Milion za morzami/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Milion za morzami
Podtytuł Obrazek zaściankowy
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1878, nr 207-213, 215-216, 218-223
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MILION ZA MORZAMI.
OBRAZEK ZAŚCIANKOWY
przez
Klemensa Junoszę.





Rozdział pierwszy, w którym zamiast wstępu, opowiedzianą jest legenda o grobie samobójcy.

Na wydmie piasczystéj gdzieniegdzie rzadką i zeschłą trawą porosłéj, stał słup pomalowany na czarno i na biało, jak gdyby przywdział żałobę po lesie, z którego go wycięto...
Wyciągał on rozpaczliwie w przestrzeń dwa ramiona, wskazujące kierunek dróg co się od owéj wydmy rozchodziły....
Na jedném ramieniu napisano było: „Do Olszówki wiorst 3”; na drugiém: „Do Dębianki wiorst 6”, (chociaż ludzie z miejscowością obznajmieni wiedzieli, że i do jednéj i do drugiéj wioski była od owego słupa dobra podlaska mila z ogonem).
Nieco w prawo od wydmy, akurat między owemi dwoma drogami, wznosił się kopiec, czy też może mogiła, widocznie bardzo dawne pamiętająca czasy.
Chłopi mówili, że w nocy coś na tym kopcu różne harce wyprawia i przeszkadza.... że ludzie przejeżdżający tamtędy o północy, widują dziwne dziwa, że to coś konie straszy i osie łamie u wózków, a jak się w diablim tańcu zakręci, to podejmie taką kurzawę i tak oczy piaskiem zasypie, że nietylko konia i drogi, ale własnego nosa trudno zobaczyć....
Wrony tu kraczą z wieczora, zbierając się w gromady, a w nocy sowy hukają szpetnie, przyleciawszy tu ze zwalisk starego zamczyska, co oddawna już w gruzy zwalony, jeszcze jedną okrągłą basztę światu i czasowi urąga.
Od wydmy widać było owo zamczysko stare, straszne, poczerniałe, z basztą czerwoną, okrągłą, któréj cegła zeszkliła się już od starości i słońca....
Tu mchy i drobne jakieś roślinki pięły się po murach, tu mieszkały nietoperze i sowy, ztąd puszczyk głosem złowrogim wołał w nocy: — pójdź, — pójdź!
Wiatr szumiał smutnie w sąsiednim lesie, jakieś tajemnicze głosy odzywały się w cieniach, a mgły jak białe duchy podnosiły się z łąk, pnąc się wysoko ku gwiazdom, które zasłaniały białawą oponę.
Straszno tam było w nocy; to téż omijali zdaleka zamczysko i kopiec, omijali nakładając drogi przez łąkę i pola.
Na mogile widywano w nocy płomyki blade, jak migotały... przebiegały po niéj i potém znikały, niewiadomo czy w górze, czy napowrot pod ziemią.
Mówili ludzie że to pieniądze się palą, ale nie było śmiałka któryby pod osłoną nocy, odważył się dotknąć łopatą ziemi zaklętéj, aby wydobyć z niéj skarb....
Bo i jakżeż miał być taki śmiałek, kiedy podobno sam Lucyper pilnował zaklętéj mogiły, a cztery czarownice dopomagały mu w téj czynności, świecąc czterema parami oczów, niby pochodniami ośmioma...
Maciek klął się na wszystkie świętości, że raz na własne oczy tego Lucypera widział, że okrutne to djablisko paliło fajkę, z któréj jak ze smołami buchały kłęby dymu — a z gęby było kubek w kubek podobne do Frytza niemca, co trzymał wiatrak w dzierżawie i młynarstwem się trudnił.
Stara legenda powiada, że niegdyś ta wydma znajdowała się w samym środku wielkiego majątku, który należał do brata i siostry.
Siostra była zamężna, a mąż jéj nieustannie z bratem miał jakieś zatargi, skutkiem czego rodzinę rozdzierała ciągła kłótnia i wojna domowa.
Kilka razy nawet dochodziło do sprzeczek dość żywych i gwałtownych, a biedna siostra była niby między młotem a kowadłem, gdyż brata bardzo kochała, a za mężem toby chyba skoczyła i w piekło.
Biedne zaprawdę było położenie téj kobiety, biedne zaiste i trudne!
Serce jéj rozdzierał widok owéj nienawiści pomiędzy tymi, których kochała tak, jak umiała kochać siostra i kobieta z dawno minionych, a tak pięknie przez dziadów naszych opisywanych, czasów.
Jednéj nocy mąż wyszedł z domu i długo nie wracał.
Zegar wydzwonił północ, a jego jeszcze nie było...
Żona wysłała ludzi z latarniami — szukano w ogrodzie, po łąkach, spenetrowano las poblizki, zbadano dno rzeczki — ale napróżno.
Na drugi dzień dopiero, gdy słońce już dobrze ku południowi się miało, przybiegł do dworu pastuszek, blady, wystraszony, przelękły...
Biegł tak szybko, że ledwie mógł odetchnąć, a z piersi zmęczonych wyrazu nawet nie mógł wydobyć.
Pokazywał tylko ręką w stronę wydmy i coś niewyraźnie bełkotał... żegnając się ciągle, jakby dla odpędzenia złego...
Przeczuwając nieszczęście, ludzie poszli za nim w milczeniu... poszła i sama pani zrozpaczona, blada, niby kamienny posąg boleści...
I tak szli za pastuszkiem aż do owéj wydmy.
Tu oczom ich przedstawił się smutny i okropny widok.
Pan leżał na wznak rozciągnięty na piasku, czapka walała się opodal... W czole miał dziurę czarną, głęboką, twarz zbroczoną krwią zaschłą, oczy otwarte szeroko i napiętnowane jeszcze wyrazem okropnego bólu i przestrachu.
Na piersiach jego siedziały dwie wrony, myśląc zapewne nad tém, z któréj strony swą ofiarę napocząć....
W zesztywniałéj dłoni trzymał jeszcze wielki skałkowy pistolet, a na kubraku szpilką przypięta była kartka z napisem:
„Boże, przebacz samobójcy!...”
— Sam się zabił — szepnął ktoś z ludzi...
— Porzucił cię dobrowolnie, pani siostro — rzekł brat nadjechawszy z pola.
Wdowa nic nie odrzekła, zwróciła tylko na brata wejrzenie, w którém była rozpacz i straszne jakieś pytanie...
Brat przed tym wzrokiem zadrżał i oczy utkwił w ziemię krwią zbryzganą...
Samobójcę pochowano na wydmie, w tém samém miejscu, w którém życie tak marnie zakończył.
Pochowano go tuż przy drogach rozstajnych, rzucono na mogiłę nieco kamieni, a potém wiatry piasków naniosły, mchy zaczęły rosnąć na kamieniach, a liche badyle i osty otoczyły jakby wieńcem ów grób samobójcy.
Dla biednéj kobiety rozpoczęło się pasmo dni czarnych jak jéj suknia wdowia, smutnych jak sieroctwo samo.
Drobiazgu téż miała kilkoro, więc dla niego pracowała jak mogła, objąwszy sama ster gospodarstwa i interesów majątkowych.
Kobiety, zwłaszcza takie co umieją kochać, znajdują w potrzebie wielką moc ducha i charakteru oraz podziwienia godny zapas sił.
One te siły czerpią z nieprzebranego źródła, bo z serca samego i dla tego mogą ich miéć tak wiele.
Pomiędzy bratem a siostrą nie przyszło do bliższych wyjaśnień, ale jéj wzrok smętny, łzawy, wzrok w którym malowało się całe morze cierpień, zwracał się ku niemu z niemém pytaniem i niemym wyrzutem, a on oczy spuszczał i zdawał się tych spojrzeń unikać.
Różne téż o tym panu bracie chodzić zaczęły wieści.
Mówiono, że w nocy często na grób przychodził i długie tam przesiadywał godziny.
Zaczęły chodzić głuche plotki, jak zwyczajnie pomiędzy ludźmi. Przebąkiwano, że owéj nocy fatalnéj widziano dwóch ludzi pod lasem, że słyszano dwa strzały, że późniéj widziano jakiegoś jeźdźca z gołą głową, z koszulą na piersiach rozdartą, jak pędził na dzielnym koniu przez pola jak wiatr, jak uragan; że koń skrwawiony ostrogami sadził jak jeleń, wyrzucając z pod siebie kopytami bryły ziemi i że mignąwszy się jak błyskawica, przepadł w zaroślach...
Nikt wszakże jasno nie mówił, a plotka z ust do ust przechodząc i coraz to w nowe przyoblekając się szaty, rosła, olbrzymiała, aż z czasem okraszona bujną fantazyą ludu, przeistoczoną została w baśń o krwawym upiorze, co na bratniéj mogile harce po nocach wyprawiał, a serce z grobu dobyte pazurami na sztuki rozrywał, a ono, jak ludzie mówili, ociekało krwią świeżą i zrastało się ciągle, rosnąc i powiększając się aż samego upiora przerosło, a z uderzeniem północy chwytało go w siebie, oblewało krwią i niknęło wraz z nim w mogile, po któréj przebiegały tylko bladoniebieskie ogniki...
Pan brat po śmierci szwagra okropnie się zmienił, wysechł i wynędzniał jak szkielet, a ogromne wąsiska i oczy zapadłe a błyszczące, czyniły wyraz jego twarzy surowym, strasznym niemal...
Sąsiedzi go unikali — ludzie obcy stronili, rodzone dzieci bały go się jak ognia, — toż nie dziwo, że mu się taki żywot uprzykrzył.
Jednego więc dnia testament spisał, wszystkich pożegnał i wybrał się na wojaż daleki, aż gdzieś za morze podobno.
Jak wyjechał tak znikł jak kamień w wodzie, i już nigdy żadnéj o nim wieści nie było, — w owym zaś majątku zostały tylko dwie wdowy.
Obie samotne, tęskniące, całą pociechę znajdowały w dzieciach, które im się nad podziw pięknie chowały.
Kiedy najstarszy syn samobójcy dorósł, nauki skończył i na pięknego już wyszedł młodzieńca, matka i wujenka zaopatrzyły go we wszystko co trzeba i uprosiły, aby pojechał w świat, szukać wuja lub jego śladów przynajmniéj.
Zresztą, nie trzeba go było o to prosić nawet, chłopak żywy, bystry, zdolny, z radością podjął się misyi i wśród łez obydwóch zacnych kobiet, puścił się w świat szeroki, wznieciwszy w sercach matki i ciotki słabą iskrę nadziei, że wuja za morzami wynajdzie...
Nie doczekała go się wszakże ani matka, ani wujenka — pomarły obie, a wspólny grób rodzinny na cmentarzu, połączył je po śmierci tak, jak wspólne nieszczęścia za życia je ze sobą łączyły.
O Grzegorzu Prawdzickim (synu samobójcy), ani o Piotrze Gozdawskim (wuju jego), żadnych wieści nie było. Przepadli gdzieś w świecie, czy téż znaleźli w cudzych krajach spokój i dostatki — o tém nikt nie wiedział.
W obu rodzinach pamiętano wszakże o obu i niekiedy dawano na msze na ich intencye...
Po kilkudziesięciu latach majątek się rozdrobnił, podupadł, a z obszernych włości w ręku tych rodzin pozostały tylko dwie małe wioseczki: Olszówka przy Gozdawskich i Dębianka w rękach Prawdzickich.
Gozdawskim wiodło się jeszcze nieźle: liczono ich nawet do zamożnych ludzi, ale w Dębiance bieda była taka, że i siekierą nie utnie, a dziedzic jéj pan Józef Prawdzicki, walczył rozpaczliwie z losem i pracował jak wół, aby dać edukacyę jedynéj córce swéj, ostatniéj już latorośli tego zamożnego i mającego niegdyś wielki wpływ w okolicy, domu.
Dzięki zapewne różnicy w położeniu materyalném obu rodzin, stosunki znacznie oziębły, a Gozdawscy nawet nie bardzo chętnie przyznawali się do kuzynostwa z Prawdzickiemi.
Któż-bo się lubi przyznawać do pokrewieństwa z ubogim szlachcicem, co się ledwie utrzymać może na kilku włókach piachu i zarośli?!
Dziedzic Olszówki, pan Maciéj, człowiek łysy, gruby, a i dumny przytém ze swych dostatków i czystéj jak szkło wioseczki, gdy był interpelowany w kwestyi owego kuzynostwa, wzruszał ramionami i odpowiadał niechętnie.
— Coś tam... niby.... kiedyś, panie dobrodzieju, przyznaje to się jak zwyczajnie biedota, ale prawdę powiedziawszy, to... dziesiąta woda po kisielu.
— At, głupstwo, — dodawała pani — zwyczajnie, Maciek po płocie Dorocie. Ich babka i Maciusia mego babka, to na jedném słońcu grzyby suszyły....





Rozdział drugi, opowiadający jak bieda wygląda i jak przyjmowano Icka w Dziurawéj Woli.

Było jeszcze bardzo wcześnie.
Ranek uśmiechał się do ziemi.
Wschodzące słońce ukośnemi promieniami ozłacało lasek, łąki i pola, nadając im blask świeżości...
Zanosiło się na ładny dzionek, na pociechę ludziom, co z kosą lub sierpem wyruszali w pole.
W Dębiance już nie spano.
Prawdzicki ubrany zupełnie, przechadzał się po dużéj izbie, zatrzymując się chwilami i z pewną obawą rzucając wejrzenia ku oknu, z którego doskonale można było widziéć drogę od miasteczka wiodącą.
Spodziewał się widać kogoś....
Z okna pan Józef przenosił wzrok na drzwi, poza któremi prawdopodobnie znajdował się ktoś bardzo jego sercu drogi. Można to było snadnie wyczytać we wzroku....
Oho! już romans! — powie ten co to czytać będzie. — Przepraszam, wcale nie romans.
Prawdzicki ma już włos szpakowaty i dużą brodę spadającą na piersi.
To już stateczny człowiek. Zakończył idyllę życia, przeszedł dramat i dziś jest w dobie wspomnień.
On już kochał i opłakał to co kochał, pogrzebał swe szczęście wraz z młodą żoną, która zmarła przed kilkunastu laty pozostawiając mu w spuściźnie wątłą i słabą istotę, uśmiechającą się rozkosznie w kołysce w téj saméj chwili, w któréj ostatni gwóźdź wbijano w wieko trumienne przykrywające jéj matkę....
Niemowlę śmiało się w pierwszych chwilach sieroctwa....
Dziś ta sierotka wyrosła już na pannę, ojciec z wielkiemi trudnościami zdobył się na jéj wykształcenie, a ona nie chcąc być mu już daléj ciężarem, pomimo prośb i przedstawień ojca, została nauczycielką i cały rok już pracowała nad cudzemi dziećmi.
Obecnie, na czas wakacyjny przyjechała wypocząć do domu i oto przyczyna, dla któréj pan Józef pieszczotliwie spogląda na drzwi, poza któremi jego jedynaczka spoczywa....
Tymczasem po drodze od miasteczka toczyła się duża bryka, w trzy chude szkapy zaprzężona.
Na bryce oprócz żydka woźnicy z rudą brodą, siedziało czterech ludzi.
Na siedzeniu, z prawéj strony, człowiek suchy jak żerdź, z nosem ostro jak u ptaka zakończonym, z małemi faworytkami i bez wąsów.
Spiczasta głowa tego człowieka chowała się w wielkiéj czapce z zielonym lampasem, a broda kryła się całkiem w fontaziu mantynowéj chustki.
Obok niego siedział gruby izraelita, z krótką brodą i nader ruchliwemi oczkami.
Obadwa głośno rozmawiali ze sobą, spoglądając na ubogie strzechy zabudowań w Dębiance, które z daleka już widać było.
Na przodzie usadowiło się dwóch ludzi, jeden z granatowym, drugi z czerwonym nosem, jeden z okiem podbitém, drugi z podwiązaną gębą.
Obdarci ci obywatele podobni byli raczéj do emigrantów z rot aresztanckich, aniżeli do ludzi mogących używać swobody i jeździć na jednéj bryczce z tak porządnemi ludźmi jak człowiek z lampasem i pan Icek Zweinos, wielki kupiec z małego miasteczka.
Wejrzenia ich idiotyczne, błądziły po polach, a w ustach trzymali cygara tak wonne, że aż psy w całéj gminie kichały od tego zapachu.
Obywatele owi podróżowali zawsze z panem Serwacym Tradulskim komornikiem, który wyjeżdżając na czynność, zwykł się był uderzać po kieszeniach, recytując głośno spis wszelkich potrzebnych utensyliów, aby czego nie zapomniéć.
— Kałamarz, — mówił — papiery, pióro, papier, scyzoryk, chustka do nosa, zegarek, tabakierka, świadkowie.... bo gdzie to czego szukać na wsi? Komornika niebardzo lubią, zawsze nie jest miłym gościem, w razie potrzeby chłopów za uszy trzeba z kątów wywłóczyć, żeby byli świadkami — a tak... jak człowiek ma z sobą wszystko, to i kłopotu uniknie i czasu nie zbałamuci.
Tym rozumowaniom dwaj panowie z kolorowemi nosami zawdzięczali swoję pozycyę społeczną, tytuł obywateli krajowych i możność upijania się trzysta sześćdziesiąt pięć razy do roku.
Z możności téj nie korzystali jednak, gdyż jako zawsze pijani, nie mogli się upijać.
Bryka toczyła się po gościńcu, zmierzając wprost do Dębianki; nareszcie wśród szczekania trzech kundli stanęła przed domem.
Spodziewał się widać téj wizyty Prawdzicki, bo wyszedł na dziedziniec, psów odpędził, a pana Tradulskiego powitał lekkim ukłonem, zapraszając go do pokoju.
Wszedł za nim i pan Icek i świadkowie, którzy jak dwa posągi ustawili się przy drzwiach.
Komornik rozłożywszy papiery, zaczął czytać:
— Na żądanie Icka Zweinos i z mocy wyroku...
Prawdzicki przerwał mu:
— Dobry panie, racz się nie trudzić, wiem o co idzie, załatwijmy tę całą przykrą sprawę po cichu, wiele mi na tém zależy.
— Za co ma być cicho? — wtrącił kupiec — owszem niech będzie głośno! za moje siedemnaście rubli kosztów.
— Mój Icku — rzekł stanowczo Prawdzicki — nie awanturuj się... lepiéj zgodnie się załatwimy; tam — rzekł wskazując na drzwi — jest moja córka, chora, wczoraj dopiero z drogi przyjechała.
— Oj, oj, znam jéj bardzo dobrze, taka delikatna panienka, bardzo godne osoba, ona buła za gubernantkę u państwa Dryptalskiego z Gapimuszków, i jemu téż znam, kupowałem tam okowitę... bo komu ja nie znam. Wszystkie obiwatele w całe tutejsze okoliczność chwalą Ickowi za jego delikatnoszcz... Nu, nic szkodzi, niech pan sobie nie boi... pan komornik tyż jest dobry człowiek, on jeszcze jak jest trzydzieści lat komornikiem, nie zabrał ani jedne poduszke, ani żaden materac...
— Tak, tak, panie łaskawy, pochlebiam sobie, że nigdy nie dotknąłem efektu wyłączonego od zajęcia przez prawo...
— Wiem, wiem, panie dobrodzieju, opinia powszechna oddaje panu zasłużone pochwały, dla tego téż sądzę, że zechcesz pan być pośrednikiem w polubownym układzie.
— Dla czego nie? jeżeli wierzyciel się zgodzi... mnie wszystko jedno.
— Siadaj więc Icek, pogadamy.
— Ny, a co z tego siedzenia będzie? ja nie jestem kura żebym siedział, ja chcę zaraz zrobić skutek... ja jestem skrzywdzony.
— Daj pokój, zarobiłeś tu grosz na groszu...
— Oj waj! niech moje wrogi to nie zarobią, co ja zarobiałem na pana...
— Zresztą nie o wielkie rzeczy tu idzie — po żniwach ci oddam.
— Małe rzeczy! — tysiąc złotych z procentem i kosztami, — co pan za gadanie powiada, za co ja mam czekać?
— Dam ci parę korcy zboża...
— Mnie furmanka drożéj kosztuje, ale ja panu co powiem... Ja mam bardzo wielkie miętkość w sercu — jak ja widzę że komu ciężko jest, to mnie tak zaraz w sercu ściska...
To mówiąc, przyłożył rękę do brzucha.
— Widać masz słaba nerwy, — rzekł szlachcic.
— Słabe, bardzo słabe. Przeszłego roku jeździłem nawet do Buska, piłem moralne wody, kosztowało mnie siedemset złotych, ale mówmy o interes, to jest bardzo krótkie gadanie, wie pan co ja myślę?
— No cóż?
— Pan ma młynek na Strudze, ja mu wezmę na trzy lata.... po sto rubli....
— Bój się Boga człowieku, wczoraj dawali mi po dwieście....
— Oni kapcony są, oni dawali, ale nie dali; — jak pan chce żeby panienka sobie nie obudziła, to pan komornik napisze pocichutku kontrakt i będzie skutek....
— Ja ci po sto rubli młyna nie puszczę....
— Nie, to nie, pan myśli, że ja jestem egzekucya? ja jestem sobie uczciwy kupiec, ja panu nie namawiam, ten młyn to wielkie gałgaństwo, jak wody nie ma, to się w nim koło nie obraca. Niech pan robi zajęcie, — dodał, zwracając się do komornika, — ja jeszcze dziś muszę być na jarmarku w Moczymordach.
Komornik odkaszlnął i spojrzał w sufit, jakby tam szukał natchnienia do napisania protokułu.
— Daj po tysiąc złotych, — rzekł Prawdzicki.
— Ja panu co powiem, ja jestem człowiek delikatny, ja nie lubię zrobić komu przykrość, ja panu dam po sto pięć rubli i napiszemy kontrakt na trzy lata. Ja to tylko dla pana zrobię, ja sam będę na tém stratny. Tylko ja mam zięcia, on jeszcze bardzo głupi jest do interesów, taki fylozof, osioł jest! to niech on siedzi na młynie. Mnie serce boli jak ja widzę pańskie martwienie.... Niech ja stracę.
Po długich targach stanęło na tém, że pan komornik napisał kontrakt dzierżawy młyna na lat trzy, po sto dwadzieścia rubli rocznie. Z sumy téj niby wypłaconéj z góry, strącał się dług, procent i koszta.
Prawdzicki wiedział, że na trzy lata pozbawiał się stałego dochodu, ale zarazem pragnął za jakąbądź cenę oszczędzić dziecku swemu bolesnego wrażenia. Przecież ona przyjechała do domu dla odpoczynku, po całym roku ciężkiéj, mozolnéj pracy.
Ojciec nie wstydził się swéj niedoli przed światem, ale radby pod ziemię ukryć ją przed córką, przed tém jedyném dzieckiem, które kosztem życia własnego nawet radby otoczyć dostatkiem, rozkoszą i wygodami wszystkiemi.
— Ja wiedziałem, — mówił Icek z rozpromienioną twarzą, — że między dwa porządne osoby, to zawsze będzie skutek. Bo na co my mamy sobie kłócić? Niech pan jeszcze dopisze: dla młynarza pięć morgi ogrodu, zimowisko na cztery krowy, trochę drzewa na opał, a jakby było potrzeba na reperacye...
— Dosyć! na miłość Bozką, niedługo zechcesz żebym ci całą Dębiankę do tego młyna dopisał.
— Fe! co pan sobie kpi odemnie, co mnie po wieś, co jabym robił z całą wieś? ja nie chcę być obiwatelem.... no, no, szojn, niech pan podpisze, niech już będzie moja krzywda.
Prawdzicki już wziął za pióro, lecz w téj chwili drzwi się otwarły i młoda osoba, w skromnéj czarnéj sukience, szybkim krokiem zbliżyła się do stołu i wyrwawszy ojcu z rąk kontrakt, podarła go na drobne kawałeczki....
— Maniu! — rzekł Prawdzicki.
— Przebacz ojcze, — rzekła całując go w rękę, — ale czyż mogłam zezwolić, mając inny sposób wyjścia z ambarasu.
— Co to jest? — krzyczał Icek, — taka młoda panienka, żeby zrobiła taki gwałt! żeby podarła taki piękny papier co sam pan komornik napisał, co miał dwa oczy na stempel! to jest kryminalny proces. Czy pani wie, że ja z tym papierem to pani ojca wyciągałem z błota. Hast dy gewidział, dus yst a ganze kimedye....
— Cicho! — krzyknęła dziewczyna, tupnąwszy energicznie nóżką, — wyjdź pan ztąd zaraz! nie mamy z sobą nic do czynienia.
— Aj waj, — rzekł Icek zmieszany i zdziwiony razem, — za co ja mam wyjść, ja przyszedłem tu po moich pieniądzów, po moje prace! po moje krew! Żebym ja tak miał szczęście do handlu, jak ja u samego hrabiego w Dziurawéj Woli, piłem arbatę z harakiem i siedziałem na takie wielkie kszesło, co sobie samo kiwało, jak kołyska od małych dziecków! Za co ja mam wyjść?
— Nie znam się na prawie, ale zdaje mi się, że kiedy pan komornik tu przyjechał, to obecność pańska jest zupełnie zbyteczna.
— Ma pani dobrodziejka najzupełniejszą słuszność, — rzekł komornik z pełnym starożytnéj galanteryi ukłonem. — Kiedy ja przyjechałem, to pan Icek może odjechać.
— Więc niech pan kupiec wyjdzie.
— Nu, nu, niech ja sobie wyjdę, ale my jeszcze będziemy sobie oglądali na licytacyi, na li-cy-ta-cyi, — powtórzył akcentując każdą sylabę.
Kiedy się drzwi za Ickiem zamknęły, Mania zwróciwszy się do komornika, zapytała go nader uprzejmie:
— Niech mi pan będzie łaskaw powie, o jak wielką sumę tu idzie?
Komornik wymienił cyfrę.
— Racz pan usiąść, w téj chwili zapłacę.
I wybiegła do swego pokoju, zkąd wróciła z paczką biletów bankowych w ręku.
Sprawa cała ukończyła się w pięć minut.
Z przed domu ruszyła bryka, unosząc obywateli z kolorowemi nosami, komornika i Icka, który był tak zdziwiony, że zapomniał fajki zapalić tylko gryzł cybuch i szeptał do siebie, spoglądając na młynek trajkoczący w oddali:
— Na co mi zapłacili? po co zapłacili, dla czego ja nie mam młyna? dla czego mój Lejzor tam nie siedzi? Za co ja jestem skrzywdzony?
Prawdzicki był całą sceną wzruszony, zdziwiony i przybity.
— Maniu, — rzekł — dziecko moje, co to było?
— A mój drogi ojczulku, — rzekła całując go w rękę, — tak się nie godzi. Cóż to za sekreta przedemną? przed kimże, jeżeli nie przed córką masz się użalić jak ci co dolega, jak masz zmartwienie? Kogóż masz na świecie coby twe cierpienia odczuć potrafił, coby twe smutki podzielał, weselił się razem z tobą lub cierpiał, ale zawsze razem. Niedobry jesteś mój ojcze.
— Dziecko drogie, czyż ja mogłem zatruwać ci godziny odpoczynku twego.
— No, nie gniewaj się na mnie, pozwól mi ucałować twe czoło ogorzałe, zmarszczkami zorane, tę skroń siwą... Ja jestem kobietą, jestem ciekawą, usłyszawszy szmer w pokoiku, ubrałam się szybko i stanąwszy podedrzwiami, wysłuchałam wszystko.... Tyś mój ojcze chciał pozbawić się wszystkiego, aby mnie tylko nie przerywać spoczynku; doprawdy za kosztowny byłby to spoczynek, sny moje tyle niewarte! Miałam trzysta rubli, owoc mojéj całorocznéj pracy — no i daléj wiesz co się stało....
— Moja droga, tegoż doczekałem, żebyś mi ostatni grosz miała oddawać! mnie który ciebie powinienem wspierać, dbać o twe wszelkie wygody.
— Nie mówmy o tém mój ojcze. Fortepian który miałam sobie kupić, nie jest mi tak bardzo potrzebny, mogę poczekać lepszych czasów, ale powiedz mi otwarcie, szczerze, jak istotnie stoją nasze interesa?
— To był jedyny dług, zaciągnąć go musiałem na wiosnę, bo mi trzy woły padły, najlepszy koń zdechł... a tu nie było co zaprządz do sochy. Zresztą zaś, jak Pan Bóg da urodzaj, to jeszcze pół biedy, ale w złym roku to ledwie na kawałek chleba wystarczy...
Tak rozmawiając, weszli do ogrodu.
Ona oparła się na jego ramieniu, on zaś patrzył na nią wzrokiem najczulszéj rodzicielskiéj miłości....
Bo też trzeba było kochać tę Manię, chociaż wcale piękną nie była.
Nie miała ona ani wzrostu, ani smukłości palmy, ani rysów na wzór starożytnéj kamei rzeźbionych, ale była zgrabna, żywa, drobna, a w dużych czarnych jéj oczach malowało się serce zapewne równie piękne jak te oczy, które jak mówi poeta: „bywają morzem, albo téż wulkanem.”
Prawdzicki poszedł w pole, a Mania przez smugi kwiatami zasłane poszła w stronę brzozowego gaju, śpiewając:

Gdy po deszczu po majowym,
Wstęga jasna z niebios płynie,
Ja w wianeczku liliowym
Bujam sobie po dolinie....

Głos był świeży, dźwięczny, donośny, a kogo doleciały słowa piosenki, ten pomimowoli oglądał się, czy nie widzi gdzie owéj rusałki w liliowym wieńcu, co to:

„Z jaskółkami się wykłóci
I słowikom nie daruje”....





Rozdział trzeci: Historya o jeżdżącéj babce, niby o żydzie wiecznym tułaczu, oraz o tém, że ktoś kiedyś gdzieś umarł i coś komuś zapisał.

Była sobie babka.
Zwyczajna to a nawet nieunikniona konieczność w każdéj rodzinie.
Dzieci małe, a niekiedy nawet i stare dzieci utrzymują, że ten miał wielki rozum, kto babki wymyślił. Rozdają one bowiem pierniki małoletnim przestępcom, a przestępcom pełnoletnim zapisują nieraz nader intratne osady rolne.
Babka, która do tego rozdziału ma zjechać, nazywała się pani Justyna Pękalska, z domu Wylazło i była skuzynowaną lub spowinowaconą z całym powiatem.
Dziesiątki par wyswatała, bo swatać namiętnie lubiła, setki dzieci trzymała do chrztu, a ile wyżyła w swojém życiu tabaki, toby tego w tęgi wańtuch po wełnie nie wsypał.
Zresztą była to zacna i uczciwa babina, a jeżeli kiedy w życiu swojém zgrzeszyła, to chyba tylko językiem.
To téż raz pewien stary kapucyn powiedział jéj na spowiedzi:
— Będą jejmość diabli do piekła ciągnęli!
— Za co? ojcze duchowny, — pyta wystraszona wdowa.
— Jużciż nie za włosy, bo ich jejmość nie masz, tylko za język, co go nigdy za zębami trzymać nie umiesz...
Babka bała się przepowiedni kapucyna, strzegła téż swego języka bardziéj, niż akademia Krakowska strzeże jego czystości. Ale trudno go było ustrzedz i często niecnota nabroił.... choć go potém skruszona grzesznica pieprzem posypywała za karę. Boć zawsze lepszy podobno pieprz na ziemi, aniżeli cukierki.... w piekle.
Gdyby babcię Justysię (bo tak ją wszyscy nazywali) zapytano: gdzie pani dobrodziejka mieszka? — wątpię bardzo czy umiałaby na to odpowiedziéć.
Byłoby to bowiem rzeczywiście zbyt trudném.
Niech wszakże czytelnik nie sądzi, że szanowna ta i ze wszech miar poważania godna matrona, urządzała się jak poeta, to jest, że nie mieszkała wcale; nie, — babcia dla tego nie wiedziała gdzie mieszka, bo miała mieszkań za dużo.
Pożeniwszy wszystkich synów, powydawawszy za mąż wszystkie córki, podzieliła majątek pomiędzy ewentualnych swoich spadkobierców, wymówiwszy sobie tylko u każdego z nich osobny pokój, osobną stajenkę i dożywotnią pensyę po dwieście złotych rocznie na tabakę.
Na swój wyłączny użytek zatrzymała tylko wielką żółtą brykę na resorach, z budą i trzy spasione jak wały deresze, któremi kierował stary Walenty.... a był to setnie stary dziad, bo babcię woził do ślubu, gdy miała na zawsze swe losy z losami Pękalskiego połączyć.
Siedzenie żółtéj bryki było prawdziwym rogiem obfitości.
Z niego to, niby z jakiejś przepaści niezgłębionéj, babcia wydobywała węzły, węzełki, pudła, paki, tłomoki i tłomoczki.
Tu były podarunki dla córek i synowych, tu skład łakoci i materyałów aptecznych dla wnuków.
Tu mieściły się zapasy francuzkiéj tabaki i księga do nabożeństwa wyzłocona suto, a wielka jak mszał.
Babcia potrzebowała bowiem wiele modlitwy i wiele tabaki, a i duszy i nosowi w równéj mierze lubiła dogadzać.
Była także głęboko, gdzieś aż na samym spodzie siedzenia, ukryta rękopiśmienna księga przepisów pieczenia ciast, bo babcia od czasu do czasu potrzebowała coś upiec i młodym gospodyniom do żywego przy téj sposobności dopiec.
Bez tego jak bez powietrza żyć nie mogła.
I tak peregrynowała owa matrona od syna do syna, od córki do córki, wstępując po drodze do znajomych i dalszych krewnych.
U jednych bawiła tydzień, u drugich miesiąc, u innych trzy dni, stosownie do okoliczności i do tego czy jéj byli radzi, lub nieradzi.
Trzy deresze stanowiły dla babci to, co się nazywa swobodą i niezależnością, buda zaś była dla niéj korabiem pływającym po burzliwéj fali stosunków rodzinnych, a Walenty odgrywał na tym korabiu rolę sternika, omijającego rafy i skały podwodne na oceanie familijnéj harmonii.
— Kłócicie się ze mną, — mówiła pani Pękalska, — dokuczacie mi, mówicie żem stara, gderliwa, nudna, więc bywajcież mi zdrowi, każcie Walentemu zaprzęgać i niech was moje oczy nie widzą.... Bo ja téż sroce za pozwoleniem z pod skrzydła nie wypadłam i budę swoję mam, Walentego mam, kpię więc z całego świata i amen.
Walenty zaprzęgał, a babcia wlokła się daléj szukać nowego kąta i nowych wrażeń.
Skutkiem owych nieustannych wędrówek, wiedziała najdokładniéj o wszystkiém co się działo w sąsiedztwie. Kto zdrów, kto się w kim kocha, kto się z kim żeni; posiadała wiadomości co do interesów i majątkowego stanu mieszkańców całego powiatu, a że gazety w tamtych stronach należały do wielkich osobliwości, przeto babcia bezwiednie spełniała ich funkcyę.
Olszówkę mijała babcia zdaleka, gdyż roku jednego spotkała ją tam wielka dyfamacya, jak sama mówiła.
Przed laty sprzedała ona panu Maciejowi dwie klacze, jednę starszą, drugą młodszą; ponieważ jednak zazwyczaj gdzie jest dużo koni, dają im nazwiska poprzednich właścicieli, więc jednę klacz nazywano młodą, drugą zaś starą Pękalską....
Weszło to w zwyczaj.
Pewnego dnia babcia przyjechała do Olszówki.
Był straszny upał, spasłe deresze pokryte były pianą, a tu babcia potrzebowała w pilnym i nagłym interesie jechać zaraz do miasteczka.
— Mój dobrodzieju złoty, srebrny, brylantowy, — mówi do Gozdawskiego, — daj mi parę koni do miasta, bo moje ledwie tchną.
— A owszem, kochana pani.... owszem tego z całą przyjemnością.
— Ale zaraz, mój Maciusiu śliczny... proszę cię jeśli żonę kochasz.
Cała ta scena działa się na ganku, więc pan Maciéj huknie potężnym basem ku stajni.
— Ma-a-rcin!! nasmaruj wózek i zaprzęgaj zaraz starą Pękalską z Lejzorem?
Babcia skraśniała jak piwonia.
— Z jakim Lejzorem? — spytała hamując gniew.
— A no tego, z tym siwym od pachciarza.
— Tak! tak to u was szanują kobiety, to taki pan sąsiad jesteś, taki obywatel, dziękuję panu za pańskie konie, za wszystko, nic nie chcę, — mówiła staruszka tupiąc nogą, — nie! nic! nic! schowaj pan sobie swój wózek i swego Marcina i swego Lejzora. Walenty, nie wyprzęgaj! zawracaj zaraz, zawracaj, jedziemy.
— Pani dobrodziejko, czém obraziłem?
— Niby nie wiesz! Niech Walenty zajeżdża, konie się ochwacą, ale niech tam, z dwojga złego wolę ochwat niż hańbę! Noga moja tu więcéj nie postanie.
W trakcie téj tyrady Walenty zajechał, babcia wgramoliła się do budy i odjechała powtarzając ciągle:
— Stara Pękalska z Lejzorem!! ładna rzecz! przy jednym dyszlu z nieochrzczoną duszą, a barbarzyńca! heretyk. Muszę jutro dać na mszę na intencję żeby mu wszystkie owce padły, żeby mu deszcz przez całe żniwa chlapał, niech zna co to jest stara Pękalska z Lejzorem!!
— Cóżeś ty najlepszego zrobił, — rzekła pani Maciejowa do męża, — masz śmiertelnego wroga na całe życie.
— Ano.... trudno.... zagapiłem się, ale mniejsza o to, niech się baba obraża....
Rok cały upłynął od owego czasu, a dziedziniec Olszowiecki nie oglądał żółtéj bryki, ani mieszkańcy dworka nie widzieli łagodnego oblicza babci Pękalskiéj.
Zdawało się, że śmiertelna nienawiść téj matrony przejdzie w stan chroniczny i nigdy już nieuleczalny.
Ale zaszła okoliczność nagła i niespodziewana, która zupełnie zmieniła stan rzeczy.
Raz wieczorem, kiedy pan Maciéj na ganku przemawiał do ekonoma szeroko o potrzebie zwożenia nawozu na ugór, a pani Maciejowa perswadowała klucznicy, że każda kura pod utratą czci i życia powinna codzień pomnażać zapasy spiżarniane o jedno jajko, na drodze ukazał się tuman kurzu, z którego wychyliła się wkrótce żółta bryka z budą!...
— Musiało zajść coś nadzwyczajnego, bo deresze biegły wyciągniętym kłusem, a Walenty długim batogiem gorąco do ich przekonania przemawiał.
— Pękalska! — zawołała pani Maciejowa.
— Jak Boga kocham, Pękalska, — powtórzył Gozdawski, patrząc na gościniec.
— Chyba minie.
— Gdzieżby tędy jechała?
— Żadna droga tędy nie idzie.
— Skręca, dalibóg skręca.
— Już jest w bramie!
Pan Maciéj oczekiwał zdjąwszy kapelusz.
— A pani dobrodziejko, — mówił, pomagając babci wygramolić się z bryki — pani dobrodziejko.... tyle czasu oczekiwaliśmy na ten zaszczyt....
— A tak, tak, dobrześ mi pan dokuczył, ale ja zawsze mówię: kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem i w pacierzu powtarzamy codzień: „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”, a musiałam odpuścić i temu drabowi Wiśniewskiemu, com mu pożyczyła tysiąc złotych, a on niecnota na dwa dni przed terminem wziął proszę pana i umarł....
— Ach, mój Boże!
— A tak, żeby był choć parę dni poczekał, ale teraz już nierychło Marychno po śmierci wędrować, ale to zawsze tak: jednym szydła golą, drugim brzytwy nie chcą....
— Człowiek, — mówiła daléj babcia — ani się spodziewa zkąd go szczęście lub nieszczęście spotkać może. Zdaje mi się na was szczęście spada.
— Co? zkąd? niechże nam pani wytłómaczy.
— Oho! tak zaraz, nagle. Najpierw muszę dobrze rzecz zbadać, przed niewodem ryb łapać nie trzeba.... Powiedzcie mi moi państwo, czy Prawdzicki jest waszym krewnym czy nie?
— No, widzi pani.... tak.... tam w jakimś dziesiątym czy piętnastym stopniu....
— My się nawet do tego i nieprzyznajemy, bo to straszna hołota, — dodała pani Maciejowa, — córka ich służy u Dryptalskich.... zresztą to parweniusze....
— Ech moja pani, między nami mówiąc, taki dobry kusy jak i bez ogona, nie macie się czego tak wynosić; więc pokrewieństwa nie ma?
— No, mówiłem pani, że coś tam kiedyś może było, ale dziś to tam nawet tego nikt nie pamięta.
— To szkoda! to wielka szkoda!
— Dla czego?
— Dla czego? mówiłam, że szczęście czasem niewiadomo zkąd przychodzi... na tych Prawdzickich spadła ogromna sukcesya!
— Co pani mówi! gdzie?
— Podobno aż za morzem. Geometra czytał w gazecie i powiedział aptekarzowi, aptekarz mówił doktorowi, a że doktór był w Suchych Kijach u ekonomowéj, co już ją siedem tygodni febra trzęsie, więc opowiadał to przy obiedzie, a ja téż zaraz na brykę i w te pędy przyleciałam tutaj....
— I dużo-ż to tego?
— Milion! jak rybie oko, okrągły milion! tylko nie wiem czego, bo nie talarów, ale tak jakoś podobnie; doktór właśnie mówił, że to takie złote pieniądze i że każdy więcéj znaczy niż talar, a trochę mniéj znowuż niż dukat...
— To pewnie dolarów!! — zawołał pan Maciéj, który za młodu słyszał coś o Washingtonie.
— Akurat dolarów! właśnie pamiętałam to sobie na fular, ale to taką mam pamięć, a do saméj karczmy powtarzałam sobie.... milion fularów! milion fularów! aż Walenty się pytał czego ja tak klnę... więc mnie wstyd było chłopa i przestałam.
— Ale, moja pani, zkądżeż ta sukcessya?
— Po jakimś jak w gazecie podobno stało Sirze Jamesie Prawdzickim, z tego.... co to się w karty tak gra.
— Z preferansa?
— Ale gdzież tam.
— Z kiksa?
— Ta cóż znowu.
— To już chyba z diabełka.
— Nie, ale tak jakoś na bestyę....
— Z Bostonu?
— To to, to samo, z Festonu.... Ach mój Boże, cóż to za szkoda żeście nie krewni!
— Ale zaraz, proszę pani, nie krewni! to się jeszcze wyjaśni... jakżeż temu nieboszczykowi było na imię?...
— Ser!
— Ale pani żartuje...
— Jak pragnę zbawienia duszy, wyraźnie doktor mówił, że po Serze...
— No to nie wiem, bo ojcu Józefa było na imię Jacenty. Wie pani, że to nawet blizkie kuzynostwo.
— Tak, tak — twierdziła pani Maciejowa — bardzo blizkie, ja nie wiem nawet czemu to przypisać — ale do tego starego Prawdzickiego zawsze mnie coś ciągnęło. To godny człowiek.
— Zacna dusza...
— A jaki gospodarz! wie pani dobrodziéjka, że on na téj Dębiance to bicze z piasku kręci — bo to szczery piasek — to majątek dla regenta, miałby czém zasypywać kontrakty.
— A ta jego córeczka cóż to za aniołek!
— Prawdziwy cukierek...
— Przylepeczka!
— Ja zawsze myślałam, że to akurat żona dla naszego Wicka.
— Otóż właśnie — dodała babcia — mnie to od razu uderzyło, żeby ich wyswatać; ale wiecie, że w Dębiance nie bywam, więc téż przyleciałam tutaj jak w dym...
— Ja zaraz piszę do Wicka do Warszawy, żeby przyjechał...
— A cóż on tam robi?
— Wisi przy jakiéjś dykasteryi...
— Wisi? — spytała zdumiona babcia.
— Ano, niby tak się mówi...
— Dawno?
— Zawiesił się przeszłego roku... na jesieni i wisi.
— Posyłajcież zaraz po niego i starajcie się zbliżyć z Prawdzickim.
— Ja już o to od wielu lat suszę głowę mężowi, ale cóż znaczy zdaniu żony — rzekła pani Maciejowa wzruszając ramionami — ci panowie tylko rozkazują, a my... my... cóż my możemy miéć za znaczenie?... jaki głos? całe życie biedne, zahukane niewolnice — do kur, do indyków — ale nie do interesów, nie do rady!
Gozdawski zrobił wielkie oczy.
— Tyś mi mówiła?
— Ja? ach mój Boże! siedem tysięcy razy.
— Może być, ale przy tych kłopotach gospodarskich, musiałem tego siedem tysięcy razy nie słyszéć.
Spojrzenia małżonków skrzyżowały się jak miecze.
— No, naprawcież to teraz, koniecznie — rzekła babcia — bo tu idzie o szczęście waszych dzieci..
— Ależ tak droga pani, przecież ja zawsze mówię, że szczęście może być tylko w rodzinie, a rodzina jest cząstką społeczeństwa — kto kocha rodzinę, kocha społeczeństwo, kto kocha społeczeństwo — jest dobrym obywatelem, a kto jest dobrym obywatelem... to tego... cóżem to chciał powiedziéć...
— To może nawet i świętym zostać — zakonkludowała pani Pękalska.





Rozdział czwarty, w którym będzie kilka słów o młodzieńcu co nic nie mógł skończyć, a od jesieni już wisiał przy pewnéj dykasteryi.

W lichéj restauracyjce, przy lichéj uliczce w Warszawie, w osobnym pokoju, szczególnie zadymionym i zakopconym, siedziało kilku młodych i wesołych ludzi, pomiędzy którymi odznaczał się sympatyczną powierzchownością młody przystojny blondyn, o bujnéj czuprynie i kołnierzykach wyciętych w sposób straszliwy.
Młody ten człowiek mówił do swoich współbiesiadników:
— Czy widzieliście kiedy uczciwego szlachcica w roli Sfinksa?
— Ciekawszém byłoby ujrzéć Sfinksa w roli szlachcica.
— No — otóż szanowny dawca mego życia, po raz pierwszy zaprezentował mi się jako Sfinks.
— Powinieneś więc odtąd nazywać się Sfinkssohn.
— To ładnie brzmi: jak założysz dom handlowy z wiktuałami na Maryensztadzie, to weź sobie to nazwisko na firmę, zawsze jako Sfinkssohn znajdziesz łatwiejszy kredyt niż jako Gozdawski.
— Widocznie nie czytałeś ostatniego utworu mego papy, kiedy mi mówisz o sklepiku.
— Cóż to za utwór, — zapytano, — może dramat, bo jakoś masz bardzo nos na kwintę.
— Gorzéj niż dramat — sielanka!!
— Ładny interes, porzucasz więc Warszawę?
— Niestety, tak: rozpoczynam najpiękniejszą idyllę, bukolikę — co chcecie — zostaję rolnikiem.
— Zkądżeż to nagłe postanowienie?
— Czytajcie, — to mówiąc Wicek, bo piękny blondyn był rodzonym synem pana Gozdawskiego — rzucił na stół depeszę.... Pięć głów schyliło się nad nią i pięć głów przeczytało te słowa:
„Bierz dymisyę i przyjeżdżaj natychmiast, wziąłem dla ciebie dzierżawę.”
— I cóż ty będziesz robił na téj dzierżawie?
— A nic — będę dzierżawcą; dziwi mnie tylko, zkąd ojcu przyszła myśl tak nagła i niespodziewana.
— Ha, wypadki po ludziach chodzą.
— Pewnie ma dla ciebie jaką gęś.
— A dajcież mi święty pokój.
— Ale ma, ma, gęś prawdziwą, gęś ze wszystkiemi cnotami parafialnemi, okropną niewinność w perkalowéj sukni, używającą pomady topolowéj; jeżeli tak, winszujemy ci szczęścia.
— Pijmy zdrowie przyszłéj pani Gozdawskiéj.
— Niechaj żyję para młoda! przy zaręczyn tych obrzędzie!!
— Cóż to za żarty?
— To nic, wyjątek z Halki.... lecz powiedz jakże postąpisz?
— Zobaczę: w każdym razie w wysokich sferach urzędowych zajdą ważne zmiany.
— Dla czego?
— Opuszczam natychmiast zaszczytne stanowisko dyetaryusza.
— Sądzę, że twój naczelnik nie będzie płakał.
— O! to stary krokodyl.... ołowiana dusza.... podobno się urodził w oficyalnéj kopercie, z numerem na plecach.
— Ba! ale za to jak siedzi! dziesięć godzin z rzędu nie wstaje z krzesełka.
— Miły ananas, a nudny jak przegląd polityczny.
— Jutro przychodzę do niego i powiadam mu ostro: panie naczelniku, dłużéj urzędować razem nie możemy, niech więc pan się poda do dymisyi, albo niech mnie pan dymisyę wyrobi.
— No to możesz być pewny, że on wybierze to drugie.
— Przecież nie o co innego mi idzie; a jak mi się zapyta co zamierzam czynić, to mu powiem, że kupuję plantacye trzciny cukrowéj w Ameryce.
— Ładna myśl! więc jedziesz?
— Ha, cóż robić, musi być ważna przyczyna kiedy mój ojciec odżałował rubla na depeszę; jutro wieczór już siedzę w wagonie.
— Żałujemy cię mocno, byłeś wesołym kolegą i dobrym towarzyszem w naszéj czasem różowéj, a najczęściéj bezbarwnéj doli, lecz kiedy odjeżdżasz....
— To bywajże zdrów!
— Podbijaj serca prowincyonalnych piękności, oddychaj wonią fijołków i jadaj prawdziwe szparagi.
— A nie zapominaj téż i o nas i od czasu do czasu zaglądaj do Warszawy.
— Byle tyle z pszenicą, my ci ją wnet zmłócimy i zmielemy.... znasz nas pod tym względem.
Nastąpiły serdeczne pocałunki i uściśnienia dłoni, towarzystwo rozeszło się w różne strony, a nazajutrz wieczornym pociągiem pan Wincenty puścił się w drogę do domu. Należałoby o tym panu Wincentym słów parę powiedziéć.
Był on jedynym synem pana Macieja Gozdawskiego i przyszłym właścicielem Olszówki.
Ojciec jednak nie kierował go na gospodarza; gdy się chłopak przepchał przez szkoły, oddał go do Warszawy i kazał mu chodzić na uniwersytet.
Wicek dwa lata kołatał do przybytku Eskulapa, dwa lata zawracał sobie głowę anatomią, patologią i terapią, z czego wszakże ludzkość niewielką miała pociechę, bo po dwóch latach oświadczył ojcu, że z pomarańcz chleba nie pieką, czyli, że jaśniéj mówiąc, z niego lekarz nie będzie....
Ojciec oddał go więc do Żabikowa. Przebył tam chłopiec po trochu, podobno się nawet do nauki garnął, ale niemcy zrobili mu jakąś kwestyę co do paszportu i musiał wracać do Olszówki.
Drugi raz pojechać nie było można, a może się już i agronomii odechciało, więc po walnéj radzie familjnéj, postanowiono oddać chłopca do Warszawy, aby się gdzie tymczasowo zawiesił.
Jak się zawiesił, tak téż i wisiał szczęśliwie aż do chwili, w któréj babcia Pękalska przywiózłszy do Olszówki wieść o niespodzianéj sukcesyi Prawdzickich, zrobiła tak ogromną rewolucyę i przewrót w całéj okolicy.
Bo istotnie stał się tam przewrot nie lada. Lecz kończmy przedewszystkiém z p. Wincentym.
Był on tak zwanym dyetaryuszem i pod okiem surowego zwierzchnika sposobił na przyszłego dygnitarza administracyi krajowéj.
Wiedziano o tém, że jako syn dość zamożnego obywatela służył więcéj dla honoru niż dla pensyi, więc téż wyznaczono mu pensyę bardzo niewielką — co się zaś tycze honorów, to te jako młodemu, obiecywano w przyszłości.
Tymczasem dano mu prawo noszenia fraka z żółtemi guzikami i okoliczności czarnych, co przecież nie jest bez pewnego moralnego znaczenia.
Za to młody człowiek ofiarowywał dziennie pięć godzin drogiego czasu, podczas którego czytał gazety, palił papierosy, gawędził z kolegami, czyścił paznogcie skarbowym scyzorykiem i psuł kilka blankietów bardzo pięknie zadrukowanych.
Po ukończeniu téj ciężkiéj pracy, pokrzepiał zwątlone siły obiadem i resztę dnia poświęcał wypoczynkowi, który mu się słusznie należał.
Wypoczynek Wicuś urządzał w ten sposób, że kilka godzin spędzał przy czarnéj kawie, kilka na bilardzie, czasem bywał w Dolinie Szwajcarskiéj, potém zaś w ogródku, gdzie kształcił swój smak estetyczny, ucząc się na pamięć wyjątków ze wszystkich operetek, jakie się kiedykolwiek na małych scenkach pojawiły.
Potém bywała zwykle kolacya, potém sen do dziewiątéj rano — a potém znów do ciężkiéj syzyfowéj pracy!!
I tak blizko przez trzy kwartały, po upływie których, stosownie do woli ojca, Wicek poprosił o dymisyę i otrzymał ją, z prawem noszenia.... krawata i chustki do nosa.
Był to więc, jak widzimy, człowiek który wiele zaczynał a nic nie kończył, fatalność bowiem jakaś nic mu skończyć nie pozwalała.
Dzięki téj fatalności tylko, nie został skończonym łobuzem, do czego nie brak mu było i zdolności i wszelkich kwalifikacyi, a co najważniejsza, odpowiedniego towarzystwa.
Od czegóż Warszawa i czego w niéj nie znajdzie?
Myliłby się jednak ten, coby sądził, że Wicek jest to wielkie zero, z którego nigdy nic nie będzie.... Owszem, przeciwnie, był to zupełnie surowy materyał, z którego można było jeszcze wszystko wyrobić.
Tam dusza spała.
Tam siły moralne drzemały, bo ich nie budziła potrzeba, bo życie jego było łatwém, było pasmem dni spędzonych bez kłopotu, bez troski o jutro, swobodnie.
Papa dał jeść, papa sprawił modny tużurek i błyszczący kapelusz, papa dostarczył pieniędzy na uprzyjemnienie monotonnego życia, jedném słowem to wszystko co innym przychodzi w pocie czoła i z trudnością, co wykrzesać trzeba, wyrąbać w walce z przeciwnościami, z niepowodzeniem, z losem, to jemu przychodziło tak łatwo, że się nawet nie zastanawiał nigdy nad tém i nie myślał aby mogło być inaczéj.
Bociany, te mądre ptaki, mają swój system wychowania: gdy pisklę tak już podrośnie, że mu skrzydła zmężnieją i sił nabiorą, pomimo oporu pupila, strącają go dziobem z wysokiego gniazda, mówiąc:
— Dopókiś był małym pędrakiem, przynosiliśmy ci tu pożywienie i otulali własnemi piersiami przed zimnem. Dziś już jesteś dość mocny, żebyś sam na siebie pracował. Patrz, oto przed tobą świat pełen najpiękniejszego błota, tu znajdziesz żaby przedziwnéj pulchności i wszelką gadzinę osobliwszego smaku, tu masz serwitut na wszystkich ugorach i łąkach, tu za rok czekać na ciebie będzie stare koło na lipie, gdzie sobie zbudujesz gniazdo i osiądziesz z piękną oblubienicą o czerwonym dziobie i namiętném wejrzeniu. Życie uśmiecha się do ciebie, co rok będziesz z małżonką wyjeżdżał za granicę, zostaniesz ojcem licznego potomstwa, z którego będziesz dumny, prawym obywatelem bocianiego państwa, z powagą zasiądziesz kiedyś w naszych sądach i będziesz wydawał wyroki na intruzów, niedołęgów i na niewierne bocianichy. Ale te wszystkie rozkosze i zaszczyty, musisz zdobyć własnemi skrzydłami i dziobem. Jeżeli rozwiniesz swe siły, to staniesz się ozdobą rodu i godnym synem bociana; jeżeli zaś jesteś niedołęgą, lada chłopisko bezskrzydłe okaleczy cię kijem, przyniesie do chałupy, będziesz niewolnikiem, pisklęta ludzkie ciągać cię będą po izbie za dziób szlachetny, a w końcu psy cię zduszą i skończysz marnie życie na śmieciach.
Pan Maciéj Gozdawski, na nieszczęście, nie miał bocianich przekonań i nigdy jedynakowi swemu podobnych kazań nie mawiał. Owszem, traktował go jak pisklę i myślał tylko o tém, żeby temu pisklęciu było ciepło i żeby miało pożywienie.
Co pisklę myśli, jak myśli i czy w ogóle myśli, to niewiele pana Gozdawskiego Macieja obchodziło — i jakże go zresztą miało obchodzić, kiedy on sam co prawda niewiele myśli swojéj zadawał fatygi.
Dla tego téż, jak to powiedzieliśmy, dusza Wicka spała, siły moralne nie manifestowały swéj obecności.
Ale potrzeba tylko bodźca silnego aby je przebudzić, potrzeba było przeciwności i niepowodzeń, walk, burz, zawodów, bolesnych ciosów, a uśpiona dusza przebudzi się i zadrga życiem i wystąpi do boju jako szermierz niewytrawny jeszcze, ale pełen męztwa, który położy sobie za hasło: zwyciężyć lub zginąć!...
Wicek na drugi dzień po opuszczeniu Warszawy, stanął na progu rodzicielskiego domu.
Matka obsypała go pocałunkami, ojciec z niezwykłą czułością pogłaskał po głowie, a pani Pękalska aż włożyła na nos olbrzymie w róg oprawne okulary, aby mu się lepiéj przypatrzyć.
— Ależ piękny jak Azor! — mówiła, — chciałam powiedziéć jak Amor! śliczny chłopak, oczy jak dwa turkusy! włosy jak złoto, a postawa impozycyjna, chciałam powiedziéć imponująca. Oho! zawróci on głowy wszystkim pannom w trzech parafiach, ale nic z tego. Taki brylant to tylko dla takiéj perełki jak Mania. Uważasz, droga pani Maciusiowa, — mówiła babka nie dając przyjść do słowa nikomu, — uważasz tylko co to będzie za para. On blondyn, ona brunetka, on duży, ona mała, on ma niebieskie oczy, ona czarne! Śliczne dzieci, pożenię ich jak amen w pacierzu, pożenię. Ty panie Macieju szykuj gniazdko, już ja te gołąbeczki sama obsadzę....
— Dla czegóż to pani, — rzekł Wicuś, — chce mnie tak zaraz pozbawić złotéj wolności i któż jest owa gołąbeczka co mnie ma uszczęśliwić?
— Jaki prędki, jaki prędki, — mówiła pani Pękalska, — cóż to będzie jak się ożeni. Czekaj, dowiesz się niedługo o wszystkiém, niedługo mój ty kochany Azorku! Bodajże, zawsze się mylę, mój ty Amorku złotowłosy....
Pan Maciéj zaprosił syna do swego pokoju i rzekł wskazując mu krzesło:
— Siadaj.
— Co ojciec rozkaże?
— Trzeba ci się raz ustatkować.
— Dla czegożby nie.
— Nie dla czegożby, tylko trzeba. Primo, żebyś miał jakieś stanowisko.
— Niech mi je ojciec da.
— Już tak jak jest, wziąłem dla ciebie dzierżawę.
— I cóż ja tam będę robił?
— Ano, będziesz orał, siał, żął, jedném słowem gospodarował, a potém się ożenisz.
— Po co?
— Jakiś ty głupi, a po cóż się ludzie żenią?
— No dobrze, ale kiedy nie wiem z kim, nikogo tak nie znam. W Warszawie najwięcéj bywało się po restauracyach i ogródkach, znam nawet kilka aktorek, jedna bardzo przystojna, grywa trucicielki....
— Co mi tu smyku jakiś będziesz mówił o aktorkach i trucicielkach, ja mam dla ciebie pannę.
— Naprzykład.
— Prawdzickiego znasz?
— Z Dębianki?
— No tak.
— Nie, — przecież ojciec zakazał mi tam bywać, bo to hołota, która się przyznaje do kuzynostwa z nami!
— Ale nie, źle mnie zrozumiałeś: to są bardzo porządni ludzie i on sam i jego córka Mania, bardzo godna panienka.
— Zkądżeż ta nagła zmiana?
— Ech! zkąd; ja zawsze byłem ich najszczerszym przyjacielem, tylkom się z tém nie chwalił.
— Acha, więc to była przyjaźń w sekrecie, tak sobie po cichu.
— Niby, ale teraz chciałbym abyśmy jeszcze bardziéj zacisnęli węzły pokrewieństwa i przyjaźni z tym zacnym domem i dla tego rozkazuję ci i proszę, żebyś się starał o Manię.
— Kiedyż to przecież, jak ojciec powiada, takie blizkie kuzynostwo....
— Ale, wiedz gapiu o tém, że kościół daje dyspensy.
— A wiem, tak jak od postu.
— Nawet tak jak od postu, bo kto się z Manią ożeni, nie będzie pościł, ta dziewczyna ma milion!!
— Milion! — zawołał zdziwiony Wicek, jakby się przestraszył téj olbrzymiéj cyfry.
— Czegożeś się tak zląkł? no milion! milion! najprawdziwszy milion, jak jeden grosz.... ten milion powinien być nasz, musi być nasz! rozumiesz. Pojedziesz do Dębianki, będziesz pannie głowę zawracał, wzdychał, klął się, przysięgał, klękał, płakał, wściekał się, zabijał, w ostatnim razie jak będzie potrzeba to ją wykradniesz, ale milion musi być nasz i po całéj ceremonii!! Jak ci się uda pochwycić tę gęś, to będziesz panem! panem całą gębą, większym niż hrabia, niż najbogatszy żyd w Warszawie! Czy ty to rozumiesz? Cóżeś oczy wytrzeszczył jak wół?! Bierz kiedy ci mówię, a nie, to bądź sobie aż do śmierci piszczykiem, skrob piórkiem dopóki suchot nie dostaniesz i garb ci na plecach nie wyrośnie!
To mówiąc, pan Maciéj poczerwieniał bardzo, a Wicek zbladł i dziwnie się zamyślił....
Może pierwszy raz w życiu na seryo.





Rozdział piąty: Dla czego się Icek przewrócił i jak pan Grubasiński za pomocą miliona odkrył perłę powiatowéj inteligencyi.

Mostek na drodze do Dębianki aż się popsuł, tyle po nim najrozmaitszych przejeżdżało ekwipaży.
Ba! wszystkie ćmy, komary i muchy lubią światło — a nad Dębianką na tle niedawnéj nocy ubóstwa i niedoli, jak wspaniała lampa błyszczał milion! piękny, złoty, okrągły, wielki milion!!!
Potężny magnes przyciągający ludzi, źródło z którego wytryska cześć, poważanie, przyjaźń, szacunek i miłość.
Owe rajskie rzeki, cudowne, nie mlekiem i miodem, ale pieniędzmi podobno płynęły.
Aureola złota otacza ludzi bogatych, a chociaż dusza przeciw temu protestuje i serce się wzdryga, to jest niezłomném i nieskruszoném prawem natury.
Może to paradoks, ale dla czegóż przed lwem potężnym, uzbrojonym w straszliwe pazury, przed orłem z okrutnemi szpony, przed słoniem lub tygrysem, drżą wszystkie zwierzęta i ustępują z drogi? Bo widzą w nich siłę, bo widzą w nich możność i łatwość napadu, obrony i dostarczenia sobie żywności w ilościach dowolnych.
Człowiek nie ma pazurów, szponów, ani kłów straszliwych — siłę jego materyalną stanowi pieniądz, który daje mu możność zadowolenia wszelkich potrzeb, zachceń i kaprysów.
On daje żywność wyborową, wspaniale schronienie, przyjemności, zabawy, podróże, ba, i czegóż nie daje?
Jedna tylko inteligencya wyższą jest nad tę siłę i szydzi z niéj, jak Ezop ze swych panów... Ale jak wiadomo, na świecie i więcéj jest poczucia potrzeby pieniędzy, niż potrzeby inteligencyi, dla téj prostéj przyczyny, że inteligencyi jest za mało.
Lecz wracajmy do rzeczy.
Milion świecił nad Dębianką jak lampa wspaniała — jaśniał i przyciągał do siebie wszelkie ćmy dwunożne.
Na dziedzińcu dotychczas pustym zazwyczaj, na którym kiedy niekiedy tylko zagościł wózek sąsiedzki, lub konik jaki postał przez chwilę u słupa, widziano teraz powozy, amerykany, najdyczanki i wszystko co tylko kiedykolwiek kołodzieje i powoźnicy wymyślili.
Stary Prawdzicki znalazł serdecznych przyjaciół i doradzców.
Koło Mani uwijały się roje konkurentów, począwszy od podtatusiałych wdowców, aż do delikatnych młodzieniaszków, za rękę przyprowadzonych przez mamy.
Już to wybór był obfity...
Pierwszym zwiastunem owego niespodziewanego szczęścia w Dębiance, był Icek.
Pędził on biedką ile sił w koniu starczyło, ryzykując całość kości na drodze pełnéj wybojów i korzeni.
Trząsł się i podskakiwał na siedzeniu, gdy koła o kamienie uderzały, bez litości okładał konia batogiem, przebiegł galopem gościniec i grobelkę, a o pół wiorsty od siedziby Prawdzickiego zdjął czapkę i radośnie wywijał nią w powietrzu.
Prawdzicki był u stodół i w głowę zachodził, co skłania Icka do takiego pośpiechu....
— Jaśniego pana Prawdzickiego klaniam! klaniam! klaniam! — mówił zginając się do ziemi....
— Zkądżeż ta jasność mój Icku, niepotrzebna mi ona: jaśnie zgaśnie, mospanie zostanie.
— Co ma zgasnąć, takie pieniądze! to jak woda w studni, można brać, brać, brać i zawsze będą....
— Mój Icku, zdaje mi się, że ty chyba masz bzika?
— Jaki bzika! ja mało całkiem nie zwaryowałem, jakem się dowiedział o pańskiém szczęściu, ja zawsze Boga prosiłem żeby na jasnego pana takie szczęście spotkało....
— Co za szczęście?
— To pan nic nie wie! tu już cała okoliczność aż sobie trzęsie z zazdrości, pan hrabia z Dziurawéj Woli to się zrobiół zielony jak trawa, bo co on teraz będzie znaczył, on będzie kapcun naprzeciw jasnego pana, on będzie przy jasnym panu taki goły jak pasternak.... to téż jak un to przeczytał w gazete, to się zrobił taki gorzki jak rzodkiew....
— Ale powiedzno o cóż tu idzie....
— Aj waj, jasny panie, ja jasnego pana potrzymam, bo jak się jasny pan dowie, to się jasny pan przewróci z radości i może jake brzydke słabość dostać.
— Niepotrzeba, — rzekł śmiejąc się pan Józef, — będę się trzymał płotu, gadaj teraz.
— Ale niech się jasny pan mocno trzyma.... na jasnego pana spadła wielka sukcesya, cały milion dolary! aż w Ameryce!
— Bardzo temu wierzę, to jest możliwe, — odpowiedział obojętnie Prawdzicki.
— Ny co to jest!! — zawołał Icek, — jasny pan jeszcze stoi, jasny pan sobie nie przewrócił, nie skiknął do góry! nie zaczął tańcować!? To pan ma bardzo twarde nature. Jak ja raz wygrywałem ćwiartkę losu na bruńswińskie loterye, to jak sobie przewróciłem rano, to leżałem do wieczora, darłem się za brodę i płakałem jak małe dziecko.
— Tak, z radości?
— Nie jaśnie panie, ze zmartwienia.
— Jakto?
— Ja płakałem żem ja bił taki głupi i nie wziąłem cały los.
Icek dobry był do początku. Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, już zaczęli ściągać znajomi i sąsiedzi bliżsi i dalsi, niektórzy we frakach i w białych krawatach nawet.
Człowiek dobrze wychowany zawsze potrafi uszanować to, co poszanowania godne.
Szczupła sala Dębiańskiego dworku ledwie mogła pomieścić zebranych gości, a pod jakiemiż to pozorami ci goście pozjeżdżali się tutaj.
Jedni chcieli kupować zboże, drudzy chcieli oglądać gospodarstwo, inni chociaż nieznajomi, przyjechali wprost winszować sukcessyi. Byli tacy, co powynajdywali jeszcze lepsze pozory.
— Sąsiedzie kochany — huczał strasznym basem pan Grubasiński z Bąka — każdy obywatel ma względem kraju obowiązki, — przyjechaliśmy tu, oto ja, pan Kukawka, pan Gil z Pieńków, pan Kulasiński z Wydmy, pan Ciekawski z Pokrzywki, aby, jako nas sąsiad widzisz, przypomniéć ci o tych obowiązkach.
— Bójciesz się Boga panowie, czyż ja się zaniedbuję?! składki płacę, na zebraniach gminnych bywam, gazety dwie, choć ubogi jestem — trzymam, cóż mogę nadto uczynić?...
— Ho! ho! ho! — wtrącił pan Gil o kwadratowéj i ponsowéj prawie twarzy — obowiązek obowiązkowi nierówny, organista gra, a kazanie mawia sam proboszcz, — ludzie z wyższą inteligencyą nie powinni się kwasić w gminie... prosimy wyżéj.
— Tak, tak — twierdził Grubasiński — wyżéj, wyżéj! oto niedługo wybory w towarzystwie kredytowém, damy panu wszystkie głosy na radcę...
— A z czasem i na prezesa — dodał pan Kukawka — niech poznają przecież, że zawsze prędzéj czy późniéj, inteligencya i prawdziwa zasługa musi być wyniesioną na właściwy stopień i ocenioną godnie.
— Ależ szanowni panowie — bronił się Prawdzicki — gdzieżeście mogli poznać moję inteligencyę i zdolności, — toż ja sobie biedny szlachcic na kilku włókach piasku i krzaków.
— O panie dobrodzieju, to nie dowód. Kochanowski Jan wolał swój kącik w Czarnolesiu, niż honory przy boku królewskim.
— Co to długo gadać, — huczał Grubasiński — prawdziwe światło ma to do siebie, że go nigdy nie skryjesz: w mysią dziurę nieprzymierzając postaw świecę, to jasność zawsze będzie biła, bo ona przez najmniejszą szparkę wylezie, przez wszystko się przeciśnie, jak powietrze albo jak woda...
— Panowie, panowie! — mitygował Prawdzicki — dajcież pokój...
— Otóż znów rys piękny prawdziwie i szlachetny, jakem Gil, prawdziwa zasługa nigdy się nie pyszni. Siedzi to sobie potulnie, cicho, niby zajączek pod miedzą, — ale prędzéj czy późniéj ludzie to odnajdą, wyszperają i muszą zużytkować na korzyść kraju, społeczeństwa i okolicy.
— Koniec końcem, radcą sąsiad musisz być, jako nas widzisz; czas nareszcie wyjść z rutyny zapleśniałéj i przestać utrzymywać na honorowych stanowiskach, z przeproszeniem, pasibrzuchów, którzy siedzą w mieście dla tego tylko, żeby tam łatwiéj złapać jakich obiboków dla córek, co już się przestarzały i pożółkły jak nasienne ogórki!...
— Racya! co nam diabli do ich córek!
— Co jakaś tam pannica ma wspólnego z towarzystwem kredytowém i interesami społecznemi!
— Naturalnie, niech sobie sieje rutkę, co nas to obchodzi...
— Aptekarz utarguje więcéj kamfory, a instytucya na czysto zarobi...
— Zresztą, albo to my nie mamy własnych córek?
— Albo nie potrzebujemy uczciwych taksacyj, dogodnych konwersyj?...
— A któż nam to da, jeżeli nie radca prawdziwie inteligentny, pełen sił i zdolności, a co więcéj, znający prawdziwe potrzeby swoich sąsiadów i okolicy.
— Panie Prawdzicki bądź naszym opiekunem!
— Ależ panowie...
— Sąsiedzie, dobrodzieju, nie gub nas!
Jeżeli męzka połowa towarzystwa pracowała usilnie nad tém, aby Prawdzickiego wynieść na stanowisko godne tak bogatego i zacnego obywatela, to żeńska ze swéj strony nie zaniedbywała używać wszelkich środków, aby z Mani zrobić słońce towarzystwa, królowę balów i zebrań.
— Drogi, kochany panie Prawdzicki, nie odmów nam téj łaski, — mówiła pani Gilowa — i pozwól Manieczce wystąpić w teatrze amatorskim na pogorzelców. Któż bowiem lepiéj od niéj potrafi się wywiązać z tak trudnego zadania. Kto posiada więcéj talentów?....
Kiedy na chwilę Mania z ojcem została sama, objęła drobnemi rączkami jego szyję i mówiła:
— O mój drogi, kochany, poczciwy ojczulku, jakżem szczęśliwa, że po tylu latach ciężkiéj pracy, szamotania się z losem, Bóg zlitował się nad tobą, że nie będziesz już potrzebował tak pracować, tyle się trudzić i niszczyć do reszty siły stargane w ciężkiém życiu. Ale z drugiéj strony wierz ojcze, jak to bogactwo męczy, jak ono przygniata, jak nudzi; mnie tak dobrze było cały rok pracować, a potém odetchnąć trochę przy tobie.... teraz niedługo byłabym znów wróciła do mych zajęć domowych, a co wieczór po dniu przebytym dziękowałabym Bogu, że mi daje siły i zdrowie do pracy, ale cóż mówię, ja jestem egoistka!
— Moje dziecko.... ludzie więcéj robią z tego niż jest, ja te stosunki znam, tam wcale milionów nie ma, będziemy mieli tyle, że nam przy pracy na spokojne i niezależne życie wystarczy.... teraz i o twój los jestem zupełnie spokojny....
— A ja nie jestem spokojna, mój ojcze. Pierwéj, zanim stałam się złotą kozą, mogłam jeszcze marzyć o tém, że spotkam na drodze mego życia człowieka młodego, pracowitego, zacnego, w którego ręce złożę z ufnością mój los, z którym razem znosić będę dolę i niedolę życia, którego pokocham miłością szczerą, gorącą, wiecznie trwałą; a dziś... chociażby nawet starał się o mnie najzacniejszy człowiek, chociażby mnie pokochał tylko dla mnie jedynie i wyłącznie, czyż mogłabym mu wierzyć, czy mogłabym ugasić podejrzenie wkradające się do duszy i palące ją jak ogień. Czyż nieprawda mój ojcze?
— Masz słuszność moje dziecko, lecz nie obawiaj się o to; naprzód żebyś wiedziała o tém jaki jest istotny stan interesów, to przeczytajże sobie ten list. Adwokat mój, zacny człowiek bardzo, który za pewien procent od sukcesyi pojechał ją podnieść, pisze:

Boston, dnia....

Szanowny panie! Sir James Prawdzicki, dziadek stryjeczny pański, a potomek w prostéj linii Grzegorza Prawdzickiego, syna tego Prawdzickiego, co według podania odebrał sobie życie, naturalizowany amerykanin, zostawił po sobie formalny i legalny testament. Według brzmienia tego dokumentu, oprócz innych poczynionych legatów, jest zapis dla pana wynoszący dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, które mają być wypłacone natychmiast po sprzedaniu nieruchomości.
Za trzy dni jest licytacya, ja za tydzień po załatwieniu formalności sumę tę podnoszę i za dwa miesiące oczekiwać pana będę w mieszkaniu mojém w Warszawie. Wszystko idzie dobrze, przeszkód nie ma żadnych.

Z poważaniem etc.

— Otóż widzisz dziecko, że nie jesteśmy tak bogaci za jakich nas mają, chociaż względnie biorąc, jesteśmy bardzo bogaci.... Co się zaś tycze twoich obaw, które w zupełności podzielam, to bądź spokojna, sądzę, że znajdziemy środek przekonania się o prawdziwości uczuć tych panów, co się koło ciebie kręcą. Ja za kilka dni wyjadę do Warszawy....
Tymczasem konkurenci kręcili się koło Mani, jak muchy koło cukru.
Jeden zwoził bukiety, drugi prawił komplementy, trzeci kiedy śpiewała przewracał oczami jak w konwulsyach.
Jeden tylko Wicek pobladł, posmutniał, a tak dziwnie spoważniał, że go matka nie poznawała prawie.
Z Manią był bardzo nieśmiały, rozmawiał z nią gdy sama wszczęła rozmowę, chodził po ogrodzie gdy go poprosiła, czasem zrobił jéj jakąś drobną przysługę, ale zawsze trzymał się zdaleka, czasem zaledwie ośmielając się spojrzéć jéj w oczy, jakimś w pół pytającym, a pół smutnym wzrokiem.
Pana Macieja doprowadzało to do wściekłości, to téż raz odwołał go na bok i rzekł w największéj pasyi:
— Ach ty gapiu, niedołęgo! czegóż stoisz jak student i czerwienisz się, kiedy inni kręcą się przy pannie. Pamiętaj sobie, że jak ci ją zdmuchną, to żebyś mi nosa nie śmiał w domu pokazać, bo ja ci dmuchnę!....





Rozdział szósty, nieco sentymentalny i zawierający w sobie bardzo znakomity sekret gospodarski, poleca się osobom zwiędłéj cery.

— Co się z tym Wincentym dzieje! moja droga pani, — mówiła pani Maciejowa do babci Pękalskiéj, — w domu ani posiedzi, jeść nic nie chce, pobladł, wychudł, zmizerniał, ani go poznać nie można.
— O, już to najgorzéj, że nie chce jeść. Mój nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą, téż tak samo, com go się naprosiła, com nażebrała, ja mówię „jedz, mój Piesiu, jedz!” a on nic, tylko oczy w słup postawił i patrzy. I wyobraź sobie moja pani, że siedem dni przed śmiercią nic a nic nie miał w ustach, a potém umarł.
— Co téż pani mówi? czyżby i Wincenty miał umierać?
— Ach, kochana pani, nie bierz tego do serca, to się tylko tak mówi dla przykładu, ale jak przyjdzie dopust Boży, to i najtęższe drzewo spruchnieje i wywróci się, a cóż dopiero mizerny człowiek....
— Lecz moja pani, cóż za przyczyna, przecież wszystko ma, nic mu nie brakuje, pływa jak pączek w maśle.
— Może kto go urzekł?
— Pani wierzy w uroki?
— Ja? nigdy w życiu! chwała Bogu jestem dobrą chrześcianką i katoliczką, ale jakiem miała różę w nosie i doktorzy już mnie odstąpili, zawołałam babę i powiadam pani jak mi nos kredą opisała, tak różę jak ręką odjął i do dziś dnia, jak pani widzisz, mam czém zażywać tabakę.
To mówiąc, jakby dla potwierdzenia słów swoich, zażyła porcyę tabaki, zdolną rozsadzić najpotężniejszy nos emeryta.
— Więc cóż mi pani radzi? — pytała daléj strapiona matka.
— Ha, dać mu naprzód rumianku, a potém trzeba posłać po babę, to może mu odczyni....
Gdy tak dwie niewiasty radziły nad Wickową niedolą i chciały ją powierzyć tajemnym zamawianiem i ziołom baby, za czarownicę we wsi uchodzącéj, Wicek pod pozorem polowania wyszedł z domu.
Nie miał on określonego celu i nie zdawał sobie sprawy z tego dokąd idzie i po co idzie; nie patrzył nawet przed siebie, lecz pomimowoli, machinalnie znalazł się w lasku, przeszedł go i przed oczami jego roztoczył się piękny obraz pól, łąk, a daléj na tle dużego boru czerniejącego z oddali, biały dworek w Dębiance, z gankiem na słupach, kryjącym się w zieleni dzikiego wina i bluszczu.
Wicek usiadł pod dębem, wzrok utkwił w stronę dworku i dumał.
Dumał, a duma ciężką była widać i smutną, bo westchnienia ciężkie ulatywały z jego piersi młodzieńczéj, a oko zaszło tym smutnym blaskiem, który się zamienia czasem w łzę, a czasem jest wyrazem gorzkiéj ironii i politowania.
Wpatrywał się w dworek widniejący z daleka i zdawało mu się, że na tle białéj jego ściany, widzi oczy czarne, błyszczące, rozumne, pełne wyrazu i myśli...
Te oczy wywołały w nim raptowną zmianę.
One obudziły ze snu jego duszę, poruszyły serce, które biło przyspieszoném tętnem, czuło jakąś tęsknotę, jakieś nieokreślone pragnienia lepszéj, szlachetniejszéj miłości...
Jak dziecię ze snu przebudzone wyciąga drobne rączyny do matki, tak dusza pod wpływem budzącego się uczucia, radaby objąć świat cały, ukochać go, widziéć w nim samo tylko piękno, samą dobroć.
Na oczy pada wówczas jakaś zasłona dziwna, co wszystko złe, wszystko brudne, starannie przed wzrokiem ukrywa.
Są to chwile krótkie, przelotne, pełne zachwytów i smutku, pragnień i tęsknoty — ale w tych właśnie chwilach mieści się najpiękniejsza cząstka życia podobno...
Gdy młody człowiek, który pędził życie bez troski, bez celu, bez zastanowienia się nad wartością tych dni, które traci marnie, gdy młody człowiek przyzwyczajony do knajpowego życia i łatwych miłostek, ale jeszcze nie ze wszystkiém zgangrenowany moralnie, znajdzie się wobec zacnéj i uczciwéj dziewczyny — doznać musi tego samego wrażenia co pijak, który strawiwszy noc w brudnéj tawernie, o wschodzie słońca przypadkiem do świątyni zabłądzi.
Tam ściany czarne i okopcone, sufit nizki, co zdaje się głowę przygniatać, dym i krzyk, brud, gwar, zbydlęcone i nawpół idyotyczne twarze pijaków — tu zaś biało, jasno, przestrono — sklepienia zdają się unosić w górę, wsparte na lekkich łukach gotyku, przez okna wysokie wpadają snopy promieni, organ odzywa się poważnie i towarzyszy cichéj modlitwie prostaków, których słońce do pracy zbudziło.
To niby noc i dzień, ciemność i światło, brudy życia i jego czystość.
Taki kontrast działa na dusze, jeśli w tych tleje jeszcze iskierka dobrych pierwiastków, wzrusza serca, jeśli te jeszcze nie ostygły zupełnie.
Cynik i lampart uliczny onieśmielony bywa w obecności uczciwéj kobiety, a nasz przyjaciel Wicuś, który ani cynikiem, ani lampartem nie był, lecz tylko zaszargał się nieco w mętnéj kałuży życia, stanął przed Manią onieśmielony tak, że zaledwie wzrok na nią śmiał podnieść.
I dla tego właśnie że widział swoję niższość moralną, że porównywając ciche i pracowite życie téj dziewczyny z swém własném, jéj czystość duszy ze swojém zaszarganiem, — wyniósł ją od razu w przekonaniu własném na piedestał, na którym ideały stawiamy.
To jest geneza zwykła miłości szlachetnéj, podniosłéj, téj miłości właśnie, na któréj gruncie wyrastają ofiary i poświęcenia, która jest próbą ogniową, próbą, w któréj się wszystko wypali i zniszczy, a pozostanie tylko czyste złoto duszy.
Taka miłość powstaje nagle, szybko, trwa długo, daje natchnienie artystom, podnosi upadłych moralnie, oczyszcza, uszlachetnia, daje szczęście jednostkom, a dobrych obywateli i zacne rodziny społeczeństwom.
Podobną miłością Wicek Manię pokochał, a uczucie to spotęgowaném zostało przez nieprawdopodobieństwo urzeczywistnienia się najdroższych jego marzeń.
Milion! przeklęty milion! stanął na jego drodze jak nieprzezwyciężona przeszkoda, pomiędzy nim a przedmiotem jego marzeń stanął on jako mur wysoki a potężny.
Przeskoczyć przez niego trudno, a głową go przebić nie sposób.
Chociażby nawet i otworzył duszę swoją przed Manią, chociażby wyznał jéj wszystko co czuje, co myśli, czego pragnie, czyż mu uwierzy, czy nie odpowie mu sarkastycznym uśmiechem i nie weźmie najczystszych jego uczuć za wyrafinowaną przebiegłość posagowego spekulanta?
To byłoby straszne.
Lepiéj więc niech ona o niczém nie wie, niech nie zna uczucia, które w jego sercu wzbudziła, niech ta miłość wypali się sama w sobie — niech pogrzebaną zostanie w głębi serca, aniżeli ma być zapłaconą szyderstwem i wzgardą.
Ale co robić daléj?
Czy w płaczliwéj tęsknocie i łzawych marzeniach czekać aż czas, ten wielki lekarz, ostudzi jéj ogień, przypruszywszy skroń siwizną, czy téż rzucić się w wir świata, gwar miast, w odmęt szalonych zabaw i rozpustnego życia, aby zagłuszyć tym sposobem głos serca dopominającego się gwałtem praw swoich.
Nie — ani jedno, ani drugie; pierwsze zanadto jest bierne, drugie zanadto brzydkie i jedno niegodne mężczyzny, drugie niegodne człowieka.
Miłość podnosi, cierpienie uzacnia, jedno i drugie uszlachetnia i wzmacnia w dobrém. Czyż więc można obojętnie traktować, lub téż co gorsza, zagłuszyć w sobie zupełnie te prądy zacne, które ledwie drgać zaczęły dopiero?
Wicek przebiegł myślą całe życie swoje i znalazł je, że było pustém, czczém, bez celu i bez treści.
Obejrzał się poza siebie, — gdzież są ślady dotychczasowéj jego działalności? nie ma ich, bo i działalności nie było. Jest człowiekiem, jest mężczyzną, a cóż zrobił dobrego dla siebie i drugich? Czy spożył w życiu swojém chociaż jeden kawałek chleba swój własny, własnemi rękami lub głową zapracowany?
Czy nie był podobny do lalki bezdusznéj, świecącéj ładnym gałgankiem, w który ją obca ręka przystroi?
Czy miał kiedy własną myśl, czy zastanawiał się nad jakąś ideą, nad zasadą, czy co wyznawał, czy w co wierzył, czy co ukochał. Czy spełnił w życiu chociaż jeden czyn?
I na te wszystkie pytania, które mu się rojem całym cisnęły do myśli, była tylko jedna odpowiedź: nic! nic! i nic.
Jeden wyraz, który w strasznych barwach malował całe nicestwo dotychczasowego jego życia, całą pustkę niezapełnioną niczém w przeciągu najpiękniejszéj epoki życia.
Zrobił sumienny bilans swego życia i aktywa przedstawiły mu się w postaci zera, strasznego zera....
Jakaż pustka!
A czemże jest dziś? ślepem narzędziem woli swego ojca, który powiada do niego: idź, tam są pieniądze, weź je, obałamuć istotę któréj nie znasz prawie, przykuj ją na całe życie do siebie nierozerwanym łańcuchem, weź jéj młodość, urodę, zdrowie, przyszłość, weź jakim chcesz sposobem, byłeś wziął, bo ta istota jest środkiem, a celem bogactwo.
Cóż za nizka, upokarzająca rola!.... Takie myśli paliły mu mózg, rozsadzały czaszkę, wstydził się sam siebie i niemal gardził sobą.
Słońce nachyliło się ku zachodowi, chłodny wietrzyk zaszeleścił listkami, a niosąc na swych niewidzialnych skrzydłach zapach ziół i balsamiczną woń drzew, owiał rozpalone czoło samotnika i ochłodził je nieco.
Z chaosu smutnych i przykrych myśli, gromadnie się do jego głowy cisnących, zaczęła powstawać powoli poważniejsza refleksya, przed oczami jego powstawał obraz przyszłości zarysowany w liniach wyraźniejszych i barwach więcéj jasnych, ozłoconych słabym promykiem nadziei, co jak księżycowe światło przedziera się niekiedy przez gęste szpalery drzew pokrytych miryadami liści.
I zaczął wyobrażać sobie tę przyszłość może wiecznie samotną, ale uczciwą, cichą, pracowitą, w któréj myśl harmonizować będzie z czynem, praca ze światłem, zasada z obowiązkiem i godnością własną...
Zaczął wyobrażać sobie życie nowe, życie człowieka, mężczyzny — życie woli, pracy i czynu, dla siebie i dla drugich.
I zrobiło mu się jakoś jaśniéj na duszy, myśli płynęły mniéj chaotycznie, poczęły krystalizować się w jakieś określone formy.
W tém uczuł na ramieniu lekkie dotknięcie.
Zerwał się na równe nogi i ujrzał przed sobą Manię.
W dużym słomianym kapeluszu, otoczonym czarną wstęgą, poza którą tkwił kwiat niezabudki, w perkalowéj sukience, z koszykiem na ręku, stanęła przed nim nagle, niespodzianie, jak jakieś zjawisko wywołane potęgą rozgorączkowanéj zmęczonéj wyobraźni...
Przywitała go uśmiechem i rzekła podając mu rękę:
— Cóż to za miła niespodzianka: szukam grzybów i znajduję pustelnika... Jest nas tu kilka osób, ojciec mój i goście, którym przyszła ochota zbierania grzybów. Wyprzedziłam ich nieco i patrz pan com znalazła?
To mówiąc wydobyła z koszyka okazałego rydza.
— Co za pyszny okaz! czy nie znajdujesz pan, że jest podobny do pana Kulasińskiego, młodego naszego sąsiada, który był inicyatorem projektu dzisiejszéj wycieczki.
— Istotnie, z koloru nieco — rzekł młody człowiek, siląc się na uśmiech.
— Ale jak widzę, nie bez racyi nazwałam pana pustelnikiem, siedzisz pan tu sam i taki smutny, taki zamyślony, dla czego?
— Trudna to będzie odpowiedź, tak czasem istotnie przychodzą chwile smutku i zwątpienia...
— Zwątpienia, w pańskim wieku?! a wstyd! Nie mam prawa zapytywać o pańskie tajemnice, ale wydaje mi się to dziwném. Jakąż minę powinniby miéć starcy, jeżeli młodzi ludzie, którym się świat uśmiecha, podobni są do trapistów, albo kamedułów.
— O istotnie, świat mi się uśmiecha, ale bardzo gorzko...
— Czy pan to seryo mówisz?
— Najzupełniéj.
— W czemżeż jest ta gorycz?
— To moja tajemnica...
— Szanuję pieczęcie tajemnic, ale wiesz pan, że kobiety bywają niekiedy ciekawe...
— Czy im to zawsze na dobre wychodzi?
— Któż wie? jak czasem. Zresztą jesteśmy także kapryśne — umiemy rozkazywać. Ugrzeczniony francuz mówi, że co chce kobieta, chce Bóg.
— Piszę się na zdanie francuza... i chętnie zaspokoję pani ciekawość, chociaż...
— Jest i chociaż?
— Chociaż nie w téj chwili — może kiedyś udzieli mi pani posłuchania — bo to długa historya...
— Zgoda, udzielę panu, ale pod warunkiem.
— Słucham.
— Że nie będziesz pan taki smutny i pójdziesz razem z nami; — podaj mi pan rękę i szukajmy reszty towarzystwa.
Kiedy Wicek przepędzał wieczór w Dębiance, patrząc jak w obraz w czarne oczy wesołéj Mani, w Olszówce babcia Pękalska w okularach na nosie przewracała wielką księgę zatytułowaną Sekreta i sposoby różne, a pani Maciejowa coś szyła.
— Mówię pani że znajdę, — prawiła babcia przewracając pożółkłe ze starości kartki, — bo to powiadam pani cudowna książka, dostałam ją od babki mojéj, a babka miała ją jeszcze od swoich rodziców, — a widzi pani, już jest!!
— I cóż tam pisze?
— „Indykowi gdy korale spuchną.”
— A na cóż mi to?
— Ale bom się omyliła; to tutaj, o! widzi pani: „Chłopu gdy do jadła chęć straci, tysiączniku we wódce moczonego rano kielich dobry, zaś pod noc centuryi gorzkiéj na gorąco z pół garnca. Będzie jadł jak wilk.”





Rozdział siódmy. Jak babcia Pękalska wsadziła kij w mrowisko i jak cała okolica otworzyła gębę.

Żółta bryka nie toczyła się, lecz pędziła po gościńcu.
Babcia wychylając głowę z budy wołała nieustannie:
— Walenty, bój się Boga jedź!
— Wielmożna pani, — odpowiadał stary woźnica, — taki spiek, tożto zguba na konie.
— Nic nie pytaj tylko jedź...
— A juści — ino jedź i jedź, toż jedziemy już blisko siedem mil przez popasu, szkapy ino co padnąć.
— Mówię ci jedź.
— Ano, jak jedź to jedź, kiej pani tak każe, — tylko że człek téż nie przez miłosierdzia nad kużdém bydlęciem... Wio! wio! gińta, przepadajta, kiéj taki wasz los marny.
I okładał batogiem biedne koniska, które ostatka sił dobywały ciągnąc ciężką brykę po piasczystym gościńcu.
Babcia była wzruszona, zirytowana i zaaferowana w najwyższym stopniu.
Nie mogła usiedziéć spokojnie. Kręciła się na siedzeniu jak gdyby to nie sianem, lecz szpilkami było wysłane, wychylała głowę z pod budy i patrzała na drogę, to znowuż tasowała się aż w sam kąt siedzenia, patrząc na papier, który trzymała w ręku...
Ach ten papier! ten fatalny papier!
On to pozbawił babcię spokojności, on wyrwał jéj duszę ze stanu miłego spoczynku, on kazał babci pędzić od wsi do wsi, od dworka do dworka.
A trzeba jeszcze takiego zdarzenia, że przyszedł do rąk w dzień feralny, rano, kiedy jéj jeszcze było naczczo, jeszcze nie miała na sobie paradnego czepca i dopiero tylko co włożyła okulary, aby rozpocząć odczytywanie modlitw do pewnego świętego.
Już babcia otwierała usta, aby wymówić pierwsze słowa modlitwy, gdy wzrok jéj padł na świeżo z poczty przywiezioną gazetę.
Coś ją tknęło, gdyż babcię w chwili ważnych wydarzeń i wypadków zawsze coś tykało.
Bywają czasem takie dusze wyjątkowe.
Z niecierpliwością rozdarła opaskę, rozwinęła wielki szmat bibuły, przebiegła okiem pretensyonalny, napuszony, wystylizowany, a pusty artykuł wstępny — nie zwróciła uwagi na przepowiednie warszawskich proroków o przyszłości i losach mocarstw europejskich, prześliznęła się po wiadomościach bieżących, wreszcie zerwała się z fotelu i krzyknęła wielkim głosem:
— Wszelki duch Pana Boga chwali!
I zaczęła biegać po pokoju, klaszcząc w dłonie i mówiąc sama do siebie:
— A co! a co! nie mówiłam! nie ostrzegałam! niedowierzajcie bardzo tym milionom, bo kto wie czy to nie łapka na waszych synów — aha, nie wierzyliście, teraz macie! Panna Marya! panna Marya! cały powiat się o nią stara! cała gubernia o niéj mówi: jakie talenta! jaka piękność! jaka edukacya! jaki posag! a tu piękny posag! pannisko gołe jak święty turecki. Panna Marya! a to najzwyczajniejsza w święcie Mańka! Mańczysko, guwernancica od Dryptalskich! i pomyśléć, że wszystka młodzież okoliczna konkurowała o nią... Czupiradło! koczkodon!
Wygłaszając tę tyradę, babcia biegała po pokoju i nie zważała na to, że pogubiła pantofle, które zostały na środku pokoju jak dwa wielkie czółna na środku oceanu, po którym orkan przebiega...
— A mówiłam, a ostrzegałam — nie zapędzajcie się za daleko...
Wróciła do stołu i rozpoczęła powtórne czytanie.
— O, stoi wyraźnie, jak wół: „Dzienniki nasze częstokroć mylne rozpuszczają wieści, narażając przez to strony interesowane na koszta, a częstokroć i na bolesny zawód. Sir James Prawdzicki rzeczywiście umarł i istotnie był skuzynowanym z rodziną tegoż nazwiska w kraju naszym zamieszkałą. Wszakże faktem jest, że cały swój majątek olbrzymi, nabyty za pomocą szczęśliwych i śmiałych operacyj finansowych, zapisał na dom podrzutków w Bostonie.” A co! na cóż lepszego dowodu! Jak to mnie zaraz coś tknęło! tylko spojrzałam na tę gazetę, wiedziałam że tam coś jest.
Prawdę powiedziawszy, babcia nie miała Baruchowego ani Habakukowego daru jasnowidzenia, lecz ponieważ trzymała na loteryi, przeto paliła ją gwałtowna chęć przekonania się, czy czasem przy gazecie nie ma tabelki, szukając zaś tabelki, natrafiła na taką nieoszacowaną wiadomość.
Na nieszczęście, na razie nie miała się nawet z kim podzielić tym skarbem.
Była bowiem w owéj ważnéj chwili życia swego w domu córki, która przed kilkoma dniami z mężem i dziećmi wyjechała do Warszawy.
Sługom nie chciała się zwierzać z dwóch przyczyn, naprzód dla tego, że najlepsze i najsmaczniejsze kąski należą się państwu, a powtóre, że wieść któraby na skrzydłach sokolich natychmiast w okolice pobiegła, mogłaby uprzedzić babcię w podróży i w niejedném miejscu odebrać jéj tryumf pierwszeństwa.
Tak to czyni również dziennikarski reporter, który wypatrzywszy sensacyjną zbrodnię, nie powie o niéj rodzonemu ojcu, ażeby późniéj po wyjściu numeru dziennika mógł powiedziéć z dumą:
— Ja pierwszy o niéj wiedziałem!
Babcia kazała natychmiast zaprzęgać, a sama zaczęła się ubierać z szybkością pięciu spódnic na minutę, kładąc prawą rękę w lewy rękaw kaftana i odwrotnie, rwąc tasiemki, gubiąc szpilki i trzęsąc się z pośpiechu jak w febrze.
Święty stracił przyobiecaną modlitwę, a kiedy Walenty zajechał, babcia z wielkiego pośpiechu wzięła kapelusz w rękę, a torbę podróżną włożyła na głowę, przyczém wysypała z niéj masę drutów, bawełny, szpilek, papierków z igłami, tabakierkę, okulary i książkę do nabożeństwa.
Przy pomocy kilku dziewcząt zanoszących się od śmiechu, kapelusz przeniósł się na głowę, a drobiazgi napowrót znalazły się w sakwie pięknie wyszywanéj włóczką, babcia wskoczyła w brykę i krzyknęła na Walentego:
— Co koń wyskoczy, do Bąka.
— Co kuń wyskoczy?? — zapytał flegmatycznie dziad, niedowierzając własnym uszom.
— Co wyskoczy! mówiłam przecież, cóż to, już ogłuchłeś na starość....
— Na starość! — mruczał pod nosem Walenty — na starość, toż przypomniała se babka kiedy panną była.
Ale stary był służbista i rozkazy spełniał sumiennie, rozpuścił więc z miejsca, a spasłe i wypoczęte deresze pomknęły z kopyta, chrapiąc i podnosząc nieprzejrzane tumany kurzu.
W Bąku była gmina i sąd, który co poniedziałek ferował Salomonowe wyroki, było tu więc zawsze tego dnia spore grono szlachty, która jak w dym wstępowała w gościnne progi państwa Grubasińskich.
Ztąd téż gdy owi tygodniowi goście Bąkowego dworu ujrzeli rozpędzone deresze, wybiegli wszyscy na ganek i zaczęli wołać ludzi, sądząc, że flegmatyczne zwykle opasy poniosły i że życiu pani Pękalskiéj grozi niebezpieczeństwo.
Ale niebezpieczeństwa nie było. Walenty przypomniał sobie widać kawalerskie czasy i w największym pędzie zawinął w bramę, obiegł białemi kamieniami obłożony trawnik i przed gankiem nie osadził, ale wkopał na miejscu koniska, które kopytami zaryły się w ziemię, trzęsąc łbami i rzucając pianę z karków i piersi.
— Co się stało? — zapytał Grubasiński.
— Wiecie — rzekła babcia, wychylając z budy zakurzone oblicze — wiecie państwo, milionik się wściekł!
— Jaki? gdzie?
— Prawdzicki nie ma nic! na owinięcie palca — ani grosza nie ma Prawdzicki! jak zbawienia pragnę — mówiła gramoląc się z budy i pokazując przytém niebieskie pończochy, owoc swéj własnéj pracy...
— Co pani mówi?
— Okradli go?
— Co go mieli okraść? kiedy on nigdy nic nie miał, nie ma i miéć nie będzie.
— Co pani mówi, a milion? a sukcesya?
— Wszystko bajki — on jest taki milioner, jak ja panna.
— Nie może być!
— No to kiedy nie wierzycie, to czytajcie, tu przecież stoi jak wół...
— Prawda! prawda! ale to ten sir Prawdzicki, żeby téż cały majątek podrzutkom zapisywać...
— Prawdziwy ser.
— Głupi jak masło!
— Skrzywdził familię i okradł okolicę.
— Jakto?
— Zdmuchnął nam z przed nosa milionową pannę...
— Będzie téż siedział w piekle — rzekła babina — po same uszy, jak ten jego pradziadek, co straszy po nocach na wydmie.
— A to komedya!
— I wyście mu takie honory świadczyli!
— My... jakie honory?
— A nie staraliście się o tę gęś?...
— Ale gdzież tam? co znowu? mielibyśmy téż o co...
— No, gadu, gadu, a tu jeszcze mam spory kawał drogi przed sobą.
— Ale kochana pani — rzekła gospodyni domu — kawa już gotowa... szklaneczkę...
— Co prawda jestem nawet naczczo, ale nie mogę — muszę spieszyć — zaraz ztąd pędzę do Pieńków, potém do Pokrzywki, żebym choć na noc do Gozdawskich ściągnęła...
— To témbardziéj, témbardziéj trzeba się posilić — może kieliszek likieru...
— A to dobrze, właśnie dla konkokcyi, bo jestem tém wszystkiém strasznie zmaltretowana...
I wypiła babina owego likieru, zjadła parę śliwek na rożenku, a kawał chleba z szynką zawinęła w papier, żeby czasu nie tracić i pogrzmiała daléj, ku zdumieniu Walentego, który z kozła ze strachem oglądał się poza siebie, przypuszczając, że jego pani musiała albo bzika dostać, albo że ją złe opętało.
Tymczasem w pokoju Grubasińskiego, panowie sąsiedzi pozwieszali nosy na kwinty i siedzieli milcząc; najbardziéj byli smutni ci, co mieli synów i spodziewali się, że Mania z milionem wyjdzie za nich.
Stary Kulasiński ojciec, pożyczył nawet na to conto kilkaset rubli od Icka na ewikcyę zboża, którego jeszcze nie zasiał...
Każdy miał jakieś plany, a tu na raz wszystko się urywa, jak owéj babie z Lafontenowéj bajki, co na wątłym glinianym dzbanie mleka, budowała w myśli całą fermę z najpiękniejszym inwentarzem...
Pozwieszali nosy panowie bracia, bo każdy z nich miał jakieś względem Prawdzickiego zamiary, a wszyscy choć nie naradzali się z sobą, lecz owszem, trzymali zamiary swoje w sekrecie, przysięgli sobie, że jak tylko szczęśliwy sąsiad sukcesyę odbierze, natychmiast pożyczą od niego pieniędzy.
Wielu z nich miało już nawet przygotowane listy, brzmiące nietylko co do treści, ale i co do formy mniéj więcéj identycznie:
„Jaśnie Wielmożny Panie, szanowny sąsiedzie i dobrodzieju!
„Konjuktura nieprzyjaznych okoliczności, ile że przy roku nieurodzajnym i chlapaninie na wiosnę co oziminy do szczętu wygnoiła, tudzież ten niedowiarek Icek, którego jak tuszę, szanowny sąsiad dobrodziéj znasz jak zły szeląg, skłaniają mnie do szukania w szlachetném jego sercu pomocy... etc.”
W cóż się teraz obrócą te pracowite arcytwory kaligrafii i stylu? spłoną podobno w piecu, zamienią się w proch jak wszystko co ziemskie, jak nadzieje ludzkie...
— No i cóż będzie z naszym radcą? — spytał wreszcie po długiém milczeniu pan Gil.
— Z jakim radcą?
— Z Prawdzickim.
— Oho, zaraz, jeszcze czego? ja cofam mój głos.
— I ja także.
— Nie głupim, dotychczasowi radcy są bardzo porządni ludzie, dla czegóżby nie wybrać ich powtórnie.
— Ja nawet niewiem, zkąd sąsiadowi przyszła tak nagła myśl forytowania tego Prawdzickiego?
— Ba, nie darmo dobrodziéj mieszka w Bąku, — rzekł Gil.
— Albo co?
— Bo ci się trafi czasem uciąć takiego bąka, że to proszę siadać.
— Żeby to nie było w moim własnym domu, żebym nie szanował prawa naszéj staropolskiéj gościnności, tobym sąsiadowi powiedział, że nie darmo siedzisz w Pieńkach...
— Cóż to za dowcip...
— Ha, z jakim kto przestaje, takim się staje...
— To niby sąsiad mówisz że jestem głupi jak pień! Dobrze! dobrze! policzymy się za to.
— Ale ja nie powiedziałem tego, — huczy Grubasiński, — tylko mówiłem kondycyonalnie, warunkowo, wyraźnie powiedziałem, żeby to nie było w moim domu... to...
— Dajcież pokój panowie, podajcie sobie ręce, — mitygował Kulasiński, — co się wadzić, już jeżeli mam prawdę powiedziéć, tośmy przecież wszyscy jak jeden dzwonili na to kazanie.
— A prawda, jak to czasem nie chcący palnie się głupstwo — aż pfe!
— Eh, nie ma się czém tak dalece frasować i Napoleon się mylił.
— Andrassy taki minister, a robi to trzy razy na tydzień.
— Zaślepiliśmy się, a to sobie zwyczajny, kiepski szlachciura na piasku.
— Gdzież tam jakie zdolności?
— Gdzie inteligencya?
— Nawet powiem panom prawdę, że to musi być ciemne jak tabaka w rogu.
— Podobno nawet listu sam nie potrafi napisać.
— A ta jego córczyna — téż nie osobliwość.
— Nawet brzydka.
— Ani to do tańca, ani do różańca ot tak, ni w pięć, ni w dziewięć.
— Zwyczajnie takie oto sobie.
— Podobno i guwernantka z niéj nie tęga.
— No tak, było to na pensyi co prawda, ale jak mi córka mówiła, uczyła się byle zbyć, per dominum pstrum!
Gdyby kto wsadził kij w mrowisko, to nie wywołałby takiéj krętaniny i ruchu w siedzibie pracowitych mrówek, jaką babcia wywołała pomiędzy ludźmi, jadąc przez dzień cały i wołając:
— Milionik perdu...
Usta się nie zamykały, o niczém inném nie mówiono, niczego innego nie chciano słuchać.
Cała okolica, jak słusznie mówiła babcia Pękalska, cała okolica otworzyła gębę.
W dwa dni potém, już wszyscy wiedzieli, że miliona nie ma i sam Prawdzicki przekonał się niebawem o skuteczności swego planu, gdyż Icek spotkawszy go w miasteczku, nie uchylił czapki, nie wyjął fajki z ust, ani rąk z tylnéj kieszeni prunelowego żupana, tylko na uprzejme „dzień dobry” Prawdzickiego, kiwnął protekcyonalnie głową i rzekł patrząc na niego z góry.
— Klaniam jegimości.





Rozdział ósmy, który jest końcem niniejszego szkicu, a właściwie początkiem romansu.

Miało się już ku jesieni.
Pożółkłe listki, drżąc w powietrzu, opadały z drzew, szeleszcząc smutnie, na gruszach i jabłoniach złociły się piękne owoce, z pól wszystko posprzątano i tylko stada srokatego bydła dogryzały resztek słomy, któréj sierp nie zajął.
Dniami jeszcze upał dokuczał, ale za to wieczory chłodne były, a nocami dobre przejmowało zimno.
Bociany zbierały się już na polach, radząc o blizkim czasie odlotu, a wrony częściéj z lasów ku siedzibom ludzkim ciągnęły, patrząc czy się nie znajdzie czém pożywić na śmieciach.
Na ganku w Dębiance siedział stary Prawdzicki, paląc fajkę, a obok niego Mania, narzuciwszy ramiona lekką chusteczką ponsową od wieczornego chłodu.
— Widzisz moje dziecko, — rzekł stary, — jakiém ów artykuł jest skuteczném lekarstwem: dwa dni dopiero jak go przeczytano, a patrz jak tu cicho, spokojnie, pusto. Znowuż jesteśmy biedni w oczach ludzi i znowuż o nas zapomniano, ty już nie jesteś milionową panną, ani królową towarzystwa.
— A ty, ojczulku, przestałeś zapewne być kandydatem na radcę Towarzystwa.
— Ech, wiesz co — rzekł stary machnąwszy ręką — przykro mi to trochę, że ludzie tak bałwochwalczą pieniądzom cześć oddają, ale co prawda, dla nas to i lepiéj: jeżeli nam kto ofiaruje swoję przyjaźń, to będziemy wiedzieli, że szczera, jeżeli kto ciebie pokocha, to już tylko dla ciebie, dla twojéj dobroci.
— A czy kto pokocha, ojcze? — rzekła Mania, podnosząc na niego swe duże czarne oczy.
— Czy kto pokocha! czy pokocha, — powtarzał po cichu Prawdzicki i oboje wpadli w głęboką zadumę, wpatrując się w srebrny sierp księżyca, co ciekawie z za lipy na ganek dworku spoglądał.
Było to właśnie w owéj chwili, gdy babcia Pękalska przyjechała do Olszówki i wyrecytowawszy ze szczegółami (po raz już piętnasty podobno) ową sensacyjną wiadomość, położyła się w łóżko chora ze znużenia i zmartwienia zarazem, bo dwa deresze padły zaraz po przyjeździe i pomimo zdjęcia im paskudnika z oczów, zakłucia myszy pod gardłem i zatkania chrap trawą, przeniosły się na pola Elizejskie.
Kowal pełniący obowiązki konowała, robił z niemi wszystko co umiał — i o ile to było w jego możności, ułatwił im rozstanie się z tym światem.
Pan Maciéj dowiedziawszy się, że miliona już nie ma, spojrzał na syna i rzekł:
— Sprytny chłopak, zwąchał pismo nosem, nie darmo tak się jakoś do téj żeniaczki ociągał.
Wickowi oczy zajaśniały radością i szczęściem, wziął kapelusz i po chwili wsiadłszy na konia, popędził jak wicher ku Dębiance.
Mania poszła do pokoju zająć się herbatą, Prawdzicki zaś został jeszcze na ganku i dumał o swojém dziecku, o przyszłości, o ludzkiéj obłudzie może...
Uszu jego doleciał głuchy tentent, który stawał się coraz bliższym, aż nareszcie na szarém tle wieczornego zmroku zarysowała się sylwetka jeźdźca, pędzącego na złamanie karku....
— A komuż tak pilno do ubogich ludzi, — pomyślał Prawdzicki. — Któż tak śpieszy i po co? Czyż jeszcze nie wie o niczém, czy téż przychodzi najgrawać się z mniemanego nieszczęścia?
Wincenty już był na dziedzińcu, zeskoczył z konia, rzucił cugle pierwszemu lepszemu chłopcu jaki mu się nawinął i zbliżywszy się do Prawdzickiego, serdecznie uścisnął jego rękę...
— Witaj gościu zawsze miły, — rzekł stary, — jakoś tyś jeden nie zapomniał o nas, a może nie wiesz jeszcze o niczem?
— Owszem panie, wiem o wszystkiém, dowiedziałem się dopiero w téj chwili i pospieszyłem, żeby was pocieszyć w nieszczęściu.
— Dobre masz serce mój chłopcze, a dobre serce — to grunt w człowieku, mojém zdaniem.
— O panie, pochwała to niezasłużona, mnie tu i egoizm przypędził, bo zdarza się czasem, że co dla jednych jest klęską, to drugim szczęście przynosi.
— Coś zagadkami mówisz, panie Wincenty.
— Ja panie doprawdy sam dobrze nie wiem co mówię, jak mówię i czy dokładnie wyrażam to co się dzieje w mém sercu...
— A cóż to się tam dzieje mój paniczu? — rzekł z uśmiechem stary, który się zaczął czegoś domyślać.
— Wasze nieszczęście o tyle szczęściem jest dla mnie, że nas zrównało ze sobą, że usunęło z pomiędzy nas tę fatalną złotą przegrodę; dziś mogę przyjść do was śmiało, — bo wyście biedni i jam nie bogaty, — dopiero dorabiać się myślę własną pracą. Dziś mogę panu powiedziéć, że oddawna kocham pańską córkę i proszę pana abyś mi pozwolił starać się o jéj rękę.
— Zacny jesteś chłopiec, — rzekł stary całując go w czoło, — ale czy zastanowiłeś się nad tém co powie na to twój ojciec?
— Panie, ja ojca mego szanuję jako syn, ale mężczyzną jestem pełnoletnim i wolę swoję mam; w najgorszym nawet razie ojcowizny się zrzeknę, — ale serca swego krępować nie pozwolę...
— A maszże ty jakie widoki na przyszłość?
— Mam dwie zdrowe ręce, szczerą chęć do pracy, a zresztą nadzieja w Bogu.
— Dobrze mówisz chłopcze. Zaczekajżeż tutaj, pójdę ja adwokatować za tobą do Mani, choć zdaje mi się, że nasza sprawa wygrana, bo o ilem mógł dostrzedz, już oddawna nie patrzyła krzywo na ciebie...
I wszedł stary do domu, a Wincenty został na ganku, zatopiony w marzeniach, wsparł głowę na dłoniach i czekał.
Niedługo zasłyszał szelest sukienki i uczuł w swéj dłoni drobną mięciuchną rączkę Mani.
— Zdaje mi się panie, że rozumieliśmy się nic nie mówiąc do siebie.
— O tak, już teraz nie potrzebuję pani usprawiedliwiać mojéj samotności owego wieczoru w borku, gdy pani nadeszła z całém towarzystwem.
— Ja nie chciałam wówczas za wiele pytać, bo istotnie obawiałam się czy nie przeczuwam za dużo.
— Za mało, powiedz pani raczéj.
Nadszedł i ojciec i rozpoczęła się rozmowa, w któréj młody marzyciel rozwijał najpiękniejsze plany przyszłości, — mówił jak pracować, jak dorabiać się będzie...
Ojciec słuchał, a uśmiech błądził mu na wargach, siwym pokrytych wąsem.
Godziny zbiegały szybko.
Już i sierp księżycowy wybił się w górę wysoko, zaledwie go dostrzedz było można, gwiazdy zaczęły mrugać jakby czuwaniem znużone, a ci troje siedzieli jeszcze na ganku.
Młodzi szczebiotali weseli, szczęśliwi, ufni w przyszłość — a stary patrząc na nich, rozpamiętywał swą młodość, swoje minione szczęście i duża ciężka łza stoczyła mu się po policzkach i po siwéj brodzie.
Otarł ją ukradkiem, jakby pragnąc aby jéj nikt nie widział — ale napróżno — dojrzała ją jedna gwiazdka malutka i jak złota kulka stoczyła się natychmiast po horyzoncie.
Może pobiegła zanieść tę łzę komuś co już dawno umarł, może pobiegła powiedziéć matce o szczęściu dziecka sieroty.
Kto tam może wiedziéć, po co gwiazdy włóczą się po niebie...
— No, dość marzeń moje dzieci — rzekł Prawdzicki, — zejdźcie z obłoków na ziemię — czas spać. Pożegnajcie się i bądźcie dobréj myśli. Ty Wicusiu, jedź, do domu spokojny, nie będziesz potrzebował służyć u ludzi, ani z ojcem zrywać. Powiedz mu otwarcie o wszystkiém, a dodaj téż, że choć milionów nie mam, ale zawsze jestem jeszcze dwa razy przynajmniéj od niego bogatszy. Będzie wam dobrze na świecie — jeśli w swojéj miłości wytrwacie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

No i już koniec — skończyło się wszystko, Numa poszła za Pompiliusza, Pompiliusz ożenił się z Numą...
Komu potrzebny sens moralny, ten go w tym obrazku sam snadno dopatrzy, a kto nie dopatrzy, to mu powiem, że nie należy gardzić pieniędzmi, ale nie trzeba téż kochać ich nadto, gdyż są piękniejsze rzeczy na świecie, a myśl zacna i uczciwa praca, stanowi podwalinę budynku szczęśliwego życia....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zapytasz czytelniku, co się dzieje z naszymi znajomymi z téj powiastki?
Po staremu, po staremu: Grubasiński huczy w Bąku jak bąk, Gil świszczę cienko na swoich Pieńkach.
Reb Icek dorabia się fortuny i nie może jeszcze wyjść z niemowlęctwa — wciąż ssie swoję szlachtę, ale któż temu winien, że go szlachta nie umie odstawić i wziąść na mleczko i kaszkę?
A babcia Pękalska?
Jeszcze dziś w Olszówce pod szopą, znajdziecie między rupieciami pudło żółtéj bryki świadczące, że tu była ostatnia stacya babcinéj podróży.
Forsowna peregrynacya po okolicy z wieścią o milionie, moc wrażeń, zgon nagły dwóch dereszów, to wszystko zapędziło ją do łóżka.
I zmarło się babinie w Olszówce, na rękach pani Maciejowéj i centurya nawet zaradzić jéj nie mogła.
Walenty, poczciwy, wierny sługa, zawiózł ją po raz ostatni na cmentarz, przytém spłakał się jak bóbr, potém spił jak dzik, aż zaniemógł dziadzisko, dostał kolek i umarł.
I leży na tym samym cmentarzu, swéj pani pilnuje, chociaż z należnym respektem, pod parkanem, pod drewnianym krzyżykiem — podczas gdy pani spoczywa przy głównéj alei i ma nad sobą piękny, przez dzieci ufundowany nagrobek.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.