Miesiące/Czerwiec
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miesiące |
Pochodzenie | Książęta boru |
Wydawca | Księgarnia Leona Idzikowskiego |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Jan Czokołow |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Na łące, obok bystrej rzeczki, siedzi kilkoro młodych ludzi i... plotą wianki. Pełno śmiechu, zabawy, dowcipów. Zaczynają się spory, czyj wianek ładniejszy, który popłynie równiej po rzece i dokąd.
Wigilja Ś-go Jana, więc młodzież w swoim żywiole.
Najmniej zainteresowania wiankami okazują: szesnastoletnia Hania i starszy od niej o kilka lat Adaś Zdolski, który świeżo opuścił ławę szkolną i pasowany jest na dorosłego młodzieńca. Ta para młodych ludzi nie plecie wianków, ale ciągle z sobą rozmawia, widocznie naradzając się. Oboje przejęci są jedną myślą i bardzo poruszeni.
— O której godzinie wyjdziemy? — pyta się Hania, a oczy jej błyszczą ciekawością.
— Wyjdziemy po ukończeniu tych szopek wiankowych, najlepiej pod kwiecistą górę, tam rosną piękne krzewy paproci...
— A pan się nie będzie bał?...
— Ja?... Co też pani mówi!
— A może to nie bardzo wypada?... tak tylko we dwoje do lasu... w nocy. Ja się boję.
Adaś wzrusza ramionami, jest szczerze oburzony.
— Panno Haniu, jeśli kogo ożywia idea i zapał, ten nie uważa na żadne „nie wypada“ i niczego się nie boi, zacząwszy od czarownic i wilkołaków, skończywszy na mamach i ciociach.
— Więc pójdę na pewno.
— O tak, rozumiem! Brawo!
— O czem państwo tak radzą? — pyta ktoś z plotących wianki.
— Pewno znowu o jakichś ideałach, to przecie temat niewyczerpany.
Hania robi obrażoną minę, ale Adaś ją powstrzymuje giestem i słowem „bądźmy wyżsi“. Po chwili dopiero Adaś szepce do ucha Hani.
— Nie zdradźmy naszej tajemnicy, bo wszyscy pójdą z nami i zepsują nastrój.
Tymczasem wianki są już gotowe, wieczór zapada wolno i promiennie. Cicha, wonna noc czerwcowa spływa z przestrzeni coraz niżej i rzuca cień na ziemię spowitą w lite materje kwietne:
Całe towarzystwo obarczone wiankami idzie w stronę rzeki, panny i młodzież ogarnia uroczyste skupienie. Patrzą na swoje wianki i zamyślają wymarzone osoby.
— Czy też się złączą?
To pytanie zadają sobie wszystkie młode serca i drżą z wrażenia.
I popłynęły wianki kolorowe po lekko sfalowanej wodzie, popłynęły równo, puszczone razem, w jednej linii. Pośrodku wianków na cienkich deseczkach palą się świeczki, cały szereg światełek odbija się w toni, co sprawia efekt, jakby wodniki rzeczne w głębi nurtów urządziły iluminację.
Płynie para wianeczków: jeden niebieski, cały z niezabudek, to symbol niewieściego serduszka, drugi z ponsowych smółek krwawi się jak rubiny, świeczka zaś rozpłomienia go jeszcze silniej. To znowu symbol gorących uczuć młodzieńca.
Druga para: wianeczek jej z białych margerytek, oznacza niewinność, jego z lila dzwonków ma w sobie coś smętnego. Jeszcze płynie bardzo swojska para, wianek z chabrów, szafirowych jak oczy dziewczyny i z ponsowych jak ogień maków, jakby upleciony z parzących pocałunków jego. Są i żółte wianeczki — to zazdrość, są i zielone z macierzanki — to nadzieja.
Płyną, płyną barwne kółka z płomykiem wewnątrz, łączą się, rozdzielają, znów się łączą, a fala je niesie wolno, rytmicznie, huśta, jak kołyską i bełkocze cicho melodyjnie. Dokoła nich rechoczą żaby, i szmery idą i wonie upoiste od pól, łąk i lasów.
A na brzegu skupiona gromadka młodzieży siedzi cicho bez oddechu prawie, i oczyma śledzi ruch swych wianków, budując swe losy. Słychać tylko szepty.
— Mój płynie tak ładnie, jakbym sama nim kierowała.
— Patrz! patrz! złączyłam się z „nim“! Płyniemy razem. Och, jakżem szczęśliwa!
— A mój płynie samotnie. Ee! mało mię to obchodzi! Ale jednak... co mu się stało?... Ach, patrzcie, łączy się, łączy, jak to dobrze!
— Ja pójdę przez życie w tyraljerkę — mówi patetycznie młodziutki student prawa. Odłączyłem się od wszystkich, i patrzcie, mijam wianki, dążąc do swobody. Co mi tam pary, wolę iść samotnie, ale iść, nie pełznąć!
Nie zauważył młodziutki jurysta, że z pod jasnego czoła spojrzały nań tęsknie błękitne oczy dziewczęce, usta zaś malinowe wyszeptały z żalem.
— Jaki on zimny... okrutny...
Jedna para obserwuje skwapliwe swoje chabry i maki.
— Widzi pani? spłynęły razem, przytuliły się i płyną złączone na wieki. A jak to ładnie, ten szafir z czerwienią wygląda, to moje serce tak goreje. Panno Zosiu, czy i u pani tak?
Panienka płonie i drży, podnosi oczy na ukochanego i źrenice mówią to, co serce im dyktuje.
A wianki płyną jak melodja, drżą światełka nad ciemną falą, dokoła rozsnuwa się czar.
Adaś i Hania puścili także swoje wianki i patrzą na nie, ale bez zapału. Zajęci są tajemniczą wyprawą nocną. Niecierpliwią się i mają lęk wewnętrzny, pochodzący raczej z ciekawości.
— Co to będzie?
Późno już było, gdy fale pozabierały wianki daleko od widzów, gdy pogasły świeczki i towarzystwo powróciło do domu. Postanowiono nazajutrz popłynąć łodzią, aby dokładnie zbadać losy wianków.
Hania i Adaś spoglądają na siebie porozumiewawczo, tamując przyspieszone bicie serc.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z łąki, oświetlonej smugą srebra z księżyca, wchodzą oboje pod ciemne sklepienie lasu. Otworzyły się przed nimi mroczne komnaty głębin leśnych, gotyckie i bizantyjskie nawy, kręte wirydarze, długie, czarne tunele i alkowy. Otchłań mistyczna, pełna zagadek, odchyliła przed nimi swe podwoje. Weszli z przekonaniem, że wchodzą do Sezamu i, że ujrzą cuda niedostępne dla oczu ogółu.
Lęk ich odleciał, są już tylko żądni wrażeń, czekają zjawisk nadprzyrodzonych, które oto za chwilę się spełnią.
Bór stoi tajemniczy, milczący.
Jest wielki w tej swojej ciszy i powadze, imponujący majestatem, groźny w ukrywaniu swych tajemnic. Szumi jednolitym chrzęstem igliwia i szelestem liści, jest potężny jak tytan, wielmożny pan obsiadły z niezmierną mocą na swej glebie, którą ukochał i wybrał.
Księżycowe, srebrne strumienie przesiąkają przez konary drzew i płyną wskroś czarnych zarośli i omaszczają je, tworzą siatki, desenie.
Czasem przez rzadszy zwal liści wpada duży blask, kładzie się plamą drgającą na zielonem podszyciu boru i jak wielki reflektor elektryczny rozświetla sobą dużą przestrzeń ciemnych głębin.
Adaś ściska mocno rękę Hani i mówi szeptem:
— Zaczarowana kraina mytów, tu się coś musi dziać w taką noc i pośród tych blasków.
— Czy znajdziemy ten kwiat, czy on zakwita? — pyta się Hania.
— Mamy silne pragnienie i wiarę. Niech pani ufa, to są potężne czynniki.
Idą coraz głębiej, zaplątują się w zioła, jerzyny dzikie szarpią im ubranie, ale oni idą raźnie naprzód, ufni w moc swych pragnień spełnienia się ideałów. Po długiem borykaniu się z oplątującą ich roślinnością, wyszli na polankę, otoczoną z trzech stron gęstym borem, czwarta zaś stykała się z wyniosłą górą, zalaną kwiatami, niby wodospadem pian.
Szczyt góry porasta także lasem, ale stok jej spływa kwieciem, burzy się kwiatami, które przy księżycu nabierają barw matowych, lecz wyrazistych. Na polance pod cieniem rzadkich drzew rosną pyszne paprocie, bujne, soczyste, w olbrzymie pióra rozwite, w kity, w całe baldachimy, pośród nich błyszczą robaczki świętojańskie.
— Tu siądziemy, nawprost tych krzewów, one muszą zakwitnąć! szepnął Adaś z zapałem.
— Tak, ale naprzód coś będzie straszyło — mówi Hania.
— Ee! w to ja znowu nie wierzę.
Zapewne, sam mistycyzm rozkwitu legendowej rośliny pobudza wyobraźnię, która fantazjuje i do umysłu wprowadza wizje. Ale niech się co chce dzieje, aby ujrzyć ten kwiat.
Usiedli obok siebie na mchu i wlepili rozciekawione oczy w paproć osrebrzoną.
— Która godzina?
— Dochodzi jedenasta, mamy dużo czasu do czekania, ale chyba nie zaśniemy?
— Ach, co znowu!
— Nie boi się pani, panno Haniu?
— Wie pan, że nic a nic, tak mię tylko coś unosi, boję się tego cudu, co ma się spełnić. A jeśli to na nas tak podziała, że zwarjujemy?
— No to już przepadło! Nie będziemy czuli, co się z nami stało, dla ideału.
— Dziękuję panu za taką rzecz!
— Więc niechce pani oglądać rozkwitu paproci?
— Ależ owszem, chcę.
— No to siedźmy cicho, bo kwiat tajemniczy świadków nie lubi.
Umilkli. Tylko bór szumi, kwiaty roznoszą szelest jedwabny i cicho śmigają nocne ćmy. Księżyc łyska zalotnie, ślizga się po falach kwiatów i mota urok i słodyczą napawa cały bór, polankę, paprocie i młode rozmarzone dusze Adasia i Hani.
Oni zaś czekają cudu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Czekają długo, cierpliwie. Szmery nocne upajają ich wrażliwość, umysły spowite są w atmosferze fantazji i snują czarowne tęcze ideałów. Lekki ruch traw i liści kołysze, jak fale spokojnych wód, rozmowa nocna kwiatów budzi ciekawość.
Adaś widzi jak smukłe, żółte przytulje nachylają się do niego, słyszy szept:
— Uciekajcie stąd, tu będą dziwy niedostępne dla oczu ludzkich, to są widoki nie dla was.
Białe margerytki pobłażliwie kiwają główkami. Mrużą ognikami łaskawie, świecące wszędzie świetliki:
— Wieczna żądza i głód ludzki, aby ujrzyć cud, ale... to są tajnie mistyczne, to są zjawy... nie dla was... uciekajcie.
— Nie dla was!... Nie dla was!... — idą szepty gęste wśród traw i kwiecia.
— Nie dla was!... — szumią groźnie dęby, chrzęszczą jodły i sosny.
Tylko paproć milczy jakaś senna, dziwnie rozmarzona. Chwieją się łagodnie bujne pióra zielone, a krzew cały jest jakby zatopiony w niemej kontemplacji, wpatrzony w siebie z zachwytem, z nabożeństwem niemal, gdyż poczyna cud.
Adaś lęka się trochę mowy kwiatów, ich ostrzeżeń, ale wygląd paproci przykuwa go na miejscu.
— Tu się coś spełni bajecznego, to będzie nieziemskość — myśli Adaś i wlepia oczy w krzew tajemniczy i czeka.
Zaczynają się dziać rzeczy istotnie mytowe, cała polana zmienia swój powabny wygląd, przeistacza się w sposób okropny. Z głębin leśnych wychodzą korowody mar straszliwe, stwory o głowach żmij, skrzydłach nietoperzy na ludzkim tułowiu. Gady ohydne na płetwach, z zębatemi grzbietami. Triceratopsy przedpotopowe; obrzydliwe kobiece ciała o twarzach meduzy. Ptaki z ogonami żmii, węże łażące na ludzkich rękach, wszystko to wypełza jak z pod ziemi i dąży do Adasia z sykiem, zgrzytaniem zębisk, z mlaskaniem wstrętnych paszcz. Adaś drętwieje z przerażenia, mózg i krew mu krzepnie w lód, boi się już wyraźnie o siebie i Hanię, lęka się na nią spojrzeć, ale czuje dygotanie jej ciała, wyczuwa jej przerażenie. Milczą oboje, siedzą bez ruchu, jakby zamarli.
Na polance gwałt piekielny. Zjawiły się poczwary starych zgrzybiałych kobiet skaczą cienkie wysokie ciała szatanów. Sabat czarownic! Aż oto i śliczne postacie niewieście, jak obłoki spłynęły w te mrowisko straszydeł i otaczają paproć łańcuchem srebrnych ciał spowitych w blaski, a bosko nagich i bosko pięknych.
Nagle powstał hałas, szum ogłuszający. W powietrzu latają płomienie, świst ognia miesza się z gwizdaniem i chrapaniem potworów. Wicher dmie jak stado gigantów, kotłuje się wszystko, grzmi, ryczy. Adaś jest pewny, że to koniec świata, bo już niebo płonie i topnieją obłoki, spływając gorącą lawą na szalejącą ziemię. Zmącił się umysł Adasia, słyszy obok siebie jęk Hani, ale jest bezsilny, żelaza go jakieś przykuły do ziemi. Nagle podpełza do niego obmierzły gad o długich nogach tylnych, a krótkich przednich, jakby Allosaurus bajeczny i zaczyna lizać Adasia po twarzy. Język ma gruby, tłusty, pokryty warstwą zimnej, lepkiej śliny. Adaś znosi to okropne lizanie, ale z przestrachem czuje, że gad gryzie go paszczą.
Wstręt i obrzydzenie dosięga szczytu, Adaś krzyknął jak w obłąkaniu, zerwał się i chce uciekać. Wstrzymuje go niebiański widok cudu.
Znikły mary i potwory, na polance jasno, wonno, srebrzysto. Paproć zakwitła! Adaś przeciera oczy i patrzy, jak w odurzeniu narkotycznem. Wielki krzew paproci stoi pyszny, królewsko zielony, a z pośród strojnych jego piór wyrasta kwiat mistyczny, subtelny, jak pajęczyna srebrna-i... dziwny.
Ma postać dziewiczą, jasną, jak mgła zaróżowiona, urocza. Stoi ten kwiat nieziemski i uśmiecha się do niego i wabi, i pociąga siłą niesłychaną. Jest tak piękny i tak zarazem nieprawdopodobny, że Adaś dostaje obłędu.
Nie rozumie, co się z nim stało. Wyciąga ramię, aby zbudzić Hanię z marzenia, czy ze snu, ale Hani obok siebie nie znajduje. Pożarł ją zapewne Allosaurus, a on na to pozwolił. Ach! ten kwiat paproci! więc on doznał łaski oglądania cudu, a biedna Hania... zginęła.
Adaś nagle rzuca się do paproci, pada na kolana przed mistycznym kwiatem i woła obłędnie:
— Czarownyś i cudowny! Hołd ci składam i cześć, ale... oddaj mi ją... błagam.
Adaś przypada twarzą do ziemi i szlocha.
— Oddaj mi Hanię, boś ty cud, więc i cuda czynisz, tyś piękny, ale ona dla mnie droższa niż... nawet... ty... cudzie. Oddaj mi ją!
Szloch Adasia wpada w rozpaczliwy spazm.
Wtem otaczają go miękkie ramiona dziewczęce, gorące usta całują jego czoło.
— Adasiu... — szepce znany głos Hani. — Tyś nieprzytomny, co ci jest... śniłeś?...
Zdolski powstaje z klęczek, patrzy na Hanię, wśród paproci osrebrzoną księżycem, podziwia jej urodę, której dawniej nie widział i wreszcie szepce z podziwem.
— To ty jesteś... ty Haniu?... A ten kwiat... a paproć... co tu się działo?
Hania śmieje się perliście.
— Nic się nie działo, tyś spał i ja spałam, tylko się zbudziłam wcześniej i zaczęłam szukać kwiatu paproci, bo mi się śniło, że ten kwiat zakwita nizko pośród liści, więc szukałam skrzętnie, ale, albo to bajka, albo my nie mamy łaski, aby to ujrzeć.
— A ja widocznie także śniłem? — pyta Adaś.
— Pewno śniłeś, boś jęczał, a teraz strasznie krzyknąłeś i... mówiłeś jak w malignie, na kolanach przede mną.
— Haniu, ja ciebie wziąłem za kwiat paproci.
— Lecz chciałeś się go wyrzec dla mnie, kto mię tobie zabierał? Co?...
— Allosaurus, czy jakaś inna bestja apokaliptyczna zjadła cię, tak mię się zdawało, gdym ciebie nie znalazł obok.
— Więc ty mnie... Adasiu...
— Kocham cię Haniu, kocham, jak cud największy, jak zjawisko nadziemskie, jak bóstwo samo.
Zdolski przytulił białe dłonie dziewczyny do ust swych i w oczy jej patrzał jak niewolnik uczucia.
— A nasz kwiat paproci?... — szepnęła Hania.
— Znaleźliśmy go jedyna, on zakwitł w sercach naszych. Znaleźliśmy cud.
— Więc on jest legendą dla świata, a dla nas...
— Szczęściem.
Zatonęli oboje w swych oczach.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Noc czerwcowa blednie, wstaje jasny, różowy świt i nową pozłotę rzuca na kwietną górę, na paproć zieloną, na drzewa i trawy. Budzą się ptaki i wnet muzyka rozbrzmiała po lesie, muzyka liryczna, rzewna, a pełna życia i temperamentu. Nastał dzień słoneczny dzień Świętego Jana.
I pierwszy dzień szczęścia dla Hani i Adasia.