Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki/Xięga III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki |
Pochodzenie | Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym |
Wydawca | U Barbezata |
Data wyd. | 1830 |
Miejsce wyd. | Paryż |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
II. Już się zabierało ku zachodowi; ja w ostatnim stopniu osłabienia zostając, byłem w stanie człowieka na poły uśpionego, gdy zdało mi się usłyszyć odgłos niby wystrzelonej z daleka armaty. Mniemałem iżto był skutek zbyt natężonej imaginacyi, i przeto nie uczynił żadnej impressyi: wtem gdy tenże odgłos mocniej powtórzony usłyszałem, porwałem się w tym punkcie, i bez pomocy perspektywy, postrzegłem okręt ku mnie się zbliżający.
Z jaką radością osądzony na śmierć, i już na plac wyprowadzony winowajca, wyrok łaski i odpuszczenia słyszy, z takiem właśnie uczuciem obił się o moje uszy głos z okrętu przez trąbę morską każący mi się podobno zbliżyć; nie zrozumiałem albowiem języka. Porwałem się do wiosła, ale osłabione ręce, upuściły je; postrzegli to z okrętu, i natychmiast spuszczono łódź, która zbliżywszy się ku mojej, dała mi poznać ze stroju Hiszpanów. Wzięto mnie do łodzi, a moję ku okrętowi majtkowie zbliżyli. Rzeczy, którem miał, wniesione były na okręt, łódź puszczono na morze.
Kapitan, jakem mógł z pierwszego wstępu zmiarkować, człowiek dumny, surowy, i mało mówiący, kazał mnie na dół zaprowadzić i dać posiłek. Ledwom mógł skosztować sucharu; ale kieliszek wina, któregom od lat kilku nie kosztował, taki we mnie skutek sprawił, jakbym zażył kordyału. Gdy więc po niejakiej chwili chciałem wstać z łożka i podziękować kapitanowi za uczynność, a razem rzeczy moje odebrać, usługujący mi powiedział francuzkim językiem, iż rozkaz kapitana był, aby mnie z izby nie puszczano póty, póki rzeczy przy mnie znalezione, wyexaminowane nie będą.
Zdjęła mnie bojaźń, żebym nie poniosł szkody; kontent jednak, żem życie zachował, uśmierzyłem ją, i prosiłem tego, który mi usługiwał, aby mi powiedzieć raczył, na jakim zostawałem okręcie i z jakimi ludźmi. Potwierdził mnie w pierwszem zdaniu, iż okręt był hiszpański, powracał z zabranymi w Afryce niewolnikami do Ameryki, aby ich tam oddał do kopania kruszców złotych w Potozie. Kapitan zwał się Don-Emmanuel Alvares-i-Astorgas-i-Rubantes. Miejsce, w którem byliśmy, nie było oddalone od brzegów Mexykańskich nad pięć dni drogi, jeśli nam wiatry posłużą.
Resztę dnia strawiłem odpoczywając w izdebce mojej, nie bez bojaźni jakowej przygody: sen smaczny nieznacznie mnie uspokoił, nazajutrz zupełnie czerstwy obudziłem się około południa. Dziwno mi było, że żadnej dotąd nie miałem od kapitana rezolucji. Gdy więc z tej właśnie przyczyny w wielkiej zostawałem niespokojności, otworzyły się drzwi nagle, weszło do izby kilku żołnierzy, i porwawszy mnie z łóżka, wsadzili na nogi kajdany. Chciałem się bronić, ale moc i gwałtowność oprawców, moje usiłowania uczyniła nadaremne. Nie wiedząc co się zemną dzieje, dałem się prowadzić, gdzie chcieli.
Spuścili mnie na dół okrętu, i przykowawszy do sporego łańcucha w miejscu ciemnem i smrodliwem, zostawili wpół żywego. Nie uważałem z początku, gdzie mnie osadzono: głosy pomięszane języków nieznajomych, płacz rzewny i jęczenia przerwały moję nieczułość. Przypatrując się więc pilnie nędznym kompanom, poznałem, ile ciemność miejsca pozwolić mogła, żem był między murzynami, których wieziono do kopania kruszców. Chciałem probować, jeżeli który nie mówił jakim z tych, które umiałem, języków, ale żaden mnie nie zrozumiał: probowałem języka Nipuanów, i ten im był niewiadomy. Płacz i jęczenie jedynym było wszystkich odgłosem; dopomogłem im sowicie. A gdy ku wieczorowi przyniesiono strawę, dał mi nasz strażnik połowę spleśniałego suchara; kilka wiader nadpsutej wody, były naszym spólnym napojem.