Miljon posagu (Kraszewski, 1872)/Tom II/Koniec końców

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Miljon posagu
Pochodzenie Miljon posagu (zbiór)
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KONIEC KOŃCÓW.

Domyślacie się pewnie, że imieniny krajczego miały być razem zaręczynami Seweryna i Marji.
W sąsiedztwie mówiono tylko o imieninach, więcej o niczem nie wiedziano.
Mężczyźni opatrywali granatowe fraki, gdyż wedle zwyczaju na parafji wielce uważanego, na imieniny w czarnym się nie jeździ nigdy. Inne nawet części ubioru najczęściej są kolorowe. Kobiety sposobiły się w suknie i stroiki, pani Doliwowa domorosły przymierzała zawój, który z piórem strusiem i spinką (niegdyś sprzączką trzewika) miał jej być wcale do twarzy.
Wielkie i ważne rozprawy w garderobach toczyły się o falbany sukien i garnirowania kołnierzyków.
Pan Fabjan, choć słyszał że muzykę sprowadzić miano, na wszelki wypadek swoich domowych wirtuozów do kadryla usposabiał. Z ciężkością mu to przychodziło, ale miał niepłonne nadzieje, że potrafią zagrać, nie myląc się częściej nad razy trzy w jednym kawałku. Teodor przystroić się miał w świeży frak, bardzo nowego kroju, który pocztą był spodziewany co chwila. Ważnym wypadkiem miały być jego półbóciki werniksowane; któremi spodziewał się zaćmić wszystkie szuwaksy sąsiedztwa, z cukrem i bez cukru robione.
Szpilka jego fontazia, prawdziwa brylantowa, potężna, była ofiarą matki.
U Haslingów pomimo grożącej tradycji cały dom na stopie wojennej... krawiec robił w bawialnym pokoju organdynowe suknie dla panien.
Pomocnik jego przyszywał strzemiączka do pewnej części stroju męzkiego, która wedle nowego zwyczaju, obejść się bez nich nie może, sub pacna parafiańszczysnae. Dalej prały się kołnierzyki, chustki haftowane na końcach i białe perkalowe rękawiczki...
Nie godziło się zajechać bryczką... strojono więc koczobryk, który widocznie chorowity i chroniczną jakąś słabością dotknięty, na bok się jeden przed wozownią stojąc pochylał. Kowal przedsiębrał ortopedyczną kuracją. Służący łatał fartuch i ociągał firanki, woźnica tranem odświeżał uprząż pogniłą.
Liberja Haslingów także się wyświeżała, zwłaszcza na łokciach i w używalniejszych miejscach. Kołnierze manszestrowe, ów luksus niesłychany, z powodu wielkiego zasmolenia dawniejszych, odnowić się musiały. Guziki czyszczono cegłą i kredą, nie bez jasnego skutku. Niedostatek ich zastępowały odprute w miejscach zbytecznych.
Słowem, ruch i zajęcie wszędzie.
Porucznik Pokotyło znowu kuł sztelwagę złamaną, łatał uprząż i wyprawił koczyk do stawu dla obmycia od stóp do głów. Osobiście sam pracował nad złoceniem toalety własnej i ludzi.
Pan Fabjan targował się z matką o żabot, który chciał mieć koniecznie i mankiety z perkal-batystu.
U Doliwów trzepano migdałową liberją, myto kocz Danglowski, a sam jegomość pod piecem siedząc rozmyślał, jak sobie począć, żeby można fajkę palić w Górowie, nie rzucając kompanji? Było to zagadnienie ważne dla niego.
Wszędzie przewidywano dzień stanowczy. Nawet Kulikowicz zebrał się na nowy garnitur granatowy, który wprawdzie ręce mu walał niebiesko, ale był świeżuteńki. Biała chustka, kamizelka, kołnierzyk silnie krochmalny podrzynający uszy, dewizki błyszczące (w wódce z mydłem odmyte) zdobić go miały.
Żydzi okoliczni błogosławili myśl tej zabawy, która im robotę dała... furmani ją przeklinali z duszy całej, panowie roili wypadki ważne.
W Górowie było spokojnie.
Dom powoli stanął był na tej stopie zamożności, dostatku, która nie wymaga nadzwyczajnych przygotowań, na każdy zjazd większy... kilku kucharzy wcześnie sprowadzonych pracowali w kuchni cicho... zresztą nigdzie ruchu niezwykłego widać nie było.
Nadszedł oczekiwany wtorek.
Czemuż nie mogę opisać wam, ile od rana łajań, przekleństw, niespokojnych wyrzekań słyszeć się dały. Tam koń zakulał, ówdzie w powozie się na wsiadaniu coś zepsuło, suknie były nie pokończone, krawcy nie gotowi jeszcze. Godziny biegły szalone, opętane, wściekłe, że ich przytrzymać nikt nie potrafił. Skarżono się powszechnie na utrapiony polot czasu, który zdawał się na ten ranek nowe przyczepiać skrzydła.
Nareszcie około pierwszej, drugiej, powozy ruszać się poczęły od ganków...
— Stój, stój... chustka od nosa...
— Flakonik mój.
— Druga para trzewików...
— Niech Florjan konia wyprzęże i leci za zapomnianem pudełkiem!
Samo usadowianie się w powozach, z sukniami, które świeżemi być chciały, niesłychanych trudności stało się powodem.
Panny Hasling nie umiały całkiem pomieścić się z braćmi i ojcem. Musiano dla tych zaprządz wózek... Ojciec ruszał ramionami wyrzekając na zbyteczną grubość swych córek i niedotykalność sukni. Pani Doliwowa wypchnęła męża i syna na przód kocza, rozsiadając się swobodnie w głębi, z podniesioną suknią...
Wszystkie białe i żółte rękawiczki, jechały w kieszeniach, w woreczkach aż do grobli Górowskiej. Tu dopiero poczęto stawać, dla wzięcia trzewików które cisnąć miały, rękawiczek, dla uzbrojenia się w chustki od nosa zachowane na sam przyjazd.
— Poczekajcie, niech wyminiemy Doliwów, to staniemy wziąć chusteczki — mówiły panny Hasling — i poprąwim włosy...
— Poczekajcie niech się Haslingi zostaną, to zastanowim się... poprawić.
Skończyło się na tem, że wszyscy stanęli razem i szybko dopełnili strojów i przygotowań. Potoczyły się znowu powozy, przy gęstych z bicza poklaskach.
Furman Doliwów tak celował temi wystrzały, że od grobli do domu dwadzieścia i pięć razy dał dowód swej zręczności.
Inni średnią proporcją po piętnaście razy palnęli. Wszystkie wróble z wierzb na grobli uciekły.
W pokoju bawialnym siedział już stary nasz krajczy ogolony i podgolony świeżuchno, w żupanie karmazynowym atłasowym, kontuszu ciemnym aksamitnym, pasie litym, przy karabeli złocistej... Scholastyka w sukni kanoniczki (pierwszy raz pokazała się w tym stroju, do którego od niedawna miała prawo); Marja wre włosach i białej sukience z niebieskiemi wstążkami.
Pokój bawialny pełen był kwiatów i cały dywanami wysłany, przyłączono do niego krajczego sypialnią, na ten dzień wypróżnioną i drzwi wybite na ogródek mającą. Seweryn czarno ubrany stał przy Marji... Ksiądz proboszcz rozmawiał z krajczym.
Sąsiedztwo z kolei zajeżdżać, wysiadać i napełniać pokoje poczynało.
Suknia panny Scholastyki pierwsza zwróciła uwagę.
— Co to za strój?
— Kanoniczek.
— Cóż to kanoniczka?
— Rodzaj kanonika rodzaju żeńskiego.
— I to nie idzie za mąż? — spytała Doliwowa niespokojnie...
— Oczewiście że nie.
— Przecież ma rozum!
— Co to za strój? — pytano ówdzie...
— Nie wiem, to przez arystokracją go włożyła pewnie.
— Patrzajcie!
— Co to za strój? — pytano dalej jeszcze.
— Od fantazji.
Następnie zwrócono uwagę na czarny frak Seweryna. W naszych wiejskich towarzystwach czarny frak bardzo zwraca oczy.
— Na imieniny w czarnym fraku? patrz waćpan.
— Co to pogrzeb?
— Nic nie rozumie świata.
— Gdyby panie tak do mnie przyjechał, tobym mu dał ad intende.
— W mieście to uchodzi.
— Ale u nas nie... Niech sobie uchodzi, gdzie chce, a u nas nie jest we zwyczaju.
Chodząc po salonie, zaczęto później przypatrywać się wszystkiemu i po trochu wyśmiewać z cicha.
— Chcą nam zaimponować temi dywanami.
— Masz waćpan racją, a kiedy piaseczniczek niema, pluję na ich dywany.
I... splunął.
— Dla czego ludzie czarno poubierani, bez liberji?
— I to panie impozycja!... sanfason.
— Co to znaczy to wisiadło we drzwiach?
— A to nie widziałeś u Doliwów, to się nazywa portjera!
— A po licha?
— Od wiatru!
— Wiele to na nię łokci wyszło!
— I stoliki pookrywane.
— Muszą być licha warte.
— To moda.
— A jakie serwety wspaniałe!
— Daj go katu, widać że mają za co sobie pozwolić.
Przechadzano się tak rewidując co było w pokoju. Półka zastawiona fraszkami uległa zupełnej superrewizji; wszyscy brali w ręce porcelanowe figurki, śmieli się do nich, macali, podawali sobie, aż stłukli chińczyka jednego i dopiero poodstępowali.
Gdy się to dzieje... Krajczy powstał.
Zrobiło się jakieś zamięszanie.
— Co to jest?
— Co to jest?
— Nie wiem.
— Patrz waćpan, panna Marja uklękła.
— A! Seweryn!
— Co to komedja!
— Co to?
— To zaręczyny.
— Czyje! Jakto! Być nie może!
Sąsiedztwo osłupiało! Pani Doliwowa osłabła i pochyliła się na poręcz kanapy, Teodor padł w krzesło, inni rozmaitemi sposoby okazali silne uczucie, którem byli przejęci.
Ksiądz błogosławił i mieniał obrączki, nikt pojąć tego nie mógł.
— Widzisz waćpan! to zdrada! jak honor kocham, miałem nadzieję.
— Co waćpan mówisz... byłem tak przyjmowany, że mogę powiedzieć.
— Rozumie z was kto, co to jest?
— A to panie impertynencja dla nas, to finfa!
— Masz racją, kochany sąsiedzie, finfa tobie!
— Nie, tobie...
— Obudwom jeśli chcesz...
Teodor na skinienie matki przyszedł ku niej.
— Męztwa... kochanku, — szepnęła mu — nie wyjeżdżaj, wszyscy by się śmieli... Scholastyka twoja, a i ona ma tyle co Marja... zwróć się do niej. Tyś Marji nigdy nie kochał.
— Ale ona w tej sukni.
— E! to nic: kanoniczki idą za mąż byle się trafiło... Tylko żwawo, wiem że jej nie jesteś obojętny.. Oświadcz się dziś jeszcze... blisko dwóch miljonów.
Fabjan Pokotyło, doznawszy nieco wzruszenia pocieszył się tryumfem, który mu jego muzyka w kadrylu zapewnić miała. Porucznik trochę suknią kanoniczki zmięszany, dał sobie wmówić, że kanoniczki idą za mąż.
Hasling przysiadł się do panny Scholastyki, która mu szepnęła.
— Bądź pan dobrej myśli, zapłacę za pana Kulikowiczowi dług, ale daj mi pokój ze staraniem, bo ja ani za niego ani za nikogo za mąż iść nie myślę. Stary ukłonił się i odszedł.
Doliwa stary chodził zasępiony i w rozpaczy, którą uśmiechem pokrywał.
— Nie pojmuję — powtarzał, — nie rozumiem... Seweryn otrzymał pierwszeństwo! Uważasz to pan dobrodziej? przed Teodorem!
— Widzę.
— Jak pan to uważa? szelmostwo panie! Intryga! podłość! Taki świat teraz! Taki... (A gdzieby tu można fajkę zapalić?)
— Nie wiem.
— Teodor miał ucho obcięte! Miał pewne prawa do jej ręki. Tak się panie z uczciwych ludzi nie żartuje! Jak pan to uważa?
— Nie umiem sobie wytłumaczyć.
— Ani ja! Teodor zwyciężony! Trzeba go znać, trzeba ich znać obu panie... aby ocenić, to jest dowód płaskości... nikczemności... Teodor człowiek światowy, pełen talentów... Pan słyszał jak gra? widział pan jak tańcuje? Dość zresztą spojrzeć na niego!... Nie umiem tego nazwać!
— Ani ja.
— Bo nie chodzi nam o te tam pieniądze! Mamy się dobrze i bez tego, dzięki Bogu! (nie wie pan, gdzieby tu można fajeczkę zapalić?)
— Nie wiem, może w ganku.
Do objadu trwały szepty i rozmowy.
W sali na przeciwnej stronie domu nakryty był stół. Zaręczeni siedzieli obok siebie, Teodor usadowił się przy cioci, popchnięty przez matkę z mocnem postanowieniem... oświadczenia się z desperacji.
Ale ciocia potrafiła mu usta zamknąć; nieszczęsny młodzian wstał jak usiadł i gorzej jeszcze, bo niespokojny, nie rad z siebie.
Seweryn wyznaczony podgospodarzem, wstał pocałowawszy Marją w rękę i od pół objadu począł poić sąsiadów. Pierwszy Doliwa, wierny herbowi swemu, dolewając do kieliszka u pieczystego zapłakał nad losem syna Teodora. Szampańskie bijąc mu do nosa, jeszcze rzewniejsze łzy wycisnęło. Proboszcz siedzący obok, musiał go pocieszać. Jejmość zdaleka tylko ramionami ruszała, dając napróżno znaki.
— Wiwat zaręczeni! wypito z hałasem, bo wszyscy byli podochoceni potężnie. Doliwa łzy swe wypił z kieliszka.
Po czarnej kawie, usunięto stoły i krzesła i muzyka zagrała.
Nie będziemy wam opisywać wieczoru.
Rozjechali się goście późno w nocy... ale niestety!... bez nadziei.
Próżno się było nią łudzić... Ciocia głośno oświadczyła, że nigdy za mąż iść nie myśli.
Stary Doliwa siadając do kocza, zawołał:
— Dajcie mi fajkę! Teodor nasz upokorzony! świata koniec.
— Cicho byś był, — przerwała jejmość — to są szerepetki... myślałam, że ludzie nam równi, ale przekonywam się, iż ich pieniądze nie uszlachciły wcale. A pospolite to! a grubjańskie, a głupie... kontentam że to się tak kończy. Teodor takiej partji nie potrzebuje.

Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.