<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Miesiące
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lipiec.





Żniwa! Pola okryte złotem pszenicznych kłosów falują cudną zawieją, chrzęst lamowy ma swą wyłączną melodję, która pływa wskroś natury i niesie sonet jedyny w swym rodzaju, bogaty, żyzny. Kłosy ciężarne, chylą głowy pod brzemieniem płodu i szemrzą do przyrody: „spełniliśmy nasz obowiązek i wolę twoją, bierzcie nas, otośmy już dojrzałe“.
Siwo-srebrne żyta stoją posłusznie, ścięte i związane w snopki. Na rżysku gromadzą się stożki żytnie, czekając zwózki. Te pola już smutne, melancholja zasnuwa je i jakby senność, odpoczynek po rodach i po męce śmierci. Martwe pola żytnie: Pouciekały z nich przepiórki, rzuciły kuropatwy, tylko wiatr lipcowy, ciepły i duszny igra pomiędzy snopkami i zawadjacko gwizda w źdźbłach słomy.
Wiatr, wieczny przyjaciel pól i wróg ich zarazem. Teraz dusi zboża swym oddechem, jakby piekielnym. Żar zda się leci z nieba na ziemię, taki wartki potok gorąca, że kłosy żytnie parzą przy dotyku, niemal płoną. Pszenica stoi murem złotym, zbitym w wał gęsty, więc mniej się obawia skwaru, ale i pszenicy słońce zwisłe blizko ziemi dokucza silnie.
Upał lipcowy rozhulał się bezlitośnie. Kipiątek wrzący gorącem podzwrotnikowem oblewa świat szczodrze. Niebo zmętniało, tylko plama słoneczna, niby żółtko rozpłynięte w białku, odznacza się na morzu jednakowych obłoków, biało-błękitnawych, matowych, jakby roztopionych z gorąca.
Umilkły ptasie rozgwary, wszystko, co żyje pochowało się do lasów i milczy, chcąc przetrwać upał. Zostały jedynie w rżyskach żytnich koniki polne i ćwierkają zalotnie, został ponury, odległy głos bąka wodnego i skrzek żabki zielonej. A ludzie pracują!
Na brzegu pszenicznego łanu szeregami idą żniwiarki. Młode dziewczęta przodownice pochylają się z sierpami w rękach i rżną smukłą, złotą falę, rżną z mozołem, ale wesoło.
Czerwienieją kraśne spódnice i barwne zapaski, bielą się śnieżne płócienne koszule, kolorowe kaftany i chustki. A z ust, które wydają z piersi szybki oddech zmęczonych płuc, płynie po nad to wesoła nuta pieśni i biegnie po łanach żyzna jak one i jak one swojska.
Migają w słońcu sierpy i coraz z łańcucha żniwaków podnosi się postać kobieca lub męska, wyciąga ramiona w górę z potężną witką kłosów, wiąże je i znów się pochyla po nową zdobycz. Łan pszeniczny gnie się posłusznie, oddając swój plon bogaty pod ostrze sierpów, słychać szelest suchej słomy, tępy odgłos mordu i śpiew ludzi pracujących w znoju. Może nawet słychać upał? bo żar słoneczny staje się tak mocarnym, że niemal widocznie i z szumem spływa z niebios roztopiona lawa upalnych żużli.
We wrzątku skąpana ziemia, powietrze, cały świat.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na zagonie pszenicy pod samym lasem, pracuje pilnie para ludzi, już starych, zgarbionych, lecz nie ustających w robocie.
Tomczuk z żoną sprzątają pszenicę z pola swego syna, który jest w Ameryce. Obaj staruszkowie pochyleni w pracy, ciągle myślami przebywają z synem, chociaż nie mogą sobie wyobrazić ani Ameryki, ani tej podróży okropnej przez taką wodę, co się jedzie przez nią cały tydzień, jak im syn opisywał. Co on teraz nieboże porabia? Pewno w fabryce przy walcach żelaznych oblewa się potem i znosi mozół straszliwy: dla chleba. Pisał przecie, że tam ludzie pracują z nieludzką siłą, że ręce puchną, oczy od upału fabrycznego zalewają się łzami, ale przestawać nie można, bo jeden drugiego popędza mocą czynu nieustannego, jak zgrzyt trybów u maszyn. Starzy rodzice z żalem rozmyślają nad synem emigrantem. Nie widzi on teraz, nieborak, złotych pól rodzimych, nie widzi pracy wspólnej na ojczystym zagonie, nie pali go żar słoneczny, nie chłodzi wiatr, nie śpiewają mu przepiórki z pod rodzinnej miedzy. I starzy się roztkliwiają. Łzy gorące płyną z oczu staremu ojcu i matce, ale oboje kryją się z tem, bo jedno drugiemu nie chce zrobić przykrości. Dręczy ich jeszcze coś innego, oto żal do samych siebie, że postępowaniem swem niemal zmusili syna do wyemigrowania na obczyznę.
Józef Tomczuk chciał się żenić z Marysią Bukowicką, dziewką młodą przystojną, pracowitą i dobrą, ale biedną.
Starzy pragnęli dla syna majątku, upatrzyli bogatą wójtównę, Nastkę i ją synowi swatali. Nie udawało się to jednak. Józef do Nastki nawet nie zachodził, ciągle natomiast trzymał się przy Marysi. I ona do niego lgnęła. Nie uważając na to, co ludzie powiedzą, Marysia przychodziła do chałupki Józefa, sprzątała mu ją, bieliła, prała jego bieliznę, nawet gotowała mu strawę. Często, jak Tomczukowa była chorą, Marysia i do niej zajrzała, dla ojca zgotowała obiad, nakarmiła chorą i zakrzątnęła się koło gospodarstwa. Starzy niechętnie przyjmowali te usługi, burczeli nawet często na dziewczynę, ale ona przez miłość dla Józefa znosiła wszystko z pogodnym uśmiechem na gładkiej, czarniawej twarzy. Czasem tylko, gdy ludzie dokuczyli jej plotkami, lub gdy do jej uszu doszło jakieś złośliwe słowo ciśnięte na nią, za jej miłość dla Józefa, wówczas czarne, jak pióra jaskółek, brwi dziewczyny ściągały się boleśnie, a usta czerwone, soczyste bladły niby umarłe korale.
Starzy Tomczukowie pierwsi urągali na Marysię, psując jej dobrą sławę wobec ludzi chcieli tym sposobem odsunąć od niej Józefa.
Nic jednak nie pomagało, Marysia i Józef nie bali się gróźb, ani plotek ludzkich, oboje żyli dla siebie, nie dbając o nic i o nikogo.
Tomczukowie w wyjątkowych razach lubili Marysię i chętnie witali ją w chałupie, jak trzeba było podebrać miód w ulach lub osadzić wyrojone pszczoły. Bukowiczczanka była mistrzynią w tych czynnościach.
Kiedyś jakiś wędrowny pszczelarz ujęty dobrem słowem i wdziękiem Marysi nauczył ją swej sztuki. Dziewczyna w swoim ogródku założyła małą pasieczkę, ale pracowała nie tylko dla siebie, uczynną była dla wszystkich. Szczególnie starannie zajęła się pszczołami Tomczuków. Rozsadzała roje, podbierała miód, oddając zawsze wszystko rzetelnie, a tak porządnie, że starzy musieli ją podziwiać. Podziwiali tembardziej dla tego, że Marysia krzątała się koło uli bez siatki, nie bojąc się ukąszenia. Pszczoły spacerowały sobie po twarzy i rękach dziewczyny, nie gryząc jej, ale jakby się z nią pieszcząc. Wszystkie zalety Bukowiczczanki nie zdołały zjednać jej starych Tomczuków. W końcu do tego doszło, że Józefa wyprawiono do Ameryki na zarobek. Zjawił się na wsi żyd ajent, wyciągał innych młodych chłopców i trafił na Józefa. On się bronił, nie chciał opuszczać starych i wieś rodzinną, ale rodzice sami kazali mu jechać. Poszedł ze skargą do Marysi i ona go wyprawiła. To go rozżaliło najmocniej. Wyjechał z goryczą w sercu, postanawiając sobie nie powracać wcale.
Tomczukowie żałowali syna, ale wdzięczni byli Marysi za to, że go przy sobie nie zatrzymała. Chcieli teraz przyhołubić ją trochę, lecz Marysia po rozstaniu się z Józefem nie mogła żyć samotnie, wyjechała na służbę do miasta. I tak Tomczuk z żoną i starzy Bukowiccy zostali bez dzieci, z zobopólnym żalem do siebie.
O młodych zaś nie było wieści, Józef pisał parę razy i umilkł, Marysia nie pisała zupełnie, mówili nawet niektórzy, że będąc na służbie umarła.
Już trzecie żniwa nadeszły, Tomczukowie znowu rżną pszenicę synowską, składają dla niego pieniądze i płaczą pocichu, bo stracili nadzieje oglądania go jeszcze w życiu.
— Już on do nas nie wróci, nieboracek kochany — żali się matka, schylona nad snopami.
— Kto zaś taki? — pyta stary.
— A dyć Józek. Zaprzepaścili my go na wieki wieków, miły Boże!
— Cichoj, matka, cichoj! Wola Boza we wsyćkiem — odpowiada stary i kułakiem gniecie płynące łzy po policzkach.
Oboje pochylają się nad łanem i rżną zapamiętale, chcąc w pracy utopić żal. A upał wzmaga się, parzy bez litośnie ogień, rzuca na ludzkie ciała skąpane w pocie i trudzie.
Nagle powiał jakiś inny wiaterek nerwowy, rzutki i wilgotny. Kręci się pomiędzy żniwakami, targa stojące kłosy, ścięte zaś rozrzuca po polu; szarpie, rwie się gorączkowo, nawet świsnął kilka razy, jakby wołał — baczność. Wtóruje mu daleki jeszcze, odległy grzmot, niby z pod ziemi idzie huk głuchy, już wstrząsający, ziemia odpowiada jękiem przytłumionym i lekko drży. Ciemny las sosnowy, o który wspiera się pszeniczny łan, zaszumiał złowrogo i rozsiał niepokój wśród żniwaków.
— Burza idzie — mówią oni i oglądają się trwożnie.
Z za boru wysuwa się brzeg chmury, jest mlecznoopalowa, ale czernieje, z każdą chwilą staje się groźniejszą. Idzie z szumem, łoskot dziwny, nieustający przewala się w niej, poprzedza ją wiatr wilgotny, lecz gorący i ciężki, jak rozpaloną blachą wali naprzód, szerząc panikę.
Ludzie czują zapach siarki, ogarnia ich strach, burza jest tuż, tuż, przeczuwają, że zaraz piekło, się tu otworzy.
I rozdarły się czarne łachmany chmur. Ryk, huk straszliwy runął na ziemię, błyskawice oślepiające bluznęły ludziom w twarze i sypią ogień z żywiołową furją.
Tu i tam ślizgają się po śniadem ciele chmury krwawe, węże piorunów, trzask i łomot ogłusza. Świat zakręcił się w jeden wir szalony, uniesiony do góry pył kotłuje się ze zbożem we wściekłej targaninie. Słońce zgasło, ciemnia i groza wzięła świat w swe kolisko. Zamęt niesłychany pomieszał ludziom zmysły. Bezprzytomnie biegną do lasu chronić się przed wichurą i ulewą, bo lunęły strumienie wody, chłoszcząc po nadto drobnym, ostrym jak szpilki gradzikiem. Pioruny walą prawie bez przerwy. Elektryczność wyładowuje się z chmur, grożąc pożogą. Pola i bór zasypane ogniem błyskawic, gzygzakami piorunów. Orgia szatanów, rozpasanie się w żądzy niszczenia. Taka moc bucha z tego szału natury, że sama przyroda wpada w obłęd przerażenia i warjuje z tytaniczną potęgą.
Tomczuk z żoną, uciekając przed nawałnicą, wpadają do zagajnika młodziutkich sosenek, pochylonych od wichury. Otuleni w zwoje mokrych igieł, siedzą drżąc i szepcąc pacierze.
— A słowo stało się ciałem — powtarzają głośno po każdym piorunie.
Naprzeciw nich również pod sosenką majaczą także jakieś łachmany, mokre od deszczu nędzne. Przysunięte do siebie blisko dwie postacie ludzkie mają twarze żebraków, posiekane od wichru czy słońca, ale blade, trupio żółte, pozwijane w fałdy i składy głębokie. Oczy zamknięte nadają twarzom bolesny wyraz męczenników. Nędza wieje od nich i głód. Może to ułomni, bo ręce założone za kolana i podtrzymujące wstrętne łachmany, są popuchnięte i sino-czarnej barwy. Siedzą w kuckach, obojętni, na trzask piorunów bierni, jakby zastygli w swej biedzie ciężkiej aż niemal dotykalnej.
Oboje Tomczukowie przyglądają się im uważnie. Niema obserwacja pochłania ich, zapominają o burzy, o deszczu, ta para wędrowców przykuwa do siebie wzrok Tomczuków. Twarz mężczyzny wydaje się im znajomą, kobiety zupełnie obcą, ale siła przemożna popycha starych do tych znękanych ludzi, siła dziwna, której nie mogą się oprzeć.
Wtem rozległ się grom ogłuszający i błysk. Z krzykiem ludzie skoczyli na nogi. Piorun uderzył obok w dużą sosnę i rozdarł ją na dwie części.
Z suchym łoskotem oderwała się połowa drzewa i rwąc sznury włókien padła na ziemię prawie u stóp Tomczuków i wędrownej pary. Odłam sosny przedzielił ich, z głuchym stękiem legł na ziemi i kona.
Ludzie stoją, patrząc sobie w oczy. Aż oto z ust Tomczukowej wyrywa się krzyk okropny, radosny i tragiczny, nabrzmiały niewiarą, boleścią i przerażeniem.
— Józek! tyżeś to sam, czy twoja dusza?...
— Józek!
— Matko!
Nędzny wędrowiec jednym susem przeskakuje zwaloną sosnę i porywa matkę w ramiona.
— To ja... to ja! O la Boga, że to was spotykam!...
— Pomimo burzy robi się nowy zamęt. Stary Tomczuk z początku myśli, że piorun pomieszał w głowie i jemu i żonie, potem jest pewny, że śni. Lecz głos Józefa, płacz żony, scena radosnych powitań pomiędzy matką i synem, wreszcie to, że Józef i do niego zwraca z okrzykiem „tato, wy mnie nie poznajecie“ wywołuje skutek w stwardniałem sercu starego.
Syn wrócił z Ameryki, jak dziad z torbami, zmordowany pracą przechodzącą ludzkie siły, sterany chorobą, chudy i głodny, bez grosza w kieszeni.
Rodzice lamią ręce, skarga ich za los syna miesza się z radością, że jednak powrócił, że znowu jest z nimi.
— A któż to, nieboraku, z tobą przywędrował? — pyta ojciec — kuma jakaś, czy znajomka.
— Żona moja — odpowiada Józef z rzewnym uśmiechem. — Chodź, niebogo, powitaj ojców. Napracowało się to to ze mną dosyć i biedy najadło, dwoje dzieciaków nam zmarło na żółtą febrę, ale ta, nieboga, wierna mi i choć w bidzie a dokołatała się tu ze mną.
Józef opowiada, a jego kobieta kłania się do nóg starym, oni zaś ździwieni, ale życzliwie całują nieznaną synowę.
— Kiedy żeśta się pobrali i czemu nic nie pisaliśta? — pytają starzy.
Józef spojrzał na żonę, zmiętą twarz jego okrasił blady uśmiech.
— Ślub nasz był w New-Yorku, zaraz w pierwszej jesieni po przyjeździe do Ameryki.
— O la Boga! to już tak dawno — woła matka, — że to wy się tak prędko pokochali.
— Takie było nasze przeznaczenie i wola Boża — odpowiada Józef poważnie.
Jego żona wbiła oczy w ziemię i westchnęła. Dziwny blask oświecił jej zmęczone rysy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Burza minęła. Pogoda znowu jasna, słoneczna szkli się błyszczącą powłoką słońca; rosa mieni się klejnotami, lecz spija ją słońce z chciwością; ziemia chłonie wilgoć, w powietrzu świeżo, przezroczo.

Przed chatą Tomczuków siedzą we czworo, starzy i młodzi, jedzą podwieczorek złożony z kwaśnego mleka, śmietany i twarogu. Józef łamie chleb razowy, czarny, lecz pachnący i całuje go ze łzami w oczach.
— Najmilszy on dla nas, dawno go nie widzielim, często żyliśmy zgniłemi kartoflami, albo się gryzło spleśniałe suchary — mówi Józef o biedzie, którą wspólnie z żoną znosili.
Stary Tomczuk pociesza syna, opowiadając mu o zbiorach z kilku lat, i o zaoszczędzonych pieniądzach dla niego. Błogość napełnia im serce, dobrze im i zacisznie na rodzinnym zagonie pod własną strzechą.
Wtem zaszumiało, rozległ się brzęk charakterystyczny i ciemna plama przesunęła się w powietrzu nad nim.
— Pszczoły się zroiły! — krzyknęła Józefowa, pędem biegnąc do pasieki. — O tu siedzą, na lipie, tu, tu!
Zakrzątnęła się szybko, tak umiejętnie i zręcznie, że wkrótce rój już jest zebrany w woreczek i osadzony w pustym ulu.
Młoda kobieta z prawdziwem zamiłowaniem oddaje się tej robocie, pszczoły chodzą po niej nie robiąc jej krzywdy, ona zaś przemawia do owadów jak do dzieci.
Starzy Tomczukowie patrzą na synowę w zdumieniu, jej twarz nagle odmłodzona, jej młodzieńczy ruch przy ulubionem zajęciu nasuwa starym jakieś mętne wspomnienie. Ojciec pokiwał głową żałobnie i westchnął.
— Pamiętasz, matka, Marysię Bukowiczczankę? Ona tak samo z pszczółkami rajcowała, żadnej ci jej krzywdy te Boże robaczki nigdy nie zrobiły. I twoja żonka, Józek, też ma u pszczółek łaski, tak jak po Marysi tak i po niej spacerują.
Józef milczy.
— A Bukowiczczance się zmarło — rzekła matka. — Nie sądzona jej była dola na świecie, dobra była dziewka, niech jej światłość wiekuista...
— Matko, nie mówcie tak! — woła Józef porywczo. — Marysia nie zmarła, ona żyje i ona błogosławieństwo dla mnie daje.
— Jakże to? — zdziwili się starzy.
A Józef, poruszony do głębi duszy, z wypiekami na bladej twarzy, zaczyna wołać nieswoim głosem:
— Maryś! Maryś! chodź ino tu, niebogo, prędzej!
Za chwilę młoda kobieta stoi przed rodzicami męża i po wyrazie twarzy Józefa przeczuwa wszystko. Pochyla się do nóg starym obejmuje ich kolana.
— To jest Marysia Bukowicka, moja prawa żona, a wasza synowa — mówi Józef wzruszony. — Przyjmijcie ją godnie, bo warta tego. Bóg nas złączył, święta Jego wola.
Zdumienie starych przechodzi miarę, ale wnet zmienia się ono w radość, tulą synowę do siebie i błogosławią ją.
A Józef mówi:
— Niepoznaliśta jej, bo mękę cierpiała wespół ze mną i zmarnowała się. Ta przeklęta Ameryka tak ją zniszczyła, nie daj Boże nikomu opuszczać kraj swój i szukać chleba u obcych; to już ostatnia rzecz.
— Oj, prawdę mówi Józek — potwierdziła Marysia. — Lepszy nasz glonek chleba, niż tamtejsze obiecywane przez ajentów bogactwo, bo tam dla naszego narodu ino męka, abo śmierć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczór lipcowy nadszedł cichy i wonny. Pachną kwitnące miodem lipy, pachną zboża i chleb rodzinny, który ziemia daje, pachnie rozkosznie aż na duszy lżej się robi. Żniwiarze wracają z pól ze śpiewami i cała natura zda się śpiewać:

„Wszystkie nasze dzienne sprawy...“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.