<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Miesiące
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kwiecień.





Rozkołysały się rozkoszne tchnienia wskroś pól, łąk i lasów. Roztętniały pulsa gleby, przenika ją niesłychany, jedyny w swym rodzaju, dreszcz twórczy!
Poczynać! Tworzyć, tworzyć!
I pragnienie ziemi ziściło się. Łono jej zakwita kolorowym rumieńcem kwiecia, otuliły ją zielone puchy wiosenne, lica jej płoną żarem miłosnym, żarem pożądania i hojności.
Bezmierna szczodrość ogarnia przyrodę. Daje ona światu namiętny spazm rozkoszy, swój żywiołowy krzyk szczęścia i radości, swą glorję bezkreślną, swą modlitewną hosannę. Wielkie pragnienie twórcze oto już spełnione i wzmaga się w potęgę.
Rozmiłowanie słodkie wsącza się w żyły drzew, nabrzmiewają soki, pobudzając pączki do rostu. Oblepione są gałęzie pękami, jakby umaczanemi w lepkim miodzie. Wiew ciepły przenika tę młodzież ochoczą, słońce całuje i pieści. Coraz zieleńsze są drzewa, listki wywijają się z pąków, rozchylone łona otwierają na świat i ronią duszny zapach wiosenny, zapach, co wsiąkając w istnienia ludzkie, w nich znowu poczyna rozrost pragnień i pożądań niepojętych.
Przyroda śpiewa i dusze ludzkie śpiewają w tym bezchłannym chórze natury, co niesie się jak przedwieczna, nigdy nie skończona rapsodja, pełna czarów mistycznych, pełna rzewnych a podniosłych melodji.
Bujność jest w ziemi, bujność w powietrzu i w roślinach, i wśród zwierzęcych gmin.
Taka wrzawa dokoła, że zdaje się świat zbudził się ze snu i gorączkowo zaczyna gospodarować. Budzi ptaki, napełnia im piersi młodzieńczą werwą do życia, natchnienie potężne wlewa do serc wszystkim istotom żyjącym; uczucia rozsadzają, same piersi wydają z siebie śpiew, a żądza życia rwie naprzód, jak potok rozhukany. Wszystko w przyrodzie kipi, słychać niemal szelest rosnących traw i ziół, słychać szmery rozwijających się kwiatów i bulgot soków w tętnicach ziemi i war ukropu wewnętrznego, rozczynu, który do rostu pędzi i rozkazuje rozmnażać się, rodzić, aby ducha nie osłabić.
Więc wszystko, co żyje, rośnie i czuje, gna w górę, pręży się, bucha wszechmocą tworzenia.
Rozsypały się po lasach kwiaty, pola okryła ruń miękka, niby plusz cenny, niby młodzieńczy puszek na licach rozkochanej ziemi. I łąki już mają się w seledynowe barwiczki, tu i tam przetkane są bledziutkiemi kwiatuszkami, co jak dziewczątka chore na blednicę, wątłe są, żółtawe i słabe, więc tulą się do traw, nie wiele od nich silniejszych. Nad łąkami krzyczą czajki, bociany gospodarzą na dobre, w górze pod obłokami skowronki śpiewają suplikacje, a czasami z olszyn doleci ton dziwnie słodki i subtelny, jakby próbne akordy strojącej się mandoliny lub boskiego fletu. To genialny piewca słowik już odbywa próby przyszłych koncertów i oznajmia światu o sobie pojedynczemi nutami gardziołka.
Zawtórowała mu zaraz kukułka, mniej dbająca o swój barytonowy głos i mniej o niego zazdrosna. Rzuca światu wyzywające „kuku! kuku!“ co sprawia radosne wrażenie i miłe, tak jakby ptaszek umyślnie zaczaił się w gąszczu i swem „kuku“ witał wiosennie nastrojony świat. Na razie nikt nie pamięta, że to jest jej zwykła śpiewka i że jej nieinteligentne, stereotypowe „kuku“, jednakowo brzmi w Kwietniu, jak i w końcu Czerwca. Mało się od kukułki wymaga, ale się ją szczerze lubi, bo jest jedną ze zwiastunek wiosny. Wprawdzie pod koniec swego debiutu kukułka śmieje się, jej „kuku“ wpada w spazm jakby śmiechu, że monotonnem wołaniem, bez wysiłku i artyzmu, bawiła jednak ludzi i niewiele niżej stoi w ich uczuciach od idealisty słowika, który tyle zyskał, że sobie gardło zdarł, a w końcu biedaka, zapędzonego w śpiewie, napadł kot i finita la comedia! Kukułka cieszy się ze swej praktyczności i dowcipu w każdym kierunku, co pozwala jej być egoistką. Ale teraz jej wołanie „kuku“, naiwne i młodzieńcze, budzi zachwyty: Wiosna już! Wiosna! wiosna!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Anielka chodzi wolno po alejach parku. Dysze on cały młodem życiem i jest jak pacholę śmiejące się do świata.
Anielka marzy. Drobną stopą gniecie młodziutkie trawki, soczyste kiełki ziół, nawet kwiatki blade dusi nogą bezwiednie. W długiej czarnej sukience, z odkrytą szyją, wyłaniającą się z białej, tiulowej fryzki, z warkoczami ciemnych włosów, wijącemi się na plecach, z bledziutką, ściągłą twarzyczką Anielka jest ładna, wdzięczna, jak artystyczny obrazek, ale smutna. Jej profil w typie Axentowicza, znakomicie licuje z aleją grabową, świeżo ustrojoną w mnóstwo napół rozwitych listków i z całym kolorytem parku, gdzie blady róż powietrza, blady błękit nieba i blada zieleń roślinna, zlewają się w akord nastrojowy, jakichś zaczętych sonetów, jakiegoś tajemniczego początku, co zmusza do przeczuć zjawisk żywiołowo silnych i niepojęcie pięknych. Tchnienie przyrody zdaje się szeptać, „to moje poczęcie, rozpętam się w burzę uroków, w szał rozrostu, teraz jestem zaledwo niemowlęciem!“ Anielka odczuwa mowę przyrody i kojarzy się z tą wiosenną świeżością, tylko smutek dziewczyny razi i w harmonii ogólnej jest zgrzytem. Bo oto ona nie może razem z przyrodą przepowiadać swój rozkwit, przeczuwa swój zanik i ta myśl kładzie na jej młodem sercu zimną, trupią rękę smutku. Żal wsącza się do duszy, żal głuchy, jak odległy huk grzmotu, żal bolesny do samej siebie, do ludzi, do świata i do tej rozpędzonej wiosny. I jeszcze żal odnajduje kogoś, kto go pobudza najgłębiej, kto go wywołał i kto Anielkę do zaniku popycha. Ten, który serce jej obudził i teraz je gasi.
Imię Andrzeja błąka się po wargach dziewczyny, ale nie wypowiada go nigdy. Uczyniła sobie ślub, że imienia tego nie wypowie już więcej w życiu i postanowiła wstąpić do klasztoru.
Za parę miesięcy Anielka rozpoczyna nowicjat. A teraz spędzi ostatnie święta Wielkanocne u rodziców.
Jest już Wielki Piątek. Święta będą smutne i samotne, ona tylko i dwoje starców zrozpaczonych postanowieniem najmłodszej córki, a zupełnie bezradnych. Zranione serce Anielki nie słucha żadnych tłumaczeń, ani próśb, ani zaklęć. Złamane życie swe zamknie w murach klasztoru i tam jedynie znajdzie ukojenie.
Wyobraźnia Anielki pcha ją do tej nieznanej ciszy, do klauzury mniszej, a cała natura dziewczyny wzdryga się pomimo woli na samą myśl o tem.
Jej temperament, jej fantazja młodzieńcza burzy się, buntuje i aż drży z przerażenia, ale siła woli i dusza zawiedziona okrutnie, nie pozwala na żadne refleksje.
Zerwie z życiem, bo ono w zaraniu nakarmiło ją goryczą.
Czy jednak warto dla jednego osobnika, który ją zdeprawował, rzucać świat, oddawać młodość bujną i dla niego wyrzec się rozkoszy życia, jego uroków?
Czyż przez Andrzeja ma być skazaną na nędzne dożywocie, na zakopanie się żywcem w murach?
Nie! to ofiara byłaby zbyt ciężka.
A jednak postanowiła i spełni się ten jej pogrzeb duchowy, bo nic ją już z życiem nie wiąże. Czuje wstręt do ludzi, boi się ich i z łatwością się ich wyrzeknie.
Anielka rozmyśla smutno i czuje, że pomimo wewnętrznych buntów, ma nawet pragnienie klasztoru, pragnienie ciszy i niemal zaniku.
Stało się to tak niedawno. Kochała Andrzeja i on ją kochał, wierzyła w to święcie, nie byli z sobą zaręczeni, ale mieli zamiar stanowczy pobrać się jak najprędzej. On kończył studja zagranicą, ona była osłodą i jedyną pociechą starych rodziców. Młoda jej dusza kwitła zapałem, tonęła w marzeniach słodkich, o przyszłem pożyciu z ukochanym. Tęskniła za nim od jesieni, kiedy się ostatni raz pożegnali. Jak pensjonarka liczyła dnie, kiedy Andrzej, po ukończeniu kursów, przyjedzie tu po nią, po swoją Angelę, jak ją nazywał.
A teraz?...
Teraz wszystko runęło. Otchłań otworzyła się przed nią, groźny młot rozpaczy zmasakrował roje marzeń, zgasił zapał, zniweczył szał duszy. Wszystko pokryło się straszną ciemnią. Dla Anielki zamajaczyły mury klasztoru.
To dla niej zbawienie.
Jej ubóstwiany Andrzej ożenił się z inną.
Przed paru tygodniami Anielka otrzymała zawiadomienie o jego ślubie z jakąś nieznaną osobą. Nie pisał bardzo długo, aż nareszcie przysłał suche drukowane ogłoszenie.
Ślub jego odbył się zagranicą, w mieście, w którem studjował. Okrutny ten cios pozbawił Anielkę zmysłów, na razie obawiano się o jej życie, ale dziewczyna, po pierwszem ogłuszeniu, wytrzeźwiała i wpadła tylko w stan uporczywego milczenia. Rozmyślała samotnie po całych dniach, zanurzyła się w zupełną konteplacyjność, ale bez apatji, przeciwnie, była smutna, zrozpaczona, lecz podniecenie dziwne, nie kojarzące się z jej nirwaną, owładnęło nią i ono ją może uratowało od melancholji. Dwa tygodnie przeżyte od dnia strasznej wieści, były dla niej wiekiem. Zdawało się Anielce, że każda godzina to ciężar nie do zniesienia, to brzemię straszliwe, co żegna jej wątłe siły. Nie zniosłaby dłużej takiej męki, jeszcze trochę wstępnych komedji i skryje się przed światem, zginie dla ludzi. Zapomną o niej, a on będzie z inną zażywał szczęścia. Ono miało być jej udziałem!
Dziewczyna wstrząsa się okropnym dreszczem, żal plastycznie zdusza jej krtań, czuje niemal brutalny jego dotyk. Nagle zapragnęła jakiejś zmiany, chwilowego bodaj zapomnienia.
Z alei skierowała się w stronę kwiatowego ogrodu, gdzie kopią, gracują uliczki i ruch panuje wiosenny, oraz przedświąteczny. Zachodzące zorze rzucają na gromadkę ludzi świetlane pasma. Wieczór nasuwa się cichy, jakby roztopiony w nektarze upoistym, nasiąkły rzewnością i słodyczą. Nad stodołą klekocą bociany, słychać świegotliwe rozgwary jaskółek i turkawek. I domowe ptactwo objawia głośno swoje zadowolenie z wiosny. Szczególnie wyodrębnia się krzyk perliczek i swarliwe gulgotanie indyków, przy monotonnem biedoleniu ich płci pięknej. Indyczki bowiem wiecznie się żalą, kury zaś gdacząc z energją pilnują potomstwa, dumne ze swej samodzielności. Świat zwierzęcy rozgwarzył się raźnie i napawa Anielkę weselszą nutą. Dziewczyna siada na ławce, patrzy z przyjemnością, jak robotnicy, skończywszy robotę, zarzucają świtki na ramiona i odchodzą do domów. Anielka podziwia ich dobry humor po pracy, ich wytrwałość i szczęście. Trud ich nie złamie, ożywieni są nadzieją świętowania i to im wystarcza.
— Gdybym ja tak mogła wyrzucić z siebie wszystkie rany i kpić z losu, który mię moralnie zabił. Gdybym mogła.
Ale bolesne zranienie serca dolega dotkliwie i nurtuje.
Anielka dotyka ręką piersi i ma wrażenie, że zaplami dłoń gorącą krwią z rany swej, przyciska bijące serce i zamyka oczy. Nagle spływa na nią spokój, coś jakby szept pociechy słyszy przy sobie, błogość wyczuwa niemal tuż, tuż.
Co ją tak nastraja?
Anielka wsłuchuje się uważnie w szmery kwietniowego wieczora. To rechoczą żaby. Przedziwną muzykę posiadają te chóry wodne, niby kołysanka jednostajna, rytmiczna a melodyjna, niby pieśń ziemi zbudzonej do życia, niby hejnał porywający, który roni samą słodycz i potrafi rozkołysać nerwy, aż do utraty zmysłów.
Anielka upaja się i śni. Śni o minionem szczęściu, co przed dwoma tygodniami zmarło.
Na drugi dzień Anielka jest jeszcze smutniejszą, ogarnia ją apatja. Miejscowy proboszcz, święcąc tradycyjny stół uginający się od ciast i mięsiw, przemawia do dziewczyny serdecznie, ale sam czuje, że wpływu już nie ma. Zmartwiony staruszek ze smutkiem patrzy na swą penitentkę i faworytkę. Jest bezsilnym, aby ją pocieszyć. Modli się cicho o jej spokój. Anielka przez cały dzień Wielkosobotni chodzi po polach, zanurza się w zagajnikach, wchłaniając ożywcze prądy wiosenne, i marzy.
O czem? O swej niedoli w przeciwstawieniu do możliwego szczęścia. Dziewczyna słucha świergotu skowronka w obłokach, wrzasku czajek nad łąkami i niezliczonego hałasu wróbli. Zrywa błękitne przylaszczki, białe zawilce gajowe, zgarnia całe garście żółtych kaczeńców z mokrych łąk i jak dziecko cieszy się przyrodą obok starczej apatji życiowej i życiowego pesymizmu.
Młodość i bujność natury walczy w niej z całkowitem zgnębieniem duchowem.
Pragnie, by się prędzej spełnił czas do owego kryzysu obłóczyn i boi się tej chwili jak skazany szafotu.
Nadeszła Wielka Niedziela.
Anielka wyraziła chęć pójścia na rezurekcję. Wstała raniutko, promienna, jakby zorzą wewnętrzną rozjaśniona. Ubrała się prędko i starannie, czem niesłychanie zdziwiła rodziców, nawet służącą.
— Anielciu! siadaj z nami do powozu — woła ją matka.
— Nie, mamo, dziękuję. Ja chcę iść piechotą; tak blisko...
Rodzice spojrzeli na siebie i westchnęli:
— Czy budzi się w Anielce powołanie? myślą.
I Anielka idzie do kościoła, o szarym świcie kwietniowym, idzie przy pierwszym brzasku jutrzenki, pomiędzy wilgotnemi polami, przeprowadzana dzwonieniem skowronka, idzie z twarzą spokojną, ale smutną; cicha rezygnacja otula jej młode czoło, oczy mają wyraz natchniony.
Idąc, rwie wątłe kwiatuszki, wytrysłe z tłustej gleby, goni wzrokiem pierwsze muszki bzykające już o świcie. Ranek jest cudny, niewinny, jak niemowlę świeżo narodzone, i kwilący, bo wszystko, co żyje budzi się i nawołuje wspólnie.
W kościele rodzice nie mogli odszukać córki; dziewczyna wcisnęła się w kącik i żarliwa modlitwa płynie z jej serca do stóp Zmartwychwstałego. Anielka nie wie, o co się modli właściwie, nie zdaje sobie sprawy z tego, ale modli się całą duszą.
Nagle zabrzmiały dzwony!
Jakby lawina runęła z niebios na ziemię, taki rozlega się organ potężny, taki szał rozkołysanych tonów huczy uroczyście, szczytnie z królewską powagą.
Dusza Anielki dostaje skrzydeł i wznosi się na sercach dzwonów hen! w górę, pod obłoki! Oderwała się od spiżowych serc i sama leci, coraz wyżej jakoby już w krainy niebytu.
Gdzie orły nie dolecą, tam leciała dusza Anielki. Gdzie chmury nie dosięgną, tam sięgało jej serce. W słoneczne okolice niesie ją modlitwa i ekstaza, podniecona brzmieniem rezurekcyjnych dzwonów.
Alleluja! Alleluja!
Procesja wypłynęła z kościoła, zda się na świat cały. Szeroko rozwinęły się chorągwie, niby kwiaty Boże, łopot od nich idzie i łuna kolorów. Na przodzie błyszczy krzyż złocisty, a za nim jaśniejąca w słońcu monstrancja. Dwie monstrancje Boże stanęły z sobą oko w oko; na niebie kula świeżo wzeszłego słońca, mająca jakby mistyczne zaklęcie boskości, na ziemi złoty, drogocenny klejnot z zawartym dogmatem Hostji Przenajświętszej.
Dwa światła odbijają się w sobie, i złocą świat, a przed niemi gną się kolana, biją dzwony, śpiew podniosły toczy się taką burzą zapału, że ziemię z posad wyrywa.
Alleluja! Alleluja!
Obeszli trzy razy kościół dokoła w skupieniu modlitewnem i w egzaltacji. Anielka wśród tłumu idzie przy końcu, rozśpiewana, w niebowzięta z ekstazy. Oczy wlepiła w oślepiającą tarczę słońca i nie czuje ciała, tylko duszę, wielką jak przestrzeń powietrzna. Gdy procesja wchodzi już do murów kościelnych, Anielka bezwiednie zostaje na końcu tłumu, idzie przed siebie szlakiem słońca. Idzie wąską drożyną wśród pól wilgotnych i śpiewa.
Dzwony przestały bić w przestwór swym czarownym hymnem, ale w duszy Anielki brzmią jeszcze. Idzie niepomna, gdzie i dokąd. Aż oto nagle zaczerniała przed dziewczyną jakaś wysoka postać męska.
Czy to sen? Czy zanik i ona już w niebie?... Boże! Co to?...
Andrzej stoi przed nią. On, ten sam, jej ukochany, jej najdroższy.
— To chyba sen! To tylko sen... czy ja nie przytomna?...
— Anielko, co tobie?... Dziewczyno moja! Ptaku mój biały!... To nie sen, to jam jest, twój Jędrek. Co ci to — powiedz?
Anielka skupia wszystkie swe władze umysłowe, by odzyskać świadomość. Ależ nie! Ona nie śpi, ona jest przytomną. To nie złuda, to jawa cudna, choć niepojęta. To on!
— Tyś to... naprawdę?...
— Dziewczyno, czyś o mnie zapomniała? Przecie do ciebie przyjechałem; trochę się spóźniłem, to prawda; na samą rezurekcję, ale jestem. Angelo! tyś ciągle jak w letargu?!
— A tamta?... Coś zrobił z tamtą?... — szepce nieprzytomnie.
— Z jaką tamtą?... Angelo, tyś w malignie!
Anielka wyszarpnęła się gwałtownie z jego objęcia.
— Przecież ożeniłeś się z inną, otrzymałam zawiadomienie! — krzyknęła Anielka dzikim głosem.
On stanął jak skamieniały.
— Więc to prawda? Tyś to otrzymała? On to wysłał istotnie?... I tyś uwierzyła.
— Jędruś!
— Dzieciaku złoty! Tyś mogła uwierzyć w ten świstek drukowanego papieru, w moją zdradę?... Angelo!
Anielka traci zmysły.
— A jednak... jednak... — mówią z żalem oczy.
— Anielko, czemuż nie spojrzałaś na datę w ogłoszeniu. To idjotyczny koncept mego kolegi na pierwszego Kwietnia przygotowany dla ciebie. Nic o tem nie wiedziałem, łobuz przyznał mi się dopiero w Wielki Piątek do swego żartu. Natychmiast wyjechałem do ciebie, bo niepokój mię gryzł. Ładny Prima-Aprilis! Sprawię łaźnię Kazikowi za taki dowcip.
— Jędrku! Więc to kłamstwo, tyś nie żonaty?
Młodzieniec porwał w pół Anielkę, zdrętwiałą z nawału wrażeń.
— Dziewczyno ty moja! Ja żonaty z inną? Nie bluźnij na Boga! Będę żonaty w Lipcu, bo ukończyłem kursa i zabiorę moją panią, moją boską Angelę. Kochasz mię niebogo?
Anielka z rzewnym szlochem przytula się do ramienia narzeczonego.
— Jędruś mój! Więc mój? Czemuż nie pisałeś tyle czasu? Czemu?
— Bo pracowałem bez wytchnienia. Cóż chcesz, egzamina! Zresztą elegji listownych nie lubię, wolę w naturze. Ot, tak!
Przyciska ją do siebie i pije rozkosz, pije upojenie z jej różanych ust, które rozchylają się do niego, jak wonny, soczysty kwiat wiośniany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Słońce dosięga szczytu swego wschodu, sieje złote krople na pachnącą ziemię. W obłokach zanosi się śpiewem skowronek, z gaju nieśmiało odzywa się kukułka i słowik nuci w olszynie, może zacznie już dziś śpiewać, wszak to dzień Bożego Zmartwychwstania.

Białe i żółte motylki i muszki fruwają tam i sam, otaczając barwną aureolką, pochylone do siebie, rozszeptane głowy Anielki i Andrzeja. U stóp ich śmieją się drobne roślinki, brzęczą nad niemi pszczoły robotnice, nie znające święta, bo pracują na chwałę Bożą.
Ziemia cała ustrojona w kwiecień, wyciąga szczodre ramiona w przestwór i woła miłośnie:
„Kocham! kocham!“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.