<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Gdy pułkownikowa od wojewodziny do domu przyjechała, wszedł zaraz do jéj buduaru służący i zapowiedział pana podkomorzyca. Uśmiechnęła się, kazała w salonie kandelabry zaświecić i podkomorzyca zaprosić.
Podkomorzyc miał twarz ponurą i wejrzenie niespokojne. Skłonił się spokojnie i sztywnie.
— Byłam pewną, że pan przyjdzie do mnie, rzekła do niego z uśmiechem, wyciągając drobną rączkę.
— Przyznam się pani, odparł podkomorzyc, że na kilka minut przed tą chwilą byłem pewny, że nie przyjdę!
— Cóż tak zachwiało postanowienie pana? zapytała i okazała rząd najpiękniejszych ząbków, czy jakie wspomnienie?...
— Przeciwnie, każde wspomnienie sprawiłoby odmienny skutek, szorstko odparł podkomorzyc.
Pułkownikowa na to nic nie odpowiedziała, tylko utopiła w oczach podkomorzyca długie powłóczyste wejrzenie...
Podkomorzyc stał jak posąg. Spojrzenie głębokie nie sprawiło najmniejszego skutku.
Pułkownikowa w okamgnieniu z kobiety salonowéj, pewnéj siebie przemieniła się w łagodnego, lękliwego baranka. Skubiąc koniec szalu z nieśmiałością jak dziewczynka dziesięcioletnia, ozwała się ze spuszczonemi oczyma:
— Jeźli tak... to może pożegnamy się... Dobranoc panu...
Ostatnie słowa były wymówione po mistrzowsku. Nie żegnały one, ale gwałtem przyciągały...
Ale i na to nieczuły był podkomorzyc. Odgarnął włosy z czoła i odparł:
— Pani wiesz dobrze, że jakkolwiek trudno mi było przyjść do pani, to odejść jest mi jeszcze trudniéj... Pani powinnaś była narodzić się hijeną, a nie kobietą!... Czyż to godziło się powiedzieć mi takie rzeczy bez bliższego wyjaśnienia?
Z lękliwego baranka przeszła pułkownikowa w miłą koteczkę. Przydłużyła swoje piwne oczki słodkim uśmiechem, położyła swoją rączkę na ramieniu podkomorzyca i rzekła bez najmniejszego gniewu:
— Ponieważ pan nie lękałeś się wnijść do jaskini hijeny — a chociaż tylko prosta ciekawość tu cię przywiodła... toś zawsze pan zasłużył, abyś zamiast hijeny obaczył — anioła! Siadaj pan!
Rzekłszy to frunęła jak ptak od niego i znikła w drugim pokoju, oświeconym bladém, różowém światłem.
Podkomorzye odłożył kapelusz i usiadł na fotelu. Był on dzisiaj w wyjątkowem usposobieniu.
Najprzód całe zajście z szambelanową stało mu jeszcze żywo przed oczyma. Widział ją biedną, strasznie biedną. Kto sobie sam na straganie wiktuały kupuje, ten musi być mocno biednym... Ubóstwo jéj nie da się długo ukryć. Jeżeli przed tem coś z sobą nie zrobi, to już nadzieja dla niego stracona!... Do tego powiedziała mu szambelanowa takie słowa, jakich jeszcze sam przed sobą pocichu nie wymówił. Powiedziała mu, że jest biedny, i że dobrze jeszcze, iż ma cały kubrak na grzbiecie. Powiedziała mu daléj, że umrzeć może pod cudzym płotem...
Wszystko to były tylko proste figury mówienia, ale zawsze sens ich był straszny. Rzecz nazwana po nazwisku, sprawia zawsze silne wrażenie. Nigdy jeszcze ubóstwo jego nie było mu tak dotkliwem, tak zastraszającym! Odbierało mu nawet odwagę tam, gdzie przed kilkoma dniami uśmiechało mu się tak łatwe zwycięstwo!...
Przypomniał sobie swoje marzenia o wojewodziance, o marszałkównéj... o jakie niedorzeczne mu się one dzisiaj wydały, gdy świat się dziwi, że on m a jeszcze cały kubrak na grzbiecie? Jakże to sięgnąć wyżéj marzeniem, gdy inni myślą, że podobni ludzie pod cudzym płotem umierają?... Czemże może zrównoważyć ubóstwo swoje? Nazwisko? Z tem nazwiskiem obnosi się już wiele lat, jakiż z tego skutek? Obiadek, kolacyjka i nic więcéj!.
Takie myśli bolesne zdenerwowały go. Z wysokości marzeń i projektów spadł nagle do zupełnego zwątpienia. Z jednéj ostateczności popadł w drugą. Nieszczęście swoje widział nieuleczone, żadnego na nie środka nie znał.
Prócz tego zaszło zdarzenie z tą nieszczęsną marchwią, jakby przez samego szatana wymyślone. Największy jego nieprzyjaciel nie byłby nic gorszego dla niego wymyślił. To ostatecznie groziło go zgubić...
Aby się jakoś wyratować, wymyślił wiadomość o milionie. Na razie był to nie zły środek. Odwrócił on wszyskich i odciągnął od marchwi. Milion przykrył marchew i futrzaną czapkę szambelanowéj, bo milion zwykł wiele, bardzo wiele przykrywać. Ale czy to na długo? Czy nie wyjdzie na wierzch całe jego kłamstwo w największéj ohydzie?...
Gdy podkomorzyc o skutkach tego kłamstwa pomyślał, robiło mu się zimno. Świat wielki nie tylko śmiesznością go okryje, ale nawet uważać będzie za straconego. Jakaż więc przyszłość jego najbliższa?...
Gdyby podkomorzyc wiedział o skrytych marzeniach Aliny lub Adelaidy, to jeszcze wszystko dałoby się jakoś naprawić, ale marzenia o wojewodziance i jéj podobnych, przeszkodziły mu widzieć sygnały z téj strony!
Podkomorzyc tylko jednę drogę miał przed sobą. Potrzeba było zniknąć na niejakiś czas ze stolicy, aby ludzie tymczasem o marchwi, a może i o szambelanowéj z milionem zapomnieli. W tym celu nawet rzucił już myśl na wieczorze o pojechaniu do Londynu w interesie tego miliona... ale na to trzeba także pieniędzy!
Kiedy podkomorzyc temi smutnemi myślami się karmił, wyszła do niego pułkownikowa.
Obiecała okazać mu się aniołem, i w istocie dotrzymała słowa!
Była ubrana w prześlicznym negliżyku. Biały z miękkiéj wełny szlafroczek związany grubym wełnianym sznurem, czynił ją podobną do westalki, strzegącéj wieczny ogień. Na głowie zatrzymała dawną fryzurę.
Tylko na drobnych nóżkach zamiast trzewiczków z czerwonemi korkami, błyszczały teraz złotem haftowane pantofelki.
— Ach te suknie nasze są nieznośne, rzekła do podkomorzyca, nie weźmiesz mi pan za złe, że się wygodniéj przebrałam?
— Pani jesteś panią w swoim domu, odparł krótko podkomorzyc.
— Nie zapominaj więc pan, żeś mi winien we wszyskiem posłuszeństwo!
Mówiąc to podeszła zgrabnie do niego, wzięła go za rękę i pociągnęła do kanapy, na któréj oboje usiedli.
— Czy pan jeszcze ciekawym jesteś, zapytała pieszczonym głosikiem, czy jeszcze myślisz o tém, czem pana zaciekawiłam u wojewodziny?... Nie, nie wierzę, aby ciekawość pana silniejszą była od obecności...
— Może to zmartwi panią, odparł chłodno podkomorzyc, jednak słowa, któreś pani wyrzekła do mnie u wojewodziny...
— Budzą w panu tyle ciekawości, przerwała żywo pułkownikowa, że gotów jesteś wyrządzić mi największe zmartwienie...
— Wszak to od pani zależy dokończyć, choć kilkoma słowy przerwaną rozmowę...
— Nie panie. Mnie zależy obecnie na tém, aby pana niczém a niczém nie martwić. W tym względzie jestem lepszą od pana...
— Więc sądzi pani, żeby mnie to zmartwiło, smutno odparł podkomorzyc, i to jest już niejako dokończeniem.
— Czy pan sądzisz, że mogłoby być inaczéj?... Zazdroszczę panu téj naiwnéj wiary w świat i ludzi. Ta wiara może być dobrą, gdy się ma lat kilkanaście, gdy wszystko w koło nas oddycha wonią kwiatów, gdy serce rusza się i marzy...
Tu cofnęła się pułkownikowa w kąt kanapy i białą rączką zakryła oczy. Jéj pierś podnosiła się i spadała jak fala.
Podkomorzyc spojrzał smutno przed siebie. Słowa szambelanowéj splątały się jakoś dziwnie z tém, co pułkownikowa w półsłówkach mówiła. Mógł to być jeden z gorzkich jego zawodów. Westchnął i posunął ręką po czole.
Pułkownikowa tymczasem odsłoniła twarz, na któréj malowało się rozrzewnienie. Z tém rozrzewnieniem wyglądała bardzo ponętnie. Nie była to idealna twarz naszéj dziewicy, ale była to twarz kobiety, która przeszła najwyższe rozkosze i boleść życia, i umie jedno i drugie dobrze ocenić i uczuć. Jéj piwne oczy gorzały żarem roznamiętnionéj duszy, która chciwie chwytała za każdy szał i bez różnicy czy on roździera i boli, czy otwiera rozkosz nieba... byle tylko sprzedać drogo każdą chwilę, każdą cząstkę tego, tak prędko ubiegającego życia... ostatnich wybłysków młodości!...
— Wierzaj mi pan, ozwała się, ściskając konwulsyjnie jego rękę, umiem ja pojąć i zrozumieć to, czego świat powszedni nie widzi, ani się domyśla! Dla niego potrzeba dopiero łez i spazmów, aby poznał boleść, potrzeba dopiero najętéj muzyki weselnéj, aby się dowiedział że ci ludzie się weselą!... Tragedye i dramata jakie przebywamy wewnątrz siebie, w licznem, obojętnym towarzystwie, a częstokroć nawet z uśmiechem na ustach, tego świat powszedni nigdy nie widzi!...
Słowa te dziwnie stosowały się do obecnego usposobienia podkomorzyca. Wygłoszone w formach ogólnych, rozkładały się w jego duszy na odpowiednie jego myślom szczególiki. Widział w nich prawdę, wielką prawdę. Pułkownikowa szczebiotała daléj:
— Wy lubicie zazwyczaj młode dziewczątka o naiwnem spojrzeniu, które dopiero zaczynają się uczyć abecadła życia. Nie rozumiem co w téj nauce jest ponętnego. Każda nauka nudzi, chociażby pedagogowie co innego twierdzili!... Wierzaj mi pan, ta nauka nie jest dla tego, który uczy, ale dla innych! Gdy kobieta całą pełnią życia żyć zaczyna, może mieć wprawdzie jakąś wdzięczność dla byłego nauczyciela swego, ale nie będzie miała dla niego tego porywu uczucia, jaki zazwyczaj ma się ku temu, który w téj pełni życia w drodze jéj stanie... Cóż ona wtedy temu winna, że jéj serce wybiega z granic przyzwolonych. Wierzaj mi pan to uczucie jest najprawdziwsze i najmocniejsze! Pierwszy bowiem przyszedł do niéj, a drugiego sama sobie znalazła!... To co przychodzi do nas przyjmujemy, bo tak zwyczaj każe, ale co sami sobie wyszukamy, znajdziemy...
Podkomorzyc spojrzał na mówiącą i spotkał się z jéj piwnemi, rozmarzonemi oczyma. Oczy te wyraźnie spoczywały na nim z namiętnością bez granic i zdawały się mu mówić, że jest owym wyszukanym, znalezionym...
Uśmiechnął się dosyć obojętnie. Widać że ani spojrzenia ani słowa nie sprawiły pożądanego skutku.
— Teorya życia, ozwał się po chwili, jaką pani wygłaszasz, jest zawsze trochę kłopotliwa!
— Wiem co pan chcesz tem powiedzieć, żywo przerwała pułkownikowa, sądzisz pan, że teorya ta pozwala na zmiany bez końca. Ale w tym względzie wyrządzasz pan niesłuszność téj teoryi. Zważ pan tylko, że kobiecie dano bierne stanowisko w towarzystwie. Jéj wzbroniona jest wszelka inicyatywa pod zagrożeniem klątwy! Więc siedzi cierpliwie z rękoma w małdrzyk złożonemi i czeka na tego, kto się do niéj zbliżyć raczy... A przyznasz pan, że są ludzie źli i przewrotni. Zbliżają się oni do kobiety z myślą naprzód powziętą. Mówią jednak jak aniołowie, udają świętych, dobrych, i poczciwych, okazują rany zadane, które tylko wzajemnością zgoić się mogą... i cóż dziwnego, że kobieta, która zazwyczaj więcéj ma serca niżeli głowy, uwierzy tym słowom?
Podkomorzyc patrzał na dywan turecki. Pułkownikowa mówiła prawdę, bo i on nie raz używał słów, z których śmiał się skrycie i zwyciężał. Liczył nawet w duchu ofiary i kto wie kto był z nich lepszym... on czy ona?
Ale te myśli były myślami oderwanemi. Nie odnosiły się one w téj chwili do jego przyszłości.
— Pani rzucasz nam rękawicę! rzekł dosyć spokojnie idąc oczyma za arabeskiem na dywanie.
— Nie panie, przerwała pułkownikowa, rękawicy panom nie rzucam, bo jesteście w prawie swojem. Jeżeli wam we wszystkiem dana jest inicyatywa, to nasza bierność powinna mieć gloryę bohaterskiego męczeństwa! Tem jesteśmy wyższe od was, i tem zawsze was zwyciężamy, chociaż wy tego nie widzicie nawet!
Podkomorzyc spojrzał ciekawie na pułkownikowę. Taką jéj jeszcze nie znał. Po za jéj płochością i lekkomyślnością odsłaniała się jakaś poważniejsza strona życia, jakiéj pierwéj nie widział. Zaczęło go to intrygować.
— Męczeństwo kobiet, ozwał się po chwili, mogłoby być dobrem wtedy, gdyby kobiety zmartwychwstawać umiały!
Rozśmiała się szydersko pułkownikowa, położyła jedną rękę na stoliku a drugą wzniosła do góry i rzekła:
— To jest wasz przesąd tylko i nic więcéj: Wierzaj mi pan, kobieta po swoim upadku, spowodowanym przez zbieg różnych okoliczności, może się podnieść tak wysoko, jak żadna bohaterka wyniosłą postacią swoją nie sięga! Ręczę panu, gdyby aniołowie w niebie rekrutowali się z kobiet na ziemi, to takie kobiety pomnażałyby najprędzéj ich zastępy!
I w téj chwili rzeczywiście była pułkownikowa mimo bielidła i różu więcéj podobna do anioła, niżeli ziemskiéj istoty, która przed godziną była na wieczorku u pani wojewodziny. Jéj oczy iskrzyły się jak dwa wielkie ogniska, twarz nabrała tak pięknego wyrazu, że bielidło i róż wyglądał na niéj niepotrzebną plamą, a jéj łabędzia szyja, po któréj drgały sine prążki, jaśniała tak świetlaną aureolą, jakby gdzieś za nią było zachodzące słońce. Te wdzięki anielskie podnosiła jeszcze biała szata o wielkich fałdach, przyczem także i złotem haftowany pantofelek miał kształt sandałów, używanych zazwyczaj przez mieszkańców nieba. Niczego więc nie brakowało, jak tych kilku złotych piórek u ramion, które mają stanowić cechę anioła!
Twarz podkomorzyca ożywiła się na tę metamorfozę pułkownikowéj. Był to zawsze obraz ładny i ponętny. W konwencyonalnym salonie, z rogówką i trzewiczkami na korkach trudno o taki piękny widok.
Podkomorzyc długi czas patrzał na pułkownikowę. Zdawało się, że chciał się przekonać, czy słowa jéj o zmartwychwstających kobietach, są prawdziwe... I w saméj rzeczy pułkownikowa była w téj chwili ideałem kobiety!
Złożyła ręce jakby do modlitwy, podniosła duże, łzami błyszczące oczy do nieba i zawołała:
— Bóg, który patrzy na walkę biednéj kobiety, walkę o ten ideał, którego przeczucie wlał w jéj serce. Bóg inaczéj będzie ją sądzić, niżeli sądzi świat powszedni! On wie sam jeden, z jaką ofiarą przychodzi jéj szukać tego ideału na ziemi, ile razy potrzeba nie raz szukać w błocie jak konchy z perłą, a jeżeli ludzie na jéj rękach błoto obaczą, wydają zaraz wyrok nielitościwy!... Oni myślą, że kobieta tylko dla błota tam poszła... Ileż to zaparcia się potrzeba w takim razie, jakiéj potęgi pragnienia tego ideału, aby odwagi nie stracić! A jeśli złudzona fałszywym blaskiem kobieta, zamiast perły na dnie mętnéj wody pochwyci jaki płaz podły, który się jéj ręki uczepi, czyż wtedy odrzucając go i sięgając powtórnie, ma być skazaną na wieczne milczenie dla tego, że się dała fałszywym blaskiem złudzić. Czyż przeto utraciła prawo już do szukania i pragnienia ideału którego jeszcze nie znalazła?...
Podkomorzyc słuchał pułkownikowę z pewnem zadowoleniem. Była to mowa kobiety, która wychodzi po za konwencyonalne granice salonu. Jakiekolwiek ono było, ale było życie, była namiętność. Ozwał się z uśmiechem.
— Ze słów pani mogę wnosić, że w tych pięknych obrazach o życiu i walce kobiety, mam niejaką rolę. Nie wiem tylko, czy sięgając do mętnéj wody wyjęłaś pani perłę, czy jaki płaz pospolity...
Pułkownikowa wstała, stanęła przed podkomorzycem z założonemi rękoma i rzekła:
— Ponieważ pan sam rzecz wypowiedziałeś, to muszę ją tylko uzupełnić. Prawda, że byłeś pan celem długich moich marzeń... prawda, że widziałam w panu ten ideał, za który kobieta życie poświęcić może... prawda, że marzenia moje kosztowały mi wiele łez i nocy bezsennych... ale pan nielitościwie zdzierasz mi moją ułudę, odbierasz mi na zawsze wiarę w świat i ludzi... a wtedy z boleścią serca wołam: to nie perła!
Rzekłszy to błysnęła łzami, wykręciła się jak błyskawica i głośno szlochając, wpadła do drugiego pokoju.
Podkomorzyca zaniepokoiła ta scena, obawiał się o pułkownikowę. Wszedł za nią do pokoju.
Pokój ten był urządzony z luksusem wschodnim. Perski kobierzec zakrywał całą podłogę. Pod ścianą stała duża otomana z miękkiéj, jedwabnéj materyi. U pułapu wisiała różowa lampka, misternéj roboty, z któréj na cały pokój płynęło słabe, czerwonawe światełko, jakby brzask różowéj jutrzenki...
Na otomanę z miękkiego jedwabiu rzuciła się nieszczęśliwa kobieta i ukryła twarz w puchowe poduszki... Jéj biała szata rozpostarła się szeroko po otomanie i odsłoniła nader malowniczo jedną nóżkę, która dziwnie różowym blaskiem świeciła przez przezroczystą, ażurową tkaninę...
Podkomorzyc zaczął coś mówić... błagać... pułkownikowa nie słyszała... miękkie poduszki zasłoniły jéj uszy... pochylił się nad nią, podwoił swoje prośby, aby go słuchała... wreszcie ukląkł, aby jéj do samego ucha powiedzieć...
I zdawało mu się, że w téj chwili zapomniał o swojem nieznośnem ubóstwie, tak rażąco przez szambelanowę wypowiedzianem... zapomniał o wszystkich swoich zawodach w życiu... i chciał aby ich już żadnych nie było!...
W téj chwili właśnie, przechodził ulicę Miodową okryty czarnym płaszczem mężczyzna, a widząc światło w salonie i w pokoju przybocznym, wyjął z kieszeni zegarek i przycisnął sprężynę.
Zegarek wybił godzinę drugą. Mężczyzna zatarł ręce i z pewnem zadowoleniem poszedł daléj.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.