Milion za morzami/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Milion za morzami
Podtytuł Obrazek zaściankowy
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1878, nr 207-213, 215-216, 218-223
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział trzeci: Historya o jeżdżącéj babce, niby o żydzie wiecznym tułaczu, oraz o tém, że ktoś kiedyś gdzieś umarł i coś komuś zapisał.

Była sobie babka.
Zwyczajna to a nawet nieunikniona konieczność w każdéj rodzinie.
Dzieci małe, a niekiedy nawet i stare dzieci utrzymują, że ten miał wielki rozum, kto babki wymyślił. Rozdają one bowiem pierniki małoletnim przestępcom, a przestępcom pełnoletnim zapisują nieraz nader intratne osady rolne.
Babka, która do tego rozdziału ma zjechać, nazywała się pani Justyna Pękalska, z domu Wylazło i była skuzynowaną lub spowinowaconą z całym powiatem.
Dziesiątki par wyswatała, bo swatać namiętnie lubiła, setki dzieci trzymała do chrztu, a ile wyżyła w swojém życiu tabaki, toby tego w tęgi wańtuch po wełnie nie wsypał.
Zresztą była to zacna i uczciwa babina, a jeżeli kiedy w życiu swojém zgrzeszyła, to chyba tylko językiem.
To téż raz pewien stary kapucyn powiedział jéj na spowiedzi:
— Będą jejmość diabli do piekła ciągnęli!
— Za co? ojcze duchowny, — pyta wystraszona wdowa.
— Jużciż nie za włosy, bo ich jejmość nie masz, tylko za język, co go nigdy za zębami trzymać nie umiesz...
Babka bała się przepowiedni kapucyna, strzegła téż swego języka bardziéj, niż akademia Krakowska strzeże jego czystości. Ale trudno go było ustrzedz i często niecnota nabroił.... choć go potém skruszona grzesznica pieprzem posypywała za karę. Boć zawsze lepszy podobno pieprz na ziemi, aniżeli cukierki.... w piekle.
Gdyby babcię Justysię (bo tak ją wszyscy nazywali) zapytano: gdzie pani dobrodziejka mieszka? — wątpię bardzo czy umiałaby na to odpowiedziéć.
Byłoby to bowiem rzeczywiście zbyt trudném.
Niech wszakże czytelnik nie sądzi, że szanowna ta i ze wszech miar poważania godna matrona, urządzała się jak poeta, to jest, że nie mieszkała wcale; nie, — babcia dla tego nie wiedziała gdzie mieszka, bo miała mieszkań za dużo.
Pożeniwszy wszystkich synów, powydawawszy za mąż wszystkie córki, podzieliła majątek pomiędzy ewentualnych swoich spadkobierców, wymówiwszy sobie tylko u każdego z nich osobny pokój, osobną stajenkę i dożywotnią pensyę po dwieście złotych rocznie na tabakę.
Na swój wyłączny użytek zatrzymała tylko wielką żółtą brykę na resorach, z budą i trzy spasione jak wały deresze, któremi kierował stary Walenty.... a był to setnie stary dziad, bo babcię woził do ślubu, gdy miała na zawsze swe losy z losami Pękalskiego połączyć.
Siedzenie żółtéj bryki było prawdziwym rogiem obfitości.
Z niego to, niby z jakiejś przepaści niezgłębionéj, babcia wydobywała węzły, węzełki, pudła, paki, tłomoki i tłomoczki.
Tu były podarunki dla córek i synowych, tu skład łakoci i materyałów aptecznych dla wnuków.
Tu mieściły się zapasy francuzkiéj tabaki i księga do nabożeństwa wyzłocona suto, a wielka jak mszał.
Babcia potrzebowała bowiem wiele modlitwy i wiele tabaki, a i duszy i nosowi w równéj mierze lubiła dogadzać.
Była także głęboko, gdzieś aż na samym spodzie siedzenia, ukryta rękopiśmienna księga przepisów pieczenia ciast, bo babcia od czasu do czasu potrzebowała coś upiec i młodym gospodyniom do żywego przy téj sposobności dopiec.
Bez tego jak bez powietrza żyć nie mogła.
I tak peregrynowała owa matrona od syna do syna, od córki do córki, wstępując po drodze do znajomych i dalszych krewnych.
U jednych bawiła tydzień, u drugich miesiąc, u innych trzy dni, stosownie do okoliczności i do tego czy jéj byli radzi, lub nieradzi.
Trzy deresze stanowiły dla babci to, co się nazywa swobodą i niezależnością, buda zaś była dla niéj korabiem pływającym po burzliwéj fali stosunków rodzinnych, a Walenty odgrywał na tym korabiu rolę sternika, omijającego rafy i skały podwodne na oceanie familijnéj harmonii.
— Kłócicie się ze mną, — mówiła pani Pękalska, — dokuczacie mi, mówicie żem stara, gderliwa, nudna, więc bywajcież mi zdrowi, każcie Walentemu zaprzęgać i niech was moje oczy nie widzą.... Bo ja téż sroce za pozwoleniem z pod skrzydła nie wypadłam i budę swoję mam, Walentego mam, kpię więc z całego świata i amen.
Walenty zaprzęgał, a babcia wlokła się daléj szukać nowego kąta i nowych wrażeń.
Skutkiem owych nieustannych wędrówek, wiedziała najdokładniéj o wszystkiém co się działo w sąsiedztwie. Kto zdrów, kto się w kim kocha, kto się z kim żeni; posiadała wiadomości co do interesów i majątkowego stanu mieszkańców całego powiatu, a że gazety w tamtych stronach należały do wielkich osobliwości, przeto babcia bezwiednie spełniała ich funkcyę.
Olszówkę mijała babcia zdaleka, gdyż roku jednego spotkała ją tam wielka dyfamacya, jak sama mówiła.
Przed laty sprzedała ona panu Maciejowi dwie klacze, jednę starszą, drugą młodszą; ponieważ jednak zazwyczaj gdzie jest dużo koni, dają im nazwiska poprzednich właścicieli, więc jednę klacz nazywano młodą, drugą zaś starą Pękalską....
Weszło to w zwyczaj.
Pewnego dnia babcia przyjechała do Olszówki.
Był straszny upał, spasłe deresze pokryte były pianą, a tu babcia potrzebowała w pilnym i nagłym interesie jechać zaraz do miasteczka.
— Mój dobrodzieju złoty, srebrny, brylantowy, — mówi do Gozdawskiego, — daj mi parę koni do miasta, bo moje ledwie tchną.
— A owszem, kochana pani.... owszem tego z całą przyjemnością.
— Ale zaraz, mój Maciusiu śliczny... proszę cię jeśli żonę kochasz.
Cała ta scena działa się na ganku, więc pan Maciéj huknie potężnym basem ku stajni.
— Ma-a-rcin!! nasmaruj wózek i zaprzęgaj zaraz starą Pękalską z Lejzorem?
Babcia skraśniała jak piwonia.
— Z jakim Lejzorem? — spytała hamując gniew.
— A no tego, z tym siwym od pachciarza.
— Tak! tak to u was szanują kobiety, to taki pan sąsiad jesteś, taki obywatel, dziękuję panu za pańskie konie, za wszystko, nic nie chcę, — mówiła staruszka tupiąc nogą, — nie! nic! nic! schowaj pan sobie swój wózek i swego Marcina i swego Lejzora. Walenty, nie wyprzęgaj! zawracaj zaraz, zawracaj, jedziemy.
— Pani dobrodziejko, czém obraziłem?
— Niby nie wiesz! Niech Walenty zajeżdża, konie się ochwacą, ale niech tam, z dwojga złego wolę ochwat niż hańbę! Noga moja tu więcéj nie postanie.
W trakcie téj tyrady Walenty zajechał, babcia wgramoliła się do budy i odjechała powtarzając ciągle:
— Stara Pękalska z Lejzorem!! ładna rzecz! przy jednym dyszlu z nieochrzczoną duszą, a barbarzyńca! heretyk. Muszę jutro dać na mszę na intencję żeby mu wszystkie owce padły, żeby mu deszcz przez całe żniwa chlapał, niech zna co to jest stara Pękalska z Lejzorem!!
— Cóżeś ty najlepszego zrobił, — rzekła pani Maciejowa do męża, — masz śmiertelnego wroga na całe życie.
— Ano.... trudno.... zagapiłem się, ale mniejsza o to, niech się baba obraża....
Rok cały upłynął od owego czasu, a dziedziniec Olszowiecki nie oglądał żółtéj bryki, ani mieszkańcy dworka nie widzieli łagodnego oblicza babci Pękalskiéj.
Zdawało się, że śmiertelna nienawiść téj matrony przejdzie w stan chroniczny i nigdy już nieuleczalny.
Ale zaszła okoliczność nagła i niespodziewana, która zupełnie zmieniła stan rzeczy.
Raz wieczorem, kiedy pan Maciéj na ganku przemawiał do ekonoma szeroko o potrzebie zwożenia nawozu na ugór, a pani Maciejowa perswadowała klucznicy, że każda kura pod utratą czci i życia powinna codzień pomnażać zapasy spiżarniane o jedno jajko, na drodze ukazał się tuman kurzu, z którego wychyliła się wkrótce żółta bryka z budą!...
— Musiało zajść coś nadzwyczajnego, bo deresze biegły wyciągniętym kłusem, a Walenty długim batogiem gorąco do ich przekonania przemawiał.
— Pękalska! — zawołała pani Maciejowa.
— Jak Boga kocham, Pękalska, — powtórzył Gozdawski, patrząc na gościniec.
— Chyba minie.
— Gdzieżby tędy jechała?
— Żadna droga tędy nie idzie.
— Skręca, dalibóg skręca.
— Już jest w bramie!
Pan Maciéj oczekiwał zdjąwszy kapelusz.
— A pani dobrodziejko, — mówił, pomagając babci wygramolić się z bryki — pani dobrodziejko.... tyle czasu oczekiwaliśmy na ten zaszczyt....
— A tak, tak, dobrześ mi pan dokuczył, ale ja zawsze mówię: kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem i w pacierzu powtarzamy codzień: „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”, a musiałam odpuścić i temu drabowi Wiśniewskiemu, com mu pożyczyła tysiąc złotych, a on niecnota na dwa dni przed terminem wziął proszę pana i umarł....
— Ach, mój Boże!
— A tak, żeby był choć parę dni poczekał, ale teraz już nierychło Marychno po śmierci wędrować, ale to zawsze tak: jednym szydła golą, drugim brzytwy nie chcą....
— Człowiek, — mówiła daléj babcia — ani się spodziewa zkąd go szczęście lub nieszczęście spotkać może. Zdaje mi się na was szczęście spada.
— Co? zkąd? niechże nam pani wytłómaczy.
— Oho! tak zaraz, nagle. Najpierw muszę dobrze rzecz zbadać, przed niewodem ryb łapać nie trzeba.... Powiedzcie mi moi państwo, czy Prawdzicki jest waszym krewnym czy nie?
— No, widzi pani.... tak.... tam w jakimś dziesiątym czy piętnastym stopniu....
— My się nawet do tego i nieprzyznajemy, bo to straszna hołota, — dodała pani Maciejowa, — córka ich służy u Dryptalskich.... zresztą to parweniusze....
— Ech moja pani, między nami mówiąc, taki dobry kusy jak i bez ogona, nie macie się czego tak wynosić; więc pokrewieństwa nie ma?
— No, mówiłem pani, że coś tam kiedyś może było, ale dziś to tam nawet tego nikt nie pamięta.
— To szkoda! to wielka szkoda!
— Dla czego?
— Dla czego? mówiłam, że szczęście czasem niewiadomo zkąd przychodzi... na tych Prawdzickich spadła ogromna sukcesya!
— Co pani mówi! gdzie?
— Podobno aż za morzem. Geometra czytał w gazecie i powiedział aptekarzowi, aptekarz mówił doktorowi, a że doktór był w Suchych Kijach u ekonomowéj, co już ją siedem tygodni febra trzęsie, więc opowiadał to przy obiedzie, a ja téż zaraz na brykę i w te pędy przyleciałam tutaj....
— I dużo-ż to tego?
— Milion! jak rybie oko, okrągły milion! tylko nie wiem czego, bo nie talarów, ale tak jakoś podobnie; doktór właśnie mówił, że to takie złote pieniądze i że każdy więcéj znaczy niż talar, a trochę mniéj znowuż niż dukat...
— To pewnie dolarów!! — zawołał pan Maciéj, który za młodu słyszał coś o Washingtonie.
— Akurat dolarów! właśnie pamiętałam to sobie na fular, ale to taką mam pamięć, a do saméj karczmy powtarzałam sobie.... milion fularów! milion fularów! aż Walenty się pytał czego ja tak klnę... więc mnie wstyd było chłopa i przestałam.
— Ale, moja pani, zkądżeż ta sukcessya?
— Po jakimś jak w gazecie podobno stało Sirze Jamesie Prawdzickim, z tego.... co to się w karty tak gra.
— Z preferansa?
— Ale gdzież tam.
— Z kiksa?
— Ta cóż znowu.
— To już chyba z diabełka.
— Nie, ale tak jakoś na bestyę....
— Z Bostonu?
— To to, to samo, z Festonu.... Ach mój Boże, cóż to za szkoda żeście nie krewni!
— Ale zaraz, proszę pani, nie krewni! to się jeszcze wyjaśni... jakżeż temu nieboszczykowi było na imię?...
— Ser!
— Ale pani żartuje...
— Jak pragnę zbawienia duszy, wyraźnie doktor mówił, że po Serze...
— No to nie wiem, bo ojcu Józefa było na imię Jacenty. Wie pani, że to nawet blizkie kuzynostwo.
— Tak, tak — twierdziła pani Maciejowa — bardzo blizkie, ja nie wiem nawet czemu to przypisać — ale do tego starego Prawdzickiego zawsze mnie coś ciągnęło. To godny człowiek.
— Zacna dusza...
— A jaki gospodarz! wie pani dobrodziéjka, że on na téj Dębiance to bicze z piasku kręci — bo to szczery piasek — to majątek dla regenta, miałby czém zasypywać kontrakty.
— A ta jego córeczka cóż to za aniołek!
— Prawdziwy cukierek...
— Przylepeczka!
— Ja zawsze myślałam, że to akurat żona dla naszego Wicka.
— Otóż właśnie — dodała babcia — mnie to od razu uderzyło, żeby ich wyswatać; ale wiecie, że w Dębiance nie bywam, więc téż przyleciałam tutaj jak w dym...
— Ja zaraz piszę do Wicka do Warszawy, żeby przyjechał...
— A cóż on tam robi?
— Wisi przy jakiéjś dykasteryi...
— Wisi? — spytała zdumiona babcia.
— Ano, niby tak się mówi...
— Dawno?
— Zawiesił się przeszłego roku... na jesieni i wisi.
— Posyłajcież zaraz po niego i starajcie się zbliżyć z Prawdzickim.
— Ja już o to od wielu lat suszę głowę mężowi, ale cóż znaczy zdaniu żony — rzekła pani Maciejowa wzruszając ramionami — ci panowie tylko rozkazują, a my... my... cóż my możemy miéć za znaczenie?... jaki głos? całe życie biedne, zahukane niewolnice — do kur, do indyków — ale nie do interesów, nie do rady!
Gozdawski zrobił wielkie oczy.
— Tyś mi mówiła?
— Ja? ach mój Boże! siedem tysięcy razy.
— Może być, ale przy tych kłopotach gospodarskich, musiałem tego siedem tysięcy razy nie słyszéć.
Spojrzenia małżonków skrzyżowały się jak miecze.
— No, naprawcież to teraz, koniecznie — rzekła babcia — bo tu idzie o szczęście waszych dzieci..
— Ależ tak droga pani, przecież ja zawsze mówię, że szczęście może być tylko w rodzinie, a rodzina jest cząstką społeczeństwa — kto kocha rodzinę, kocha społeczeństwo, kto kocha społeczeństwo — jest dobrym obywatelem, a kto jest dobrym obywatelem... to tego... cóżem to chciał powiedziéć...
— To może nawet i świętym zostać — zakonkludowała pani Pękalska.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.