<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

W pokoiku swoim odetchnął Bernard, bo mu ja koś ciężko na sercu było, i usiadł, aby to wszystko w głowie swojéj uporządkować, co w tych kilku chwilach widział i słyszał. Karton położył na stole.
Najprzód podziękował Bogu, że go tak prędko uwolnił od mar strasznych, które go od kilku dni prześladowały. Obaczył teraz nad sobą niebo jasne i czyste. Ale to niebo miał okupić wielką, bardzo wielką ofiarą... Spojrzał na karton...
Miłość wyższa i szlachetniejsza, nie tylko kocha osobę, ale kocha to wszystko, co tę osobę otacza. Kocha jéj myśli, prace ducha, czyny i cały zawód, w jakim ukochana osoba jest czynną. Wszędzie bowiem tam jest cząstka życia drogiej osoby, są jéj ślady, któremi szła, jest upominek ubiegłych przy pracy chwil... jest część téj osoby!
To téż leżący na stole karton, przyciągnął wszystkie myśli Bernarda do siebie. Wziął go do ręki i zaczął się mu przypatrywać z całą uwagą, jakby chciał policzyć wszystkie kreski — a przypatrywał się z niewypowiedzianą rozkoszą!...
Im Więcéj się w tajniki sztuki zagłębiał, tem większą czuł rozkosz, i tem większe wzbudzał zachwycenie.
Każda kreska była pociągiem jéj ręki! każdy punkcik był jéj dziełem! A wieleż to kresek i wieleż punkcików potrzeba było zrobić, aby cały obraz stanął w takim uroku, w jakim widział go właśnie Bernard w téj chwili?...
Na te kreski i punkciki patrzyły jéj oczy... o jakże one były szczęśliwe!...
Przechodząc od punkcików i kresek do całych figur, podziwiał Bernard i poił się artystyczném dotknięciem téj małéj rączki, która to wszystko tworzyła, jak Bóg sam tworzy... Cóż to naprzykład, za twarz u tego starca? To otwarta księga życia! Ileż to burz, ile trudu i znoju, ile ubiegłego szczęścia i rozkoszy zapisało się na téj twarzy?... Albo ten uśmiech młodéj kobiety do postępującego za nią mężczyzny, jakże on trafnie jest uchwycony i wykradziony z twarzy tych pięknych babel, które prócz tego złudnego uśmiechu nic więcéj w duszy nie mają!... Albo téż matka z uśpioném dzieckiem na łonie! Jak cicho jéj pierś oddycha, aby dziecięcia nie zbudzić! Jak trworzliwie patrzy na szeleszczącą gałązkę drzewa, którą wiatr porusza, nie wiedząc, że dziecię jéj śpi!... A tych dwanaście, wzajemném uściskiem splecionych dziewic z mgły i eteru — ten szalony, nieubłagany wir tańcujących godzin — jakże smutno patrzą one w tym tańcu, że każdy ich obrot część życia ludzkiego stanowi, który policzony będzie!
Im więcéj wpatrywał się w ten obraz, tem więcéj przywiązywał się do niego, tem boleśniejszą była mu myśl, że wkrótce z nim się rozstanie, że odda go prawdopodobnie w ręce żydowskie, które nie będą wcale wiedziały, jaki to klejnot!
A obraz ten co raz więcéj przemawiał do niego. Zdawało mu się, że tam mógł widzieć całą duszę Tereni, jak ona powoli rosła i uszlachetniała, zacząwszy od biesiadujących na dole ludzi prozaicznych, aż do powietrznych rusałek w obłokach... Zdawało im się, że kto takie postacie z takiem przejęciem się tworzy, ten od skończonego dzieła wstaje lepszym i zacniejszym!... A to wszystko tworzyła, choćby nawet naśladując ja kiego mistrza — Terenia!
Nie, z tym obrazem nie mógł się rozstać. To byłby grzech śmiertelny!...
Bernard wstał i kilka razy przeszedł się po pokoju. Twarz jego wyrażała jakąś walkę wewnętrzną.
Po chwili wyjął kluczyk, otworzył małą szkatułkę i dobył z niej — złotą obrączkę. Była to ślubna obrączka matki.
Łży cisnęły mu się do oczu. Ucałował tę obrączkę i długo, długo w nią się wpatrywał.
Westchnął ciężko i odłożył obrączkę na bok... Potem wydobył z pudełka duży sygnet z herbem...
I ten sygnet ucałował i patrzał długo, długo na niego... Był to pierścień nieboszczyka ojca!
Potem, jakby się lękał dalszych wzruszeń, wziął prędko obrączkę i pierścień do kieszeni i wypadł za drzwi!
Szedł prędko i długo, ale nagle ocknął się i nawrócił. Szedł bowiem ku rogatkom miasta...
Na Franciszkańskiéj ulicy zatrzymał się. Spojrzał na numer domu i wszedł do małego pokoiku na dole.
W pokoiku nad rozżarzonym tyglem siedział żyd z siwą brodą. Bernard stanął przed nim i okazał mu pierścienie.
Żyd założył okulary i zaczął je na wszystkie strony oglądać. Potarł po kamieniu, pościągnął jakimś płynem, rys złoty został niezmazany. Potem wziął ważki, położył okrągły mosiądz a na drugą szalkę rzucił pierścienie!
Bernardowi mało serce z piersi nie wyskoczyło... Zimny żyd patrzał na ważki... czy on wiedział co na tych ważkach ciążyło?... Czyż wiedział, że na téj blaszanéj szali leżały jedyne i najdroższe pamiątki człowieka?
Gdyby wraz z tą okruszyną złota mogły widocznie ciążyć wszystkie jéj dzieje i wspomnienia, które się do niéj przywiązywały... gdyby dołączyły się do tego łzy, które nie raz to złoto skrapiały... ileż c,tnarów potrzebaby było położyć na drugą szalkę, aby ten drogi ciężar zrównoważyć mogły?...
— To nie warte więcéj jak piędziesiąt złotych! odparł żyd spokojnie.
— Zlitujcie się! Ja bym tego innym razem nie dał za tysiąc! zawołał Bernard w rozpaczy.
— No, ja tego nie widzę, co tysiąc złotych warte!... Może pan to widzi! To co innego!
Bernard odpiął łańcuszek od zegarka i rzucił żydowi na stół.
— No, to tak razem dam sto złotych! odpowiedział żyd oglądając łańcuszek.
Bernard chwycił sto złotych i wyszedł na ulicę. Za półgodziny był już na poddaszu.
— Dla czego, waćpan tak prędko biegłeś, zawołała szambelanowa, aż zbladłeś ze znużenia!
W milczeniu położył Bernard sto złotych na stole. Na Terenię spojrzał z rozrzewnieniem.
W téj chwili nie wiedział, który z tych grzechów mógł być większym, czy żeby obraz był sprzedał, czy że jedyne pamiątki po rodzicach żydowi sprzedał?...
— Widzisz waćpan, rzekła szambelanowa z uśmiechem, otóż będzie znowu czém cały miesiąc naukę opłacać. Tak powinni biedni ludzie robić. Uczyć się, i pracę swoją dla większéj nauki spożytkować!
Bernard dłużéj nie mógł tutaj pozostać. Wyszedł do swego pokoiku, do obrazu... a może wyszedł, aby płakać!... Szambelanowa patrzała za odchodzącym z uśmiechem dobrotliwym, a Terenia zadumała się...
Za dwa dni wdrapał się listowy na poddasze z listem do Bernarda.
W liście były pieniądze — sto piędziesiąt złotych — z dopiskiem: „od przyjaciół generała Kwaśniewskiego.“
— Za te pieniądze możesz sobie waćpan co ciepłego sprawić! rzekła szambelanowa i wróciła do czytania.
— Nie mogę, bo mam dług! odpowiedział Bernard i smutno spuścił oczy w ziemię.
Szambelanowa spojrzała na Terenię, która w téj chwili czegoś szybko się odwróciła...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.