Miesiąc nektarowy/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miesiąc nektarowy |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
TYLE SZCZĘŚCIA, CO CZŁEK PRZEŚNI!
— Dwa numerki dla państwa! — krzyczał gospodarz hotelu, nisko kłaniając się buchalterowi i jego żonie.
— Tylko obok siebie — dodał Filip.
— Dwa numery obok siebie — powtórzył gospodarz.
Stało się, jak żądano, i Zosia weszła do swego mieszkania. Buchalter zatrzymał się na progu, a zobaczywszy, że numer wygląda dość przyzwoicie, powiedział żonie dobranoc i poszedł do swojej celi.
Było już około północy, i Filip, wypaliwszy cygaro, pomyślał o spaniu. Przedtem jednak zapukał we drzwi boczne i zapytał:
— Czy pani już śpi?
— Ale gdzież tam! — odparła Zosia — nawet się jeszcze nie rozebrałam ze strachu...
— Cóż się tam stało?
— Coś hałasuje w szafie.
— Pewnie mysz.
— Prędzej szczur... Ach!...
Wykrzyknikowi temu towarzyszył jakiś łoskot. Przerażony Filip wpadł do pokoju swej małżonki i znalazł ją stojącą na krześle.
— Powiadam panu — zawołała — tu jest coś strasznego!... W tej chwili właśnie z szafy pod komodę wpadło jakieś zwierzę, większe od szczura...
Troskliwy mąż, wziąwszy świecę w jedną rękę, a złamany haczyk w drugą, przeszukał cały numer, ale okropnego zwierzęcia nie znalazł. Złożono więc naprędce małą radę wojenną, na której postanowiono siedzieć cicho aż do nowego hałasu.
Wskutek tej uchwały małżonkowie usiedli na kanapie, a buchalter rzekł:
— Pani bardzo zmęczona?
— Kiedyśmy dojeżdżali, bardzo mi się spać chciało, ale teraz nie wiem nawet, czybym potrafiła oczy zmrużyć!
— To tak jak i ja! — zauważył buchalter.
W tej chwili rozległ się znowu cichy szmer w pokoju. Szczur zjadał komodę.
— Słyszy pani?
— Ja się boję! — szepnęła Zosia, siadając bliżej męża, który się wprawdzie nie bał, lecz mimo to usiadł jeszcze bliżej.
— Nieznośny hotel! — mruknął Filip, czując z niewymowną pociechą w sercu, że główka przestraszonej żony dotyka jego ramienia.
Znowu rozległo się klaśnięcie, podobne do odległego trzasku z bata, lub do bliskiego — lecz przerwanego pocałunku.
— To już drugi raz, panie Filipie!
— Dopiero drugi...
— Słyszy pan, co ten szczur wyprawia?
— Wcale się na niego nie gniewam.
— O!... Ale ja się na pana rozgniewam, bo to już chyba za często.
— Dopiero dziesiąty raz...
— Albo dwudziesty...
Ostatniej tej uwadze Zosi zawtórował wielki hałas na podwórzu i krzyki:
— Ogień!... ogień!... stajnia się pali!...
— Uciekajcie państwo!... — wrzasnęła jakaś kobieta na korytarzu. — Hotel się pali...
W owej epoce Częstochowa nie posiadała jeszcze dzielnej straży ochotniczej ogniowej. Młodzi małżonkowie wiedzieli o tem, nie czekali więc na dalszy rozwój wypadków, lecz umknęli z hotelu, unosząc przy pomocy jakiegoś poczciwca swoje walizki i pudełka.
W pół godziny potem znaleźli wprawdzie przytułek, ale stracili dobry humor, tem bardziej, że musieli przepędzić noc jedno na fotelu, a drugie na krześle.
Dzień następny zeszedł im na nabożeństwie, oglądaniu cudownego miejsca i poszukiwaniu wygodniejszego lokalu. Jakoż udało im się, pod wieczór bowiem znaleźli w innym hotelu dwa bardzo wygodne pokoje z przedpokojem.
— No, przynajmniej dziś — mówił Filip do żony — będziemy mogli i odpocząć, i spokojnie porozmawiać. Od miesiąca, a szczególniej od tygodnia, jestem jak na wełnianym jarmarku.
— Kto wie, co się jeszcze zdarzyć może! — odparła Zosia.
— Sądzę, że przynajmniej ten hotel już się nie zapali...
— I to nie jest pewne.
Buchalter zamyślił się, a następnie siadając przy żonie, rzekł:
— Pojutrze musimy być w Patykowie, mamy więc zaledwie czterdzieści osiem godzin dla siebie. Siedząc nad księgami w kantorze, nieraz prosiłem Boga choć o jeden miesiąc wypoczynku, ale widzę, że na świecie o wypoczynek bardzo trudno...
— Teraz były wyjątkowe okoliczności, wesele nasze... — wtrąciła Zosia.
— To mnie właśnie gniewa najwięcej. Kiedym otrzymał obecną posadę i zostałem przez panią przyjęty...
W tem miejscu pocałował żonę w rękę.
— Otóż myślałem, że choć w ciągu tych paru tygodni będę mógł zapomnieć o codziennych kłopotach i oddychać tylko atmosferą miłości. O, gdybyś pani wiedziała, jakie rzewne mowy układałem na te chwile uroczyste!... Bo i ja przecież mam serce...
— Nie wątpiłam o tem.
— Mam serce — mówił buchalter — i mimo całą nieśmiałość potrafiłbym z narzeczoną i żoną porozmawiać nawet tak, jak najbardziej zakochany poeta... Ale widzę, że mi czasu zabrakło...
— Często jedna chwila mieści w sobie więcej szczęścia niż całe życie — odpowiedziała Zosia.
I miała słuszność, w tej bowiem chwili buchalter był zupełnie szczęśliwy; siedział obok ukochanej żony i czuł, że uścisk jej delikatnej ręki rozprasza wszelkie dotychczasowe niepokoje. Tłumione uczucia wypłynęły teraz jasnym potokiem: mówili o miłości, o przeszłych troskach i o szczęściu, które im przyszłość dać miała. Nigdy Filip nie był tak wymowny, nigdy nastrój ducha jego nie był tak szlachetny i podniosły jak teraz. Z drugiej znowu strony, nigdy głos Zosi nie wydawał mu się piękniejszym: dźwięczał w nim świegot ptaków, szum drzew, szmer strumieni, czuć było nieledwie zapach róż, jaśminów i wszystkich wonnych kwiatów, jakie posiada ziemia.
Cały ten obraz, cudowny utwór natchnienia, zbudzonego czystem uczuciem, jaśniał w duszy Filipa na tle niezamąconego spokoju jak słońce na pogodnem sklepieniu nieba. Żaden powiew namiętności nie mącił tej ciszy, jakiej serce ludzkie tak rzadko w ciągu życia doświadcza.
Nagle rozległy się na korytarzu rozmowy i stąpania. Buchalter drgnął i ocknął się; świadomość powróciła. Dzień już zaglądał w okna hotelu, a przy blasku jego pan Filip dostrzegł żonę głęboko śpiącą w jednym rogu kanapy, podczas gdy on sam leżał w drugim rogu i trzymał rękę Zosi.
Widocznie, zmęczeni podróżą, bezsennością i bieganiną, zasnęli oboje z wieczora, a piękne mowy Filipa, rzewne odpowiedzi Zosi, kwiaty, wonie i ten spokój nieziemski były tylko... snem!...
Z rana ukazał się w hotelu stryj radca, stęskniony za synowicą, i kasjer pan Piotr, stęskniony za swoim przyjacielem. Na drugi dzień państwo młodzi wraz z gośćmi wyjechali do Patykowa, buchalter zasiadł znowu nad księgami, i... w taki sposób zakończył się nektarowy miesiąc dwojga młodych kochanków.
Zaczął się wprawdzie miesiąc miodowy, ale ten nas już nie obchodzi.