<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII.
W sercu dżungli.

Y nie pokazywał jednak nikomu smutnego i stroskanego oblicza. W gronie towarzyszy był zawsze niezmiennie spokojny i pewny siebie. Po nocach tylko, gdy w obozie ucichały głosy chłopaków, Y nie spał i myślał.
Coraz częściej zwracał się do „Wspaniałego” i błagał Go, aby wskazał, dokąd Y ma prowadzić chłopców po ostatecznem wyschnięciu rzeki?
Ognisko, podsycane przez stojących na czatach murzynków, płonęło wesoło i rzucało czerwone blaski, przedzierające się w głąb dżungli. Y wpatrywał się w mrok, panujący wśród konarów, i widział rzeczy cudowne.
Oto zapaliły się w haszczach dwie krwawe iskry. Mienią się i skrzą nieruchomo, jakgdyby nieznane kwiaty, zjawiające się nagle na niewidzialnym w ciemności krzaku. Wódz uśmiecha się. Wie, że to błyski ogniska zapaliły czerwone iskierki w źrenicach antylopy.
Chłopak miarkuje, że nie może to być bole fore — mała ruda antylopa o czarnych, śpiczastych rożkach; to będzie raczej sing-sing o pokręconych mocnych rogach — duże zwierzę, lubiące zielone równiny; a może to być też największa z antylop — dyinki-dianka, o której zawsze marzył Soko, nie mogąc ani razu podejść ostrożnego potężnego byka.
Płonące czerwienią źrenice znikają nagle.
Y słyszy lekki trzask gałęzi i tupot racic.
Coś spłoszyło antylopę, ale co?
Ach! Znowu zapalają się czyjeś ślepia, ale jakżeż odmienne! Połyskują zielonym ogniem, który zdaje się przelewać w źrenicach zaczajonej w mroku istoty. Zielone oczy? Takie natarczywe, groźnie nieruchome. Należą niezawodnie do kota.
Tam, w krzakach, stoi i patrzy polujący na antylopy i zające drapieżnik: kulumassi-genetta, porywający po wsiach kury i perliczki; serwal, lampart, lub może nawet — lew.
Tak! Może lew...
Przed północą Y zawsze słyszy głuchy, groźny ryk, jakgdyby grzmot daleki...
Czerwone ogniki zapalają się też wśród gałęzi drzew. To przebudzone ptaki otwierają senne oczy, a najczęściej migają wśród listowia płomienne oczy benguingui — małego lemurka — płochliwego i zwinnego.
Przed świtem dżungla ożywała. Zwierzęta i ptaki zdążały na wodopój do rzeki. Przebiegały tu czujne antylopy i wstrętne, prychające dziki, szakale i hieny, małpy i drapieżne koty.
Chłopaki nieraz słyszały łomot uciekających przez dżunglę antylop, ściganych przez lamparta lub lwa, i przeraźliwe rechotanie małp, strwożonych widokiem sunącego w haszczach serwala lub geparda.
Na błotnistym brzegu, koło zwalisk czerwonych kamieni, Y często rozpoznawał ślady dzikich bawołów, lwów i hien.
Tu zlatywały się stada ptactwa przeróżnego: białe czaple — egretty, zabawne, zawsze zamyślone marabuty, spatule o dziobach, niby okrągłe łyżki, i bisy, pelikany, gęsi, kaczki, kormorany, żórawie o pięknych pióropuszach na zgrabnych głowach.
Istotnie było to „rzeka szczęśliwości”, chociaż nad jej brzegami od czasu do czasu działy się straszne zbrodnie.
Krokodyl porywał ptactwo i małpki, nieostrożnie zbliżające się do wody; drapieżniki wpadały na antylopy i zagryzały je; węże-pytony dusiły w swych splotach małpki, drapieżne koty — bezbronne łanie; marabuty i żórawie łykały nawijające się ryby i małe węże.
Wszystkie stworzenia żyły tu stale na stopie wojennej, walcząc o swój byt, a słabsze, które nie potrafiły zmylić czujności wroga, ulegały silniejszym.
Bywało też inaczej.
Y, zapuszczając się do najdzikszych ostępów dziewiczego lasu, znalazł pewnego razu zdychającego serwala. Dobiwszy go oszczepem, ujrzał w brzuchu drapieżnika dwie rany. Chłopak nie wątpił, że zostały one zadane rożkami małego bole fore.
Widocznie zrozpaczony długo trwającym pościgiem koziołek mężnie stawił czoło serwalowi, broniąc siebie i łań przed szponami i kłami cętkowanego kota.
Tylko hipopotamy i krokodyle przebywały w bezpieczeństwie, kryjąc się w głębokich dołach na dnie rzeki. Wszystkie inne zwierzęta żyły w ciągłym strachu, nadsłuchując bacznie i węsząc czujnie, gotowe w każdej chwili do ucieczki.
Coprawda, nad rzekę przychodziły też olbrzymie słonie. Tych to nawet lew — odważny, silny i zuchwały — nie śmiał nigdy napadać. Uzbrojone w potężne kły i chwytne, mocarne trąby, nieufne, broniące się całą gromadą, nauczyły one inne zwierzęta szanować ich spokój i bezpieczeństwo.
Y z biegiem czasu odnalazł miejsce wodopoju słoni.
Łatwo było poznać je. Cały brzeg był straszliwie stratowany, pełen głębokich dołów, wyciśniętych potwornie ciężkiemi nogami zwierząt.
Chłopak właził na wysokie drzewo i, zaszywszy się w gąszczu liści, przyglądał się słoniom.

Przychodziły tu całem stadem, liczącem około dwudziestu głów. Na czele, o kilkadziesiąt kroków przed innemi, szła stara samica, rozglądając się dokoła, węsząc wyciągniętą naprzód, wyprężoną trąbą i bez przerwy poruszając ogromnemi uszami. Stanąwszy nad brzegiem, chrapliwie wciągała powietrze, a przekonawszy się, że spokój panuje wszędzie, wydawała krótki ryk.

Stado wchodziło do rzeki, zlewało sobie i sąsiadom grzbiety i łby strugą wody, wyrzucanej przez trąby, tarło niemi boki i nogi, pomrukiwało rozkosznie i prychało.
Wyszedłszy z kąpieli, słonie długo ocierały się bokami o pnie drzew, starając się zdrapać o korę przyczepione do ich skóry duże, czerwone kleszcze, tę plagę zwierząt podzwrotnikowych.
Zwolna odchodząc, zrywały pędy krzaków i, w poszukiwaniu świeżych korzeni, zapomocą kłów wyrywały młode drzewka, dążąc ciągle w stronę równiny, gdzie się następnie pasły w cieniu gajów palmowych i zarośli karite.[1]
Powróciwszy do obozu, Y zwoływał chłopaków i prowadził ich na połów ryb, któremi, z przyzwyczajenia rybackiego, przeważnie się żywiono. Siecią wyciągano duże leniwe keszry, kolczaste krokro i duże szam, podobne z kształtów do suma europejskiego, chociaż głowa tej ryby, mimo że wąsata, przypominała raczej szczupaka.
W sadzawkach, pozostałych po wysychającej rzece, roiło się od największych i najlepszych ryb, murzyniątka więc nie brały już baringów, a złapane wrzucały zpowrotem do wody.
Pewnego razu, gdy chłopcy zamierzali wyciągnąć sieć, coś się w niej poruszyło z potężnym pluskiem i jęło się miotać, szarpać, wikłając i rozrywając niewód. Na jedną chwilę ze zwojów sieci ukazała się okrągła, prawie czarna, pomarszczona głowa.
Mlomp! Mlomp! — krzyknął Y i, robiąc ogromne skoki, popędził do obozu. Powrócił z oszczepem w ręku.
Silne, duże zwierzę rzucało się w sieci, coraz bardziej się w niej wikłając.
Chłopaki trzymały jednak tęgo skrzydła sieci, to podciągając je ku brzegowi, to zwalniając, aby schwytane zwierzę nie porwało matni i nie wymknęło się rybakom.
Murzyni ze szczególną zawziętością polują na mlompy.
Jest to lamantyn z rodziny „trawożernych wielorybów”, podobny z wyglądu do foki. Zwierzę to, zupełnie niedrapieżne i bezbronne, straszy jednak ryby, co przeszkadza murzynom w ich łowach. Mięso lamantyna jest bardzo poszukiwane przez czarnych mieszkańców Afryki, którzy uważają je za największy przysmak, to też i mali rybacy pilnie strzegli mlompa, uwikłanego w sieci.
Y wszedł do wody i kilkoma silnemi ciosami zabił lamantyna.
W obozie zapanowała prawdziwa uciecha. Murzyniątka przygotowywały się do wspaniałej uczty. W Rugarze zwykle dorośli tylko raczyli się smacznem mięsem lamantyna. Tu dzieci same zdobyły mlompa, same też uraczą się dosyta jego mięsem.
Jeszcze jedna okoliczność niezmiernie cieszyła murzynków. Schwytali duże zwierzę, nie potrzebowali więc pracować ciężko na zdobycie żywności. Zapewne na kilka dni starczy im tego mięsa, a więc będą mogli leżeć spokojnie przy ognisku, gwarzyć bezczynnie i spać, ile zapragną.
Inaczej jednak myślał o tem wódz.
Ledwie rybacy zdążyli wyciągnąć z sieci ciężkiego lamantyna, gdy już posłyszeli stanowczy rozkaz.
— Jeżeli zostawimy mięso niezasolone lub nieuwędzone, jutro popołudniu będzie już zepsute! — powiedział Y. — Tymczasem możemy je przechować na długo, dlatego też musimy być przezorni. Llo, podziel chłopców na cztery partje. Jedna ma zdjąć skórę z mlompa i pokrajać mięso na cienkie połcie; druga zbuduje wędzarnię, jakeśmy to robili w dżungli, po tamtej stronie gór; trzecia zajmie się warzeniem soli, czwarta zaś partja razem ze mną wnet po posiłku wyruszy do słonego źródła.
Nie w smak poszły te słowa chłopakom, lecz przyzwyczajeni do słuchania wodza milczeli.
Trzy dni zajęło murzynkom solenie i wędzenie lamantyna, lecz zato, gdy spoglądali na rozwieszone w cieniu starannie pokrajane, złociste mięsiwo, cieszyli się, że mają tak dobrze zaopatrzoną spiżarnię.





  1. Drzewo Bassia, rodzące orzechy, z których wydobywają roślinne „masło“, używane w Europie dla fabrykacji środków kosmetycznych i tłuszczu roślinnego do kuchni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.