<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Miesiące
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Maj.





Wiosna rozwinęła kielich uroczy. Zakwitł przecudny kwiat Maja, ukazując bogactwo tajemnic swych głębin przepastnych, swych zaczarowanych otchłani, w których każdy atom jest jakby wcieleniem bóstwa.
Maj wzniósł sztandar złotolity, kwiecisty i sypie zeń na ziemię woń balsamiczną, sypie lazur i purpurę i biel niepokalaną, jak młody śnieg z wirchów górskich.
Maj omotał drzewa białą i różową szatą kwiecia, łąki, lasy obsypuje oceanem kwiatów. Kwiaty rzuca na sady, kwiaty na pola, kwiaty do ludzkich dusz.
Powódź kwietna, bezmiar kwiecistych fal.
Burzy się od kwiatów i zieleni młodej, pachnącej świeżością, jak perłowe ciało dziewczyny i upoista woń jej warkoczy.
Rozgwarza się natura, staje się wielką filharmonją tonów i pieśni. Dźwięczą w niej pojedyncze akordy słowiczych nokturnów, koloraturowe, natchnione artyzmem. Brzmią donośne barytony i tenory kukułek, wilg, wodnego ptactwa.
Ziemia odprawia gody weselne, stroi się we wszystko, na co ją stać i jej oblubieńca słońce. Oboje tworzą bezmierne cuda, zalewają świat przepychem. Idzie po ziemi prąd rodny, jak burza, wyrywa płody do życia, do światła. Powietrze rozgrzane lubieżnie rozpyla dokoła namiętność, taki war bucha z przyrody, taki pęd rozkoszny o gigantycznej sile, że krew w żyłach ludzkich we wrzątek się zmienia. Jak soki drzewne i roślinne odmładzają nadwiędłe łodygi i pnie stwardniałe, tak żar wewnętrzny, obudzony tchnieniem Maja, rozkołysa nerwy i tętnice ludzkich ciał.
Dokoła zaś, coraz piękniej na świecie. Już przekwitły białe, wonne czeremchy, przeminęła pachnąca młodość fijołków. Zapanowuje królestwo kwitnących sadów.
Gaje wiśniowe toną w grzywach białych pian, falują, piętrzą się i wabią urokiem. Potop bieli rozpasany zuchwale spadł na drzewa i pochłonął je.
Biały ocean!
Rozszalały się kwieciem jabłonie i grusze, śliwy naciągają na swe korony bufiaste białe gazy, tarniny dzikie już ubrane w muśliny. A oto rozwija się bez kiściasty i biały wielkokwiatowy jaśmin, o mocnym zapachu, wytwornym jak światowa dama. Konwalje wyjrzały ciekawie z za parawanów swych liści i, zachęcone bajecznym wyglądem świata, rozsypały się wnet pośród cieni, jak młodziutkie pensjonarki w galowych sukienkach.
A wszystko to złoci słońce, obłękitniają obłoki, grzeje parne powietrze.
Rozszeptały się brzozy, zielone włosy spadają im aż na ziemię, ciała i mięśnie okryła białoróżowa atłasowa powłoka. Rozkwiliły się miodne lipy, idzie od nich duszność i sytość. Zatrzepowały pierzaste klony, drżą osiki, szemrzą olchy. Siwe wierzby rozpuściły szeroko pawie ogony swych gałęzi. Taka roztocz liści, mieszanina barw, mozaika złożona przeważnie z malachitu, alabastru i lapis lazuli.
Maj otworzył swój Sezam.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Stasiu, oświadczyłeś się już pannie Róży? — pyta pani Adamowa swego jedynaka.
— Nie, proszę mamy.
— Cóż znowu! Dokąd-że będziesz zwlekał?... Do czego to podobne. Panna patrzy w ciebie jak w obraz i tylko czeka tej chwili. A ty nic.
— A ja nie mogę wydobyć z siebie natchnienia do tych oświadczyn. Cóż pocznę.
— Ale zamiaru nie zmieniłeś.
— Broń Boże! Nie kocham się wprawdzie w pannie Róży, lecz ostatecznie da się to zrobić. Tylko bez presji, moja droga mamo, bez presji.
Pani Adamowa przybrała wyraz twarzy surowy.
— Ociągać nie można — rzekła poważnie. — To jest panna wysokiego urodzenia, bardzo światowa, wybornie wychowana...
— Grubo przesadzona, konwencjonalna i... głupia. Nieznoszę takich lal zmanierowanych.
— Stasiu!
— No, przed mamą chyba mogę być szczerym? Pannie Róży, oczywiście, tego nie powiem.
— Ale... cóż ty wygadujesz?
— Mama sama doskonale to rozumie, że ta panna, którą mnie na żonę pasujecie, jest dobrym modelem przeciętnej panny na wydaniu, z przewróconą mózgownicą, z pretensjami, poszukującej męża z flotą i nazwiskiem. Oto i wszystko, co się o niej da powiedzieć. Mnie takie cnoty nie wzruszają; szukam duszy i szczerości w kobiecie.
— Jakto szukasz?
— Niech się mama nie przeraża. Właściwie już nie szukam. Decyduję się zostać małżonkiem panny Róży, lecz ideały moje są inne i te dla spokoju rodziny zachowuję w sercu. Pannie Róży na nic by się nie przydały, i do niej nie pasują. Moje marzenia, to nie kodeks światowy, nie zeszyt ostatnich mód, ani modne kąpiele, ani rubryka najwyborowszych epuzerów. Więc ponieważ na mnie wypadł los zostania owym wybranym... ha! trudno! idę na plac z fortuną i nazwiskiem. Ale duszy mej nie wymagajcie. To wyłącznie moje i... nie dla panny Róży.
— Jesteś bardzo wulgarny, nie masz ambicji ani dumy.
— Tak, to słuszna uwaga. Ambicji, dumy, ani siły woli nie mam; zabiliście to we mnie. Gdybym to posiadał, uciekłbym od waszych planów... gdzie pieprz rośnie.
— Ach, Stasiu!...
— Obraziłem mamę? O... przepraszam. Do widzenia.
— Dokąd idziesz?
— W pole, na łąki, do boru, przecie to Maj! Maj złoty, dziewiczy. Idę.
Staś wbiegł w wiśniowy sad i zatonął w nim. Stoi jak w pałacu zaczarowanym w jeden kwiat. Spływają mu na głowę gałęzie wprost jak z bajki, ciężarne kwieciem, białe, wonne. Drzewa, rosnące gęsto i szpalerami tworzą niesłychane tunele, groty tak piękne, fantastyczne, że zdają się złudą, która jest zbyt delikatną by trwała; rozpłynie się zaraz jak sen. Przezrocze białe płatki spadają cicho na zieloną trawę, że usłana jest cała niby puchem z edredonów. Senność bije od tych głębin kwietnych i poezja, i czar.
Wiśnie kwitną. Wiśnie zalane bielą kwiecia, jak morze w pianach. Aż oto na końcu białego tunelu, tam gdzie sad łączy się z łąką, coś majaczy, rusza się, czerwienieje. Staś wytęża wzrok. To smukła postać dziewczyny, z rękoma wzniesionemi wysoko i zanurzonemi w gałęziach rozkwitłych. Głowa postaci tonie w białej topieli, ale Staś już ją poznał.
Twarz młodzieńca zajaśniała, płomień przeleciał mu przez nerwy, targnął żyłami.
W kilku susach stanął obok dziewczyny.
— Zulka, co tu robisz?...
— Olaboga!
— No, nie bój-że się. Cóż nie poznałaś mnie?
— A juści! Panica bym nie poznała! Ino się zalękłam, tak panic ksyknął.
— Nie z gniewem przecie.
— Ja wiem, panic dobry.
— Ale gdzieżeś to zawędrowała?
Dziewczyna stuliła ramiona, jakby ze strachu.
— Rwałam se kwiaty na łące, bo jutro procesja, dyć Zielone Świątki, i zmaniły mie te wiśnie. Toż cudności... Jezu!
— Ty sama, jak wiśnia, wiesz, Zulka o tem? Ty ładna jesteś, jak kraska.
Dziewczyna zarumieniła się ogniście, błękitne oczy aż pociemniały z wrażenia, wypukła, okrągła pierś faluje szybkiem tempem pod białą koszulą, ściśniętą wyszywanym gorsetem.
Paciorki uwiązane na białej ślicznej szyi drżą lekko. Zulka trzyma w ręku pęki gałęzi wiśniowych i cała wygląda jak Maj. Jej czerwona spódniczka zlewa się harmonijnie z kolorytem otoczenia, ciemne bujne włosy wymykają się falą z pod barwistej chustki.
Staś patrzy z rozkoszą na ponsowe, mokre usta dziewczyny i czuje w swej krwi taką wichurę, że aż niemal krzyk żywiołowy i jakby rozpaczliwy:
— Ratujcie mnie! Gwałtu!
Zulka patrzy mu prosto w oczy, słodko, obiecująco. Pewno widzi, „co się ta w panicu wyrabia“, ale na razie uznaje potrzebę politykowania.
Mówi pół-szeptem:
— Panicu, kiej wiśnie dojrzeją, przyjdę tu na jagody, można?
Staś zaczyna dygotać, jakby miał dreszcze, palą go skronie.
— Ja już mam dojrzałą wiśnię, kraśną.
— A gdzie?...
— Ot, tu, tu... twoje usta.
Staś chwyta dziewczynę w ramiona i płomienne swe wargi wpija w jej usta z szałem.
Całuje bezpamiętnie, dławi ją w objęciach.
Zulka przypadła mu do piersi gorącem swego ciała, przymknięte ma śliczne oczy, głowę rozkosznie w tył pochyloną.
— Panicu złocisty, panicu złocisty! — szepce w upojeniu.
Nagłym ruchem otacza ramionami szyję Stasia i sama całuje go na nic nie pomna. Oboje szaleją, krew młoda, gorąca gotuje się w żyłach i aż parzy. Tulą do siebie rozpalone twarze, przejmują wzajemnie iskry elektryczne sypiące się z rozgorzałych źrenic. A na głowy ich złączone uściskiem spływa cicho kwiat wiśniowy, niby błogosławieństwo majowe. Szemrzą nad nimi wonne gałęzie i zapach ronią słodki, brzęczą złote pszczoły, czasem zahuczy brunatny bąk, zaplątany w kwieciu. Z pobliskich olszyn dochodzą pojedyncze głosy żab, z daleka woła kukułka. W naturze wszystko śpiewa, nuci, gwarzy i raduje się młodem życiem.
Nagle w ten koncert przyrody wpada wrzaskliwy krzyk pawia. Ptak gdzieś jest blisko i także cieszy się kwiatami, słońcem. Może woła na swą samiczkę, by wspólnie głosić uciechę.
Ale Stasia i Zulkę głos ten przestrasza.
— Jesteśmy za blisko dworu, Zula, uciekajmy.
— Uciekajmy, panicu! O! Jezu mój!
Chwycili się za ręce i mkną szpalerem wiśniowym z pochylonemi głowami, roześmiani, szczęśliwi. Kwiaty białym strumieniem płyną z potrącanych gałęzi, tworząc jakby wyłączną mgłę, która okrywa zakochanych w sobie, szalejących: wiejską dziewczynę i panicza ze dworu.
Z sadu, z pod osłon białych wiśni, wybiegli na łąki. Trawa bujna, soczysta i mnóstwo kwiatów: żółtych jaskrów i pełników łąkowych i białych dmuchawców i miodem pachnącej białej kaszki — tamują ruchy, zniewalają do podziwiania ich. Staś i Zulka idą wolno, zdyszani, przytuleni do siebie. Ona pochyla się, rwąc garściami tęczę kwiatów, oddycha szybko i urywanie śpiewa jakąś piosenkę.
— Oj, da dana, danaaa... — kończy każdą strofkę.
— Lubisz ty mnie, Zulka? — pyta Staś.
— Oj, lubię panica. Oj, lubię! Panic to moje słonko.
— A wyjdziesz za mąż za Jaśka młynarzowego, co?...
— Niby to panic nie wiedzą, żem wódki do niego nie psepiła.
— No, i nie wyjdziesz? A jak cię zniewolą?
— To ucieknę z chałupy i jus. Kto mie ma zniewolić? Do probosca posłam i powiedziałam ze chyba lepiej śmierć, a za Jaśka nie pójdę. Probosc tera ślubu nawet by nie dał.
— To nie miły ci Jaśko?
Dziewczyna westchnęła. Po chwili dopiero Staś usłyszał cichy szept:
— Jeden mi tylko miły... ale nie Jaśko. Jesce cegoj!
Staś przygarnął ją do siebie.
— Mnie miłujesz? pyta ustami na jej ustach.
— Juści, a kogoz by?...
— Dziewucho, moja jedyna!...
Weszli w cienisty gaj, przytykający do łąk. Zapach konwalji buchnął na nich odurzającą wonią, jak z osobliwego kadzidła. Cały gaj podszyty bielą konwalji. Perły tych kwiatów zaścielają podnóże drzew, drżąc ślicznie na łodyżkach smukłych w oprawie szerokich liści. Dywan konwaljowy, jeden biały rozpachniały puch. Zulka rzuca się do kwiatów. Bose jej stopy opalone, ale zgrabne i dość szczupłe toną w rzece konwaliowej. Dziewczyna klęka i rwie zapamiętale.
— Panicu złocisty! To ci śliczności. Oj!... Panicu... laboga!
— Zulka... Zulka...
Staś klęknął obok dziewczyny, namiętnie ją całuje. Okrywa pażądliwemi pocałunkami jej usta, oczy, różowe policzki, szyję. Chciwe wargi Stasia spadają na okrągły, toczony kark dziewczęcy, znajdują białe róże piersi i chłoną, chłoną rozkosz.
Pękły barwne paciorki, rozsypały się sypką kaskadą pomiędzy konwalje.
A oni oboje spleceni w uścisku silnym, jak żywioł rozhukanej fali, gorącym jak płomień, pragnącym jak spalona ziemia dżdżu. Do wtóru ich pieśni wiekuistej i wiecznie młodej rozśpiewały się w gaju słowiki. Otacza ich urok szału i mocna woń rozkołysanych konwalij.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczór rozsnuł po łąkach swe błękitnawe woale, zgęszcza je i opuszcza niżej. Uniosły się z ziemi mgliste opary i zmąciły koloryt kwiecia. Wszystko zatonęło w burzących się mętach mgieł. Opary zawisły nad olszynami, wpełzły cichaczem do gaju i jęły konwalje do snu namawiać. Kilka pasemek chłodnych liznęło przytulone do siebie głowy Stasia i Zulki. Siedzieli na mchu, jeszcze zasłuchani w przyśpieszone bicie własnych serc, w szmer uspokojonej krwi.
— Zulka, nie boisz się? — spytał Staś szeptem.
— A cegoj?...
Przyłożył usta do jej ucha. Ona przytuliła się mocniej, przejął ją lekki dreszcz.
— Niech będzie, co chce, a panica miłuję, jak Boga.
— A jak cię Jasiek weźmie?
— Niedocekanie jego! Słysy panic, jak żaby rechocą, a słowicek wycina kuronty. Oj, dobze na świecie zyć, dobze..., ale... z panicem. Nie chce męża, nikogoj...
Garnie się do niego jak dziecko do matki. Stasiowi naraz robi się gorzko, żal wnurza mu się do duszy i nurtuje. Ta dziewczyna kocha go, oddaje mu się cała świeża, dziewicza, powabna. A on? Posiadł ten kwiat polny na to, by nasyciwszy się jego krasą odejść w swój świat cieplarniany, gdzie są wytworne i piękne, jak bóstwo rośliny, ale gdzie może nie znajdziesz takiej Zulki, szczerej bez obsłon etykietalnych, miłującej i oddającej się ukochanemu z zaparciem się własnego losu i następstw. Nie rozmyślał długo; zbyt blizko czuje przy sobie młode ciało rozkochanej dziewczyny, zbyt pięknie śpiewają słowiki, rechoczą żaby zgodnym, donośnym a melodyjnym chórem, i wieczór majowy rozełkany w rozkosznym spazmie, zbyt wiele nanosi do duszy narkotyków upajających jak alkohol.
W gaju huczą chrabąszcze, wśród gałęzi słychać łomot sowich skrzydeł, cicho jak myśl pływają pomiędzy liśćmi nietoperze. Zdaleka, od folwarku, słychać klekot bocianów i ryk bydła powracającego z pastwisk. Nad głowami Stasia i Zuli tańczy ćma komarów, słodycz jest w powietrzu, duszność błoga, zupełnie odrębna i miłość. Staś uniesiony roztkliwieniem natury sam staje się jakby jednym atomem jej, Zulka drugim. Wieczór omotuje ich ciemnią, osrebrzą księżycem, oni zaś trwają w uścisku serdecznym, namiętnym, zatopieni w burzliwych nurtach pragnień szalonych, bezpamiętnych pożądań i rozkoszy aż bolesnej, tak wulkanicznie olbrzymiej. Nie czują nic po nad obopólny ogień własnej krwi, po nad wściekłe roztętniałe pulsa, żar ust spojonych z sobą mocą tytanicznych żądz.
— Panicu najdroższy!... Zulka!... — te okrzyki wyrywające się z pod serc obojga, szmery całusów, szepty płomienne słyszy tylko natura otaczająca ich, tak samo silna uczuciem, jak oni, tak samo rozszalała pożądaniem, nasiąkła miłością, jak oni. I tak samo szczera w objawach swych.
Cały gaj kocha, pragnie i wzajem się sobie oddaje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Stasiu, proszę cię, zaprzestań tych codziennych wycieczek do natury, jak mówisz. Dziś jedziemy do Wólki na twoje zaręczyny. Ojciec oświadczył się rodzicom Róży o jej rękę dla ciebie... zostałeś przyjęty. Dziś z nią pomówisz i zamienicie pierścionki; są przygotowane.
— Dobrze, proszę mamy.
Staś uznał przemówienie matki za zbyteczne, całą bowiem taktykę postępowania rodziców znał dokładnie. Natomiast przerażają go zaręczyny z panną Różą, ale nie lubi i nie umie walczyć. Czuje tylko, że gorycz zalewa mu krtań, i że za serce chwyta go szorstka ręka konieczności tak brutalnie, że głuszy w niem każdy delikatniejszy nerw. Ubrał się odpowiednio i machinalnie wziął z rąk ogrodnika wspaniały bukiet róż ponsowych i białych przeznaczonych dla narzeczonej.
Ale gdy stanął na werandzie i ujrzał sad wiśniowy, okwitły już, jakby zwiędły, tęsknota wżera mu się do duszy, tęsknota do łąk rozwitych, do rechotu żab, do gaju, do ich gaju.
Westchnienie ulatuje z jego piersi i gna tam... gdzie pachną konwalje.
Zapachnęły mu włosy rozkochanej w nim dziewczyny i obraz jej widzi przed sobą. Szept jego płynie w dal, do więdnących konwalji, do wiśni okwitłych.
— Zulka... daj mi usta twoje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Konie zaszły...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.