drogi!... skądże ci takie myśli przychodzą do głowy? — zapytał zbolały buchalter.
— Skąd?... Postaw się w jej położeniu i powiedz, cobyś pomyślał o człowieku...
— Dosyć... zaklinam cię.
— Pamiętaj, że rozmyślnie zburzysz gmach własnego szczęścia... — upominał Piotr.
— Za moich czasów — mówił do stryja radcy sędziwy marszałek szlachty — odprowadzano państwa młodych ze świecami i...
— Słyszysz? — zapytał Piotr. — Czy cię to nie oburza?
Pan Filip przyznał głośno, że go to oburza, choć dodał w duszy, że ten rodzaj pogwałcenia indywidualnej wolności, z jego strony przynajmniej, nie spotkałby zbyt energicznej opozycji. Istotnie, trafiają się w życiu gorsze wypadki.
Było już około północy, deszcz lał jak z cebra, i goście poczęli się rozjeżdżać. Pan Filip zauważył, że poważne matrony z niezwykłą czułością ściskały Zosię, a młodzi panowie nader wdzięcznie uśmiechali się do niego.
Niedługo potem sala opróżniła się zupełnie, i oprócz stryja radcy i Zosi, zostali tylko panowie Filip i Piotr. Dostrzegłszy to, buchalter począł szukać kapelusza, który, jak na złość, ukrył się gdzieś bardzo daleko.
— Cóżto?... — spytał stryj radca, widząc te manewry.
— Idziemy do domu — odparł Piotr.
— Może panowie choć tę burzę przeczekają? — odezwała się Zosia.
— Może mi państwo pożyczą parasola?... — wtrącił Filip.
— Nasz parasol jest ogromnie zły! — odparła Zosia.
— Mamy powóz — zauważył pan Piotr.
Buchalter począł żegnać stryja radcę tak długo i serdecznie, jakby się już nigdy w tem życiu spotkać nie mieli. Poczciwy stryj, zauważywszy to, rzekł:
— Jeden powóz dla obu panów chyba nie wystarczy. Możeby naprzód odwiózł pana Piotra...
— O nie! szanowny panie — zawołał Piotr. — Dziś ja go wezmę do siebie, ponieważ mieszkam bliżej.
— Pan musisz być wielkim przyjacielem pana Filipa — rzekła Zosia, z miną, nie dowodzącą bynajmniej, aby ją ta przyjaźń zachwyciła.
— O tak, pani! — odparł kasjer.
Stryj radca pokręcił głową, i obaj panowie wyszli. Na schodach już Filip przypomniał sobie, że zostawił chustkę i chciał po nią wrócić; widząc jednak, że i troskliwy Piotr idzie za nim, wyrzekł się swego zamiaru.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi na górze, i Zosia zawołała:
— Czy pan Filip nie zostawił u nas cygarnicy?
Buchalter wbiegł na schody, lecz rączy jak jeleń kasjer uprzedził go i obejrzawszy cygarnicę, oświadczył, że takowa nigdy nie należała do Filipa.
Tym sposobem biedny nowożeniec nie mógł nawet ucałować rączek swej pani i poszedł smutny za Piotrem!...