<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Miesiąc nektarowy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII
O DROBNYCH PRZYKROŚCIACH, JAKIE TRAFIAJĄ SIĘ ZAKOCHANYM W PODRÓŻY.

Na drugi dzień o wpół do ósmej młoda para była już gotowa do drogi. Stryj radca pobłogosławił ich i pożegnał tak, jakby wyjeżdżali do Tasmanji, a przypomniawszy sobie, że go synowica nigdy nie opuszczała na cały tydzień blisko, rozpłakał się jak dziecię.
Dano znać, że zajechała dorożka; ponieważ zaś radca od niepamiętnych czasów o kwadrans na dziewiątą codzień pijał kawę i lękał się opóźnienia pod tym względem, młodzi więc sami udali się na kolej.
Kupiwszy bilety, wyszli na platformę, gdzie osób było jakoś niewiele. Okoliczność ta nasunęła genjalną myśl panu Filipowi, który wydobył dwudziestogroszowe cygaro i poczęstowawszy niem konduktora, rzekł:
— Jakoś niedużo pasażerów?
— Jak zwykle z rana — odparł konduktor.
— Mam chorą żonę, czy więc nie byłbyś pan łaskaw dać nam osobnego przedziału?
Uprzejmy konduktor wskazał przedział, udzielił podróżnym parę rad i poszedł dalej.
Umieściwszy się przy oknie naprzeciw żony, Filip, jakby natchniony świeżością letniego poranku, odezwał się.
— Pierwszy raz dopiero będę miał sposobność porozmawiać z panią.
— To prawda! — odparła Zosia, spuszczając oczy.
— Okoliczności... — ciągnął Filip — były dla mnie bardzo niełaskawe...
— Sądzę, że dla nas obojga...
„Anielska kobieta!“ — pomyślał buchalter, a potem zapytał głośno:
— Niech mi pani wybaczy zuchwalstwo, jeżeli spytam: czy może być, żeby pani dotychczas gniewała się na mnie?
— Ja?... — krzyknęła zdumiona Zosia.
— To jest... źle powiedziałem o gniewie, ponieważ pani czuła tylko lekki wstręt do mnie.
— Cóż znowu?...
— Więc dlaczego pani płakała w dzień ślubu?...
— Ależ... ani myślałam płakać.
W głowie buchaltera poczęły świtać niejakie wątpliwości tak co do obserwatorskiego talentu, jak i co do teorji pana Piotra. Myśl ta dodała mu jeszcze więcej energji, wziął więc za rękę swoją żonę i szepnął:
— O panno Zofjo!...
W tej chwili jednak zakołatano do drzwi wagonu, w których niebawem ukazał się tłusty i rumiany pasażer z wielką torbą w rękach.
— Tu niema miejsca! — zawołał przerażony buchalter.
— Hę... — spytał przybyły. — Myślę przecież, że jeszcze najmniej sześć osób pomieścićby tu można.
— Ale to jest przedział służbowy! — dodał Filip.
— Na przedziałach służbowych są tablice! — odparł tłuścioch i po chwili uplacował się w rogu przeciwnym, ocierając pot z czoła.
Pociąg ruszył, a buchalter rzucił piorunujące spojrzenie na nowego towarzysza, który nie mogąc wytrzymać potęgi jego wzroku, oparł się o poduszki i już w połowie drogi do Pruszkowa spał jak zabity.
Gdy wyminięto stacją, nikt do wagonu już nie siadał, a jegomość chrapał ciągle, pan Filip zaczął znowu rozmowę półgłosem:
— Los nas widocznie prześladuje — rzekł.
— Tym razem jeszcze niebardzo! — odparła Zosia, wskazując na śpiocha. — Wracając jednak do przerwanej rozmowy, skąd panu przyszła myśl o wstręcie?
— Ach! to wszystko są domysły mego przyjaciela Piotra.
— Nieznośny człowiek!...
Buchalter był zachwycony i postanowił usiąść obok Zosi. Zaledwie jednak uniósł się nieco na ławce, śpiący jegomość szeroko otworzył oczy, ziewnął i zapytał:
— Państwo zagranicę?
— Nie!... — odparł krótko Filip.
— W każdym razie będziemy mieli przyjemność jeszcze jakiś czas jechać razem.
— Zapewne.
— Bardzom kontent! Państwo, widzę, jesteście młodzi, a ja mam trochę wprawdzie lat, ale jestem wesoły i rozmowny, ubawimy się więc doskonale...
Pociąg dojeżdżał do Grodziska, a gdy zatrzymał się, młodzi małżonkowie wysiedli, pragnąc wejść do innego przedziału. Na platformie stał duży tłum, wśród którego Zosia dostrzegła parę osób znajomych. Buchalter zostawił żonę znajomym, a sam poszedł do bufetu na piwo, lecz wróciwszy stąd, z wielkiem przerażeniem Zosi nie znalazł, choć konduktorzy zamykali już wagony.
— Gdzie Zosia?... — zapytał jednej ze znajomych...
— Poszła szukać pana do bufetu...
Buchalter, przeciskając się przez tłum, wpadł do bufetu, a tymczasem na platformie ukazała się jego żona.
— Gdzie mój mąż? — zapytała znajomych.
— W tej chwili pobiegł cię szukać...
Po upływie kilkunastu sekund małżonkowie znaleźli się wprawdzie, ale pociąg ruszył...
Znajomi państwa Filipów bawili na letniem mieszkaniu. Byli to ludzie serdeczni i gościnni, w przypadku zaś młodych małżonków dostrzegli palec Opatrzności, której widocznem życzeniem było, aby podróżni zostali na obiedzie. Telegrafowano więc o zatrzymanie rzeczy w Częstochowie i zatrzymano w Grodzisku buchaltera z małżonką aż do popołudniowego pociągu.
Około piątej przyjaciele nasi znaleźli się znowu przed banhofem, obsypywani błogosławieństwami i życzeniami znajomych.
Dobry obiad z winem wlał wiele otuchy w serce nowożeńca, który, nadomiar szczęścia, między jadącymi konduktorami dostrzegł jakąś figurę znajomą.
— Jeżeli się nie mylę... pan Witold? — rzekł buchalter do konduktora.
— Ach!... pan Filip... — odpowiedział konduktor.
— Ile to już lat nie widzieliśmy się z kolegą! — mówił buchalter, całując w oba policzki kolegę, z którym byli obaj w pierwszej klasie.
— Jaką lokalną pamięć ma kolega! — dziwił się uszczęśliwiony konduktor, całując cztery razy Filipa. — Jakże się koledze powodzi?
— Jestem buchalterem głównym w Patykowie.
— Zapewne ożeniłeś się kolega?
— A właśnie...
— I duża też konsolacja?...
— Jeszcze niema... Ale jadę do Częstochowy z chorą żoną i chciałbym prosić kolegę o osobny przedział...
— Rozumiem!... Z największą chęcią... Proszę państwa tu!... — mówił poczciwy konduktor, sadowiąc kolegę i jego żonę w przedziale klasy pierwszej, choć bilety mieli do drugiej.
— Jaki to miły człowiek! — odezwała się Zosia, gdy pociąg ruszył.
— Poczciwy kolega!... — odparł Filip. — Dziwna rzecz, że o parę mil za Warszawą spotykamy tak sympatycznych ludzi.
— I nie widzimy już pana Piotra, który uwziął się, aby nas prześladować... — dodała Zosia.
— O droga panno Zofjo!... — szepnął buchalter, siadając przy żonie.
— Więc teraz wierzysz pan, że nie gniewałam się?...
W tej chwili (w czasie najszybszego biegu pociągu) ukazała się w otwartem oknie wagonu szafirowa czapeczka.
— Niechże mnie kolega przedstawi swojej pani! — rzekł poczciwy konduktor.
— To ty, kolego?... Bój się Boga, możesz się zabić... Moja żona Zofja, kolega Witold...
— Bardzo mi przyjemnie...
— Ja także jestem żonaty — i bardzo rad będę złożyć szanownemu koledze i jego małżonce wizytę w Patykowie.
— Z niecierpliwością oczekujemy! — odparł słabym głosem buchalter.
— Żona moja nawet chce mieszkać na wsi podczas lata — ciągnął konduktor — poradzę jej więc, aby wyjechała do Patykowa...
— O, to bardzo dobra myśl! — zawołał Filip, czując, że mu się robi niedobrze.
W taki to sposób poczciwy kolega, umieściwszy buchaltera i jego żonę w osobnym przedziale, bawił ich rozmową i swemi planami na przyszłość aż do Skierniewic. Tu doniósł im, że wszystkie wagony przepełnione jadącymi, i że musi się przedrzemać, ponieważ parę nocy nie spał. Państwo Filipowie okazali ze swej strony wielkie zmartwienie z powodu utraty tak wesołego towarzysza.
— No, teraz przynajmniej będziemy mieli spokój! — zawołał buchalter, gdy już drzwi wagonów zamknięto.
Lecz przeznaczenie chciało inaczej, w tej chwili bowiem zajechała przed stacją kareta, z której wyszedł jakiś chudy, wysoki jegomość z długiemi faworytami, w szkockiej czapce na głowie.
Po przybyciu nowego podróżnego wszczął się hałas, bieganina, otwieranie i zamykanie drzwiczek. Hałas ten od lokomotywy zbliżał się stopniowo ku wagonowi, zajmowanemu przez małżonków, którzy z przestrachem w otwartych drzwiach ujrzeli długie faworyty chudego pana.
Niebawem pan ów wkwaterował się do ich przedziału.
— A niechże was pioruny zapalą! — krzyknął prawie odchodzący od przytomności buchalter.
— Fe!... któż tak klnie nieprzyzwoicie? — zgromiła go Zosia.
Buchalter zarumienił się i przeprosił żonę, a podróżny tymczasem usiadł w kącie, wydobył notyskę i słownik i zagłębił się w czytaniu.
Gdy na jednej z następnych stacyj pan Filip wszedł do bufetu, ujrzał za sobą chudego podróżnika, który odezwał się łamaną francuzczyzną:
— Jestem John William Pimperlok, honorowy członek asenizacyjnego towarzystwa Carlton Fertilisery Company i wielu innych. Ciągnij pan!...
Z temi słowy podał mu dwa rogi chustki.
— A ja jestem Filip... buchalter, ale co to wszystko znaczy?
— To znaczy, że jeżeli pan wyciągniesz węzełek, w takim razie wyskoczysz z wagonu w czasie biegu, jeżeli nie wyciągniesz, to ja wyskoczę...
— A jeżeli wyciągnę i nie wyskoczę?
— W takim razie będę miał honor wyrzucić pana przez okno.
— Więc to amerykański pojedynek? — zawołał pan Filip.
— Tak! — odpowiedział spokojnie właściciel długich faworytów.
— I z jakiego powodu, mój panie?
— Gdym wsiadał do wagonu, wyraziłeś pan w swoim języku życzenie, aby nas wszystkich pioruny spaliły, na co zgodzić się nie mogę.
— To prawda, panie!... Uniosłem się, ponieważ nie lubię towarzystwa w podróży.
— A ja się obraziłem, ponieważ nie lubię, aby mnie przeklinano.
Buchalter złapał się za głowę.
— Łaskawy panie! — zawołał, czy niema innego sposobu załatwienia tej przykrej sprawy?
— Bardzo wątpię! — odparł Pimperlok — chyba, że pan odwołasz to, coś powiedział.
— Ależ odwołuję!... odwołuję!...
— Więc nie pragniesz pan, ażeby mnie i innych podróżnych piorun spalił?
— Nie pragnę, nie!... Panie, idźmy, bo już dzwonią.
— Ani konduktorów, ani maszynistów...
— Ani jednych, ani drugich! — odparł buchalter.
John William Pimperlok ukłonił się sztywnie i odparł:
— W takim razie, ponieważ pan lubisz samotność, wyniosę się do innego wagonu...
— O, panie!...
— Mogę także wynaleźć miejsce dla damy, która zdaje się panu również przeszkadzać...
— O, niech się pan nie fatyguje.
Po tej wymianie grzeczności, szlachetny Pimperlok zabrał swój parasol i zawiniątko i grzecznym ukłonem pożegnał młodych małżonków. Państwo Filipowie zaś, kłaniając mu się nawzajem, oparli się na krawędzi okna.
Nowa ta sytuacja, w której lewa ręka Zosi oparła się na prawem ramieniu Filipa, niesłychanie trafiła obojgu do gustu. Dlatego też choć już znikł Anglik, pasażerowie zajęli miejsca i pociąg ruszył, oni przecież ciągle stali, oparci o okno i ciągle spoglądali... sobie w oczy.
— O, jakżem szczęśliwy w tej chwili, panno Zofjo!... — szepnął buchalter.
— Jaki grzeczny ten Anglik — odparła Zosia.
— Siądźmy już, bo cug może pani zaszkodzić...
Jakoż cofnęli się od okna i odwróciwszy się w głąb wagonu... ujrzeli na drugim końcu ławki poważnego duchownego, który pobożnie czytał brewjarz.
— Którędy ksiądz dobrodziej wszedł tutaj? — spytał zdumiony Filip.
— A temi oto drugiemi drzwiami — odparł słodkim głosem szanowny kapłan. — Ale państwo, zajęci oglądaniem okolicy, nie zauważyliście tego...
Przez chwilę buchalter żałował, że nie przyjął amerykańskiego pojedynku, że nie wyciągnął węzełka i że nie wyskoczył z wagonu. Minęło to jednak i dusza jego, widocznie pod uroczym wpływem zachodzącego słońca poczęła się uspakajać.
Powoli i słońce zaszło, zamigotały gwiazdy i ukazał się księżyc. Pobożny kapłan zamknął brewjarz i począł spoglądać na niebo, buchalter usiadł przy żonie i oddał się wraz z nią tej samej przyjemności.
— Cudowna noc!... — mówił — czy pani nie zimno w ręce?
— Cokolwieczek... Ale jakie pan ma ręce gorące.
— Miły wiaterek!... Nigdy nie sądziłem, ażeby podróż koleją była tak przyjemna.
— Czy pan widzi tę gwiazdkę błękitną? — pytała Zosia.
— Która to?
— O ta!... Musi się pan lepiej przechylić...
— Aha... ta! — odparł buchalter. — Czem pani pomaduje włosy?
— Niczem.
— Dlaczegóż tak cudownie pachną?
— Może dlatego, że przed chwilą obtarłam sobie twarz wodą kolońską.
Pan Filip lewem okiem patrzył na błękitną gwiazdkę, prawem zaś obserwował czarną sylwetkę duchownego, który podniósł głowę ku niebu, wzdychał i modlił się, nie myśląc o marnościach świata.
W tej chwili rozległo się ciche klaśnięcie, niby delikatny pocałunek.
— O!... — szepnęła Zosia.
Wtem puk!... i wnętrze wagonu zalały potoki światła.
— Pożar!... — krzyknęła Zosia.
— Nie! To tylko konduktor zapalił lampę, ale państwo, zajęci oglądaniem okolicy, nie zauważyliście tego — odpowiedział łagodnym głosem świątobliwy kapłan.
Podróżni nasi bez żadnego przypadku, aczkolwiek bardzo zmęczeni, zajechali do Częstochowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.