Miesiące/Marzec
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miesiące |
Pochodzenie | Książęta boru |
Wydawca | Księgarnia Leona Idzikowskiego |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Jan Czokołow |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
W zagrodzie Marka Sikory smutno jest i wesoło. Połączenie zda się niemożliwe, a jednak.
Zbliżająca się ociężale wiosna budzi nadzieje, wydziera z młodych piersi radosny krzyk do życia. Ale nie ze wszystkich jednakowy.
Stary Marek zdawien dawna żyjący na swej gospodarce pod lasem, rąbie drzewo na podwórku i wzdycha. Ciężko wzdycha. Gdy z pól szerokich buchnie na niego wilgotny, ziemisty wiew rozkisłej gleby, gdy olbrzymia ławica lasu zahuczy gwarnym poszumem, innym niż zimowy, gdy z wysoka, z pod nieba prawie, brzękną cichuśkie gamy i treliki skowronka — i Marek prostuje plecy. Westchnienie dziwnie lekkie, dziwnie radosne spływa z warg zwiędłych, lecz rozchylonych lubą błogością. Ramiona prężą się, by objąć miłośnie przestwór, by uchwycić biegnący prąd po ziemi, odczuty już, ale jeszcze głuchy.
Przeciwnie, gdy rozradowane oczy Marka spoczną na chacie swej i dojrzą w małej szybce bladą wychudłą twarz młodzieńczą, plecy starego garbią się, wzrok mętnieje, piersi wydają z siebie wzdech brzemienny niedolą.
Syn umiera mu na suchoty.
Odesłali go z wojska, zmiętego chorobą, jakby go wyssał głowonóg. Leży już trzeci miesiąc, kaszle jak z pustej kufy, chudnie i leci przez ręce.
Niema ratunku, ani nadziei.
Marek z wściekłością niemal szarpie siekierą bierwiona, z żalem spogląda na kręcącą się w podwórzu córkę szesnastoletnią, Kasię, wesołą, rzeżką, pracowitą. Dziewczyna krząta się koło gospodarstwa i ciągle śpiewa. Śpiewa do pól rozmiękłych, do lasów ociekających wodą, śpiewa do skowronka i do chorego brata. Marek patrzy i myśli, że i Julek był taki sam, rozgadany, rozśpiewany, chłopak jak dąbczak młody, bujny a twardy w muskułach. A teraz cały dzień na pościeli siedzi, albo leży, czasem do okna się dowłóczy i patrzy, patrzy tęsknie, żałośnie na świat, co do życia rwie się, na ptaki, na starego ojca, jeszcze pełnego sił i na rozbawioną siostrę. Julek w twarzy swej niema kropli krwi, ale w sercu ona kipi. Może wszystka doń spłynęła i miłuje, i pragnie i gorącem swem trzyma jeszcze to mizerne ciało przy życiu.
Ostatnie pulsa biją żwawo żądne czynu, duch szarpie się, lecz skuty w żelazach strasznej choroby. Chłodne z niemocy członki, jak włókna wyciśniętego owocu kulą się z dreszczów, oblewają parnym potem, niezdrowym warem, są bezwładne, bolesne w swej martwocie. Tylko gorączka podnieca umysł, ostatni raz zapala źrenice pięknym ogniem duszy. Na policzkach kładzie ceglaste sztandary wypieków, tragiczne znamiona suchot.
Na przyźbie chaty młodsze dzieci baraszkują wesoło, babrząc się w błocie. Ciągają za kudły psy domowy, szczują nimi koty. Pełno wesołych szczebiotów, pisków, miauków, naszczekiwań. Na podwórzu chodzi kasztanowata klacz i biega parotygodniowy źrebak, niby piłka w podskokach, kręcąc małym łebkiem i wietrząc na wiatr. W izbie uwija się Sikorzyna. Karmi zaledwo wyklute żółte kurczęta, które cipaniem swym, jak świderki napełniają uszy. Życie zaczyna być wszędzie ocknięte po długiej zimie. Życie się mnoży.
Julek patrzy, słucha. Łzami nabierają mu źrenice, zapadła pierś wznosi się westchnieniem. Wziął duży haust powietrza do płuc i zakaszlał się suchym, rozpaczliwym jękiem. Na wargach pokazała się krew. Julek przywykł już do niej.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A pogoda mieni się niby lica dziecięce, to śmiech, to płacz.
Z szarego, zamglonego nieba wybucha nagle jaskrawe światło. Waży się chwilę, nieufnie błyska, bo oto nowa chmura nasuwa się na słońce. Goreje szlak ognisty, pada na ziemię i pije z niej brudne śnieżne piany. Mało ich pozostało, słońce resztę zgarnia. Rozłazi się spęczniała gleba. Skiby czarne, oślizgłe wychylają łby ze schlastanej zimowej mazi, ciągną z niej wodę do swych wnętrzności, topią, pożerają. Wiaterki rozszeptały się po niwach. Figlarne urwisy! Wymykają się z kniei leśnych i pędzą na pola, skaczą po miedzach, targają zeszłoroczne zeschłe badyle zielsk, przewracają kozły po zagonach. Skarci ich czasem wiatr potężny, praojciec, z gęstych borów nadeszły, że przycichną wystraszone, płasko przylepią się do roli lub wpadając w nikłą ruń ozimin, czochrają ich źdźbła młodym oddechem.
Słońce łechce ziemię, że w dreszczach jest cała. Przeciąga się rozkosznie po długim śnie, pręży się, dźwiga swe barki do życia, do używania. Łono jej wezbrane potęgą uczuć zaczyna falować, serce ziemi bucha miłością. Śpiew wypada z jej piersi i leci w przestwór przyrody. Skowronek, artysta niezrównany, chwyta szept ziemi ockniętej, na delikatne strunki swego gardziołka i niesie go w górę i rozsiewa, budzi nim wszystko, co jeszcze śpi, co jeszcze gnuśnieje. Paciorki skowronnych śpiewów spadają obficie z górnych szlaków, drobne dzwoniące pacioreczki, a melodyjne, rzewne, lekkie i swobodne.
Ptaszyna ciska z dzióbka miljardy tonów, trzepoce skrzydełkami prędko, prędko, igra z powietrzem, wita się z obłokami. Do słońca dąży. Zuchwale wbija się w chmury i śpiewa, i śpiewa... o miłości, o tęsknocie, o żalach i radościach, bajki prawi zaczarowane, tańczy krakowiaki, nuci dumki.
Cichnie wtedy, gdy z chmur nabrzmiałych zacznie sypać gęsta, biała kasza. Gaśnie słońce, matowieją role.
Wicher dmie ponury, ostatni barbarzyńca hord zimowych. Napędza bure chmurzyska i z wymion ich strzyka na ziemię deszcz, zmieszany z białemi krupkami śniegu. Zacina ostro, bezlitośnie. Bije z łoskotem w gałęzie drzew, policzkuje nagie skiby, żałosnym dźwiękiem tłucze w szyby okien.
Deszcz ginie, sypie już tylko grad drobniutki, a ostry jak igły. Okrywa cały świat brutalnemi razami swych elastycznych prętów. Suchy szelest głuszy wszystko, jakby kto sypał gęsty żwir na ukrop wody.
Przeleciał, przedudnił.
Znowu czysto w powietrzu, jasno, jak w wymiecionym młynie. Powoli, leniwie, zaczyna ciapać drobny deszcz, kapuśniaczek. Pruszy sennie, ale gęstnieje, staje się falą.
Obumiera ziemia, zamierają dusze ludzkie pod tą nużącą chlapaniną. Ciężar przygniata, dławi.
Lecz oto jaśnieje wśród kurtyny chmur okrągła plama. Rozsuwa się szerzej, wygładza, rozbłyskuje. Rozdarły się lite materje deszcz rodzące, pękły. Uśmiechnięte słońce mruga na świat, jak stary łobuz świeci wielką łysiną na brudnem niebie. Połysk zalśnił na nowo; suwa się po roli, po runi zielonkawej, dachach i mokrej korze drzew.
Skowronek pisnął szczęśliwym świergotem, zaczęły piać koguty, wróble w licznej gromadzie kłócą się zawzięcie.
Wieczór spada szary, a ciągle zmienny, sam nie wiedząc czem się przyodzieć. Gdy słońce poszło spać za góry, za lasy, noc zgasiła niebo na amen. Czarność nieprzebita, ciężka, zwisa nad ziemią. Zdaje się, że to koniec świata. Tylko szmery idące z tej grubej dziegciowej pomasty zwiastują życie. Ciągle coś sypie, jakby grubym piaskiem, cieknie deszczem, wyje wiatrem. Wszystko zagłuszone czernią, cierpliwie czeka świtu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W chałupie Marka Sikory rozbudzili się dosyć późno. W nocy Julek bardzo kaszlał, dusił się, gorączkował. Sam nie spał i nikomu nie dał. Dopiero o świcie zasnęli twardym snem.
Pierwszy wstał Marek, cicho wyszedł na próg chaty i zaspaną źrenicą bada pogodę. Jest nieobiecująca, jakby zakatarzona, ochrypła, nasiąkła wilgocią, rozkwaszona i zła. Ale ptaki zaczynają już nucić godzinki, z pól słychać zalotne nawoływania wabiących się kuropatw. Marek słyszy ciągi wodnego ptactwa, nisko po nad ziemią kruczą żórawie. Z głębin leśnych dochodzi burczenie głuszców i jarząbków.
Dzień podnosi się, ospale zrzuca z siebie jedną kołdrę za drugą, gmera się w pościeli, wzdycha, tarmosi swe przykrycia, ociera załzawione oczy. Aż w końcu późno już, zerwał się na nogi i pootwierał wszystkie okna na niebie. Migoce światło. Słoneczko lunęło na ziemię potokiem wartkim, rozbulgotanym a rzęsistym, niby rozpleciony warkocz złotych włosów czarodziejki.
Świat zatrząsł się lubieżnie. Huczą krzyki mocą tworzenia.
Przed południem Julek w kożuchu, nędzny, chwiejący się, dolazł do okna i na matczynym barłogu siedzi bezwładnie, opierając czoło na szybie. Patrzy znowu na niebo błękitne, na którem gonią się chmurki. Patrzy na gwarne podwórze, na drobne żółte kurczątka pod opieką rozchichotanej Kasi wyszłe na spacer. Zadrgała w chłopcu młoda żyłka. Chce się zerwać i biedz na powietrze, do słońca, do życia.
Ale nie może. Kamień leży mu na piersiach, w płucach wieje pustką. Ani się dźwignąć, ani ruszyć. Przejście ze swego łóżka na tapczan matki, zmęczyło go, jakby przebył milę po gruzach. Ledwo nozdrzami chwyta powietrze. Mdleje z żądzy do życia i z bezsilności.
Julek przypomina sobie służbę w wojsku, jak będąc daleko na północy tęsknił za ziemią rodzinną i jak się cieszył, że dwa lata przebrnął szczęśliwie, że pozostał mu już tylko rok, po którym powróci do rodziny. Marzył o tym dniu we śnie i na jawie, widział go zawsze w swej wyobraźni słonecznym, pachnącym, rozśpiewanym.
Suchotnik raduje się własnemi myślami i wizjami.
Wie, że umrze, ale łudzi się jeszcze. Może nie prędko. A znowu żyć tak jak teraz, zwalony chorobą, bez siły, czy to nie lepiej skonać.
Wstrząsnął się.
Widmo grobu, ciemnego, ponurego, zasypanego wilgotną ziemią przeraża chłopca.
W tem powstaje krzyk przed chatą. Głosy dziecinne przebiły wątłe ściany, radość brzmi w tych wrzaskach i tryumf.
— Bociek! Bociek!
Do izby wpada, niby kula, zaczerwieniona Kasia.
— Julek, patrzaj, bociek przylecioł. Widzis go, widzis? Na stodole se usiadł, jak pon jaki, abo graf na gnieździe, taki dumny. Skrzydliskami macha i kłapie dziobem, jakby gadał.
Julek przylepił się do szyby.
— Gdzie on, gdzie? — chrypnął ciekawie.
— A ot, ot! Na węgle stodoły.
— Aha! Prawda! Bociek! Taki on! Bociek!
Wpatruje się w ptaka, niby w powracającego z dalekiej podróży brata.
A bocian stoi na swej bronie wyprostowany, z dziobem zadartym w górę i klekoce donośnie. Wita ziemię rodzinną, wita znajomą strzechę, wita bory i łąki, starego Marka i dzieci przed progiem rozkrzyczane na jego widok.
A bocian klekoce dziękczynnie, że gniazdo swe znalazł, że Boża łaska znowu daje wiosnę, że pola już się ruszają, że świat jest wiecznie młody i wiecznie ten sam piękny, bogaty.
A bocian klekoce.
Uniósł się na olbrzymich skrzydłach, zawisł w powietrzu, okrąża stodołę coraz szerszemi kołami i znowu ścieśnia je, dziób wyciąga, całując wiatr znajomy, łykając powietrze. Zakręca się prawie w miejscu, trzepie się nad gniazdem i znowu staje na nim. Położył głowę na grzbiecie w tył i wzniesioną dzidą dzioba zaniósł się rozkosznym klekotem, idącym w dal jak pobudka wiosenna.
Pod stodołą zgromadza się cała rodzina Sikory. Stary Marek z żoną i Kasia, i dzieciaki, nawet psy i rozmiauczone koty. Kasia wyciąga ręce jak do kochanka.
— Boćku nasz! Boćku! Już ty do nas przyleciał.
— Stróż nasz kochany! Opiekun. Dobre ptaszysko! — woła rozrzewniony Marek.
— Bociek-Wojtek! Bociek-Wojtek! — krzyczą dzieci.
A ptak klekoce, klekoce.
Marek obejrzał się na okno.
Ostre żelazo przeszywa mu serce.
— Julek ostał sam, chodźmy do niego.
Idzie do chaty. Po drodze uszczknął z wierzby soczystą gałązkę, pełną drobniutkich jeszcze siwych baźków. Niesie ją dla syna.
Wchodząc do izby, mówi radośnie:
— Wiosna jest. Kotki na wierzbinie pachną i bociek przyleciał. Widziałeś go, nieboraku?
Julek nie odpowiedział.
Marek przyskoczył do niego.
Suchotnik przyparty do okna rzęzi strasznie, muzyka gra mu w płucach, oczy zachodzą białem szkłem.
— Tato... bociek jest... słychać jak klekce... ino... ja... już nie wyjdę na świat. Tato... czemu że to tak... — szepce umierający, łapiąc usilnie oddech w suche gardło, usta otwiera jak duszony.
— Boże miłosierny! Julek — ryknął Marek z przerażeniem.
Syn cięży mu w ramionach, głowa spadła na piersi ojca.
Skonał.
Zgasło to młode życie w zaraniu istnienia. Zwiędła przedwcześnie ta odrośl człowiecza z duszą bujną, młodzieńczą, pragnącą żyć chciwie, a skazaną na zanik bez miłosierdzia.
W chwili gdy ziemia, cała przyroda dążyła do rozkwitu, Julek musiał umierać, iść w grób. Zabiła go choroba, okrutna, mściwa. Zabiła go wiosna, poprzedzona przez bocianie klekoty, przez ciąg dzikich gęsi i kaczek, przez klucze żórawi.
Zabił go mokry, pełen wyziewów, rozchlapany Marzec.