Miljoner „Y“/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Pochodzenie Bibljoteka Iskierek
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLJOTEKA ISKIEREK  T. 8

F. A. OSSENDOWSKI
Miljoner „Y“
POWIEŚĆ O DZIELNYM
MURZYNKU - SIEROCIE
 KSIĄŻNICA-ATLAS
ZJEDNOCZ. ZAKŁADY KARTOGR. I WYDAWN. T. N. S. W. S. A.
LWÓW — WARSZAWA



2399
Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie.
LII






Rozdział I.
Sierota.

Liczył sobie dwanaście wiosen, posiadał najkrótsze na świecie ubranie i najkrótsze imię.
Szaty jego stanowiła wąska opaska dokoła bioder.
Imię zaś brzmiało — Y. Tylko — Y.
Poza tem Y był murzynkiem, bardzo dzielnym, silnym i sprytnym murzynkiem.
Cała wieś uśmiechała się do niego. Starzy i mali. Nawet nieliczne kołtuniaste psiska murzyńskie na widok chłopaka mrużyły głodne ślepia i merdały ogonami.
Nic dziwnego: Y był uważany za prawdziwego syna wioski, za dobrego jej syna.
Dobrocią płacił za dobroć.
W jego okrągłej, mocnej głowie, okrytej czarnemi, twardemi kędziorami, żyła wdzięczność. Żyła i osładzała mu gorycz smutnych wspomnień.
Ojca jego, biednego rybaka z nad Nigru, porwał krokodyl. Drapieżny, zuchwały płaz wciągnął go do wody i pożarł.
Matka, zawsze uśmiechnięta Barehe, zmarła też wkrótce. Pogryzły ją w dżungli muchy tse-tse. Długo chorowała na śpiączkę, aż rozstała się ze światem na zawsze.
Y pozostał sierotą. Murzyni są litościwi, chociaż nie wszyscy z nich wiedzą, że Chrystus, Syn Boży, nauczał ludzi miłować bliźniego swego jak siebie samego.

Mieszkańcy wioski Rugara zaopiekowali się sierotą. Mieszkał, gdzie mu się podobało. Wczoraj — w trzcinowym szałasie rybaka Soko, dziś — w stożkowatej, bambusowej chatce Buli, trudniącego się myślistwem, jutro — znów pod inną strzechą. Chował się wraz z innymi chłopakami. Żywiono go, jak własne dziecko. Jadał kaszę z manjoku[1] lub prosa, polewkę z ryb, banany, mangi,[2] pomarańcze lub papaje,[3] W dni świąteczne raczył się pieczoną na rożnie kurą lub upolowaną dziką perliczką. Po smaczne orzechy kokosowe i palmowe zapuszczał się z rówieśnikami do dżungli koło gór Halaru i — używał, ile się zmieściło.
Pędził życie wolne, beztroskie, niby ptak.

Chodził szybko i sprężyście, jakgdyby unosiły go niewidzialne skrzydła. Roześmiany, łagodny, chociaż zwinny i silny, nigdy się nie kłócił i nie bił z innemi dziećmi. Nikt nie wiedział, że chłopak nosił w sercu coś, co stało się dla niego „przepisem życiowym”. Zastąpiło mu to staranne wychowanie, jakie otrzymują w domu rodzinnym białe dzieci. O takiem wychowaniu murzyni nigdy nie słyszeli.
Cóż takiego kierowało życiem małego Y?
Była to wdzięczność i pogodna radość, nieprzerwane poczucie wielkiej szczęśliwości.
Żywił wdzięczność dla wszystkich tych czarnych kobiet i mężczyzn z Rugary zato, że przygarnęli go, jakgdyby był ich własnym synem, że uśmiechali się doń i dzielili wszystkiem, co posiadali.
Radował się, gdy roziskrzone słońce przebiegało niebieską kopułę nieba, a potem, gdy z dżungli wypełzały siwe opary, złotem i purpurą skrapiało korony palm i pokraczne, wygięte konary baobabów.[4]
Cieszył się na widok obłoków, przybierających kształty olbrzymów i nieznanych potworów o cielskach, ciągnących się poprzez pół nieba. Skakał i klaskał w dłonie, kąpiąc się w potoku, wpadającym do Nigru.
Śmiał się radośnie, gdy z ciemnych chmur wylewały się, do długich włosów podobne, strugi ciepłego deszczu.
Zrozumiał był rychło, że może utracić radosny nastrój i poczucie szczęśliwości, jeżeli innym sprawi cierpienie, lub przykrość. Dlatego też nie kłócił się i nie wymachiwał pięściami, nie psocił, nie kradł kurcząt, tytoniu i cukru, jak to czyniły nieraz inne dzieci.
Był wdzięczny ludziom i jeszcze komuś.
Istoty tej nie znał, lecz opiekę Jej nad sobą czuł w każdej chwili swego życia.
Starzy ludzie nazywali tę Istotę — Tenga, i opowiadali, że jest to potężny duch, czasami łaskawy, czasami gniewny, a mieszkający w głębi ziemi.
Y długo szukał Tengi. Pod starym, zbutwiałym baobabem przez kilka dni kopał ziemię, lecz Tengi nie znalazł, chociaż dół był bardzo głęboki. Chodził umyślnie do gór Halar i zapuszczał się do najgłębszych wąwozów. Wilgotno tam było, pachniało pleśnią i gnijącemi, zmurszałemi pniami drzew, a tak cicho, że aż lęk ogarniał chłopaka.
Pewnego razu spłoszył tam czujnego serwala,[5] ale Tengi nigdzie nie dojrzał.
Po tych bezowocnych poszukiwaniach mruknął do siebie:
— Ha! Dlaczego potężny duch ma przebywać w głębi ziemi? Przecież wyczuwam go w połyskliwych strugach rzeki, w śpiewie ptaków, w lazurowem niebie, w promieniach słońca i w migotliwym blasku gwiazd. Potężny duch jest wszędzie naraz!
Zrozumiawszy to, nie nazywał już niewidzialnej lecz dobrotliwej Istoty ani potężnym duchem, ani też Tengą. Uśmiechał się do niej i szeptał z wdzięcznością i umiłowaniem:
— Wspaniały!...
Chcąc być godnym szczęścia, porywającego go, przysięgał sobie, że nikt nie będzie się nigdy użalał na małego Y, któremu tak radośnie się żyje pod opieką „Wspaniałego” i dobrych mieszkańców Rugary.
Chłopak nietylko przysięgał, lecz i czynił tak, jak myślał: śpieszył każdemu z pomocą, spełniał każdą prośbę, nie odmawiał żadnej posługi.
Pewnego razu uratował całą rodzinę chorego i słabowitego Malikoro.
Zdarzyło się to przed czterema laty.
Przez wioskę przeciągała karawana urzędnika pocztowego, któremu w drodze zachorował posługacz. Urzędnik zażądał od starszyzny, aby chorego zastąpić kimśkolwiek z mieszkańców Rugary.
Wieśniacy wpadli w rozpacz. Przed tygodniem bowiem skończyły się ulewy i należało pośpieszyć się z orką i zasiewem. Gdy słońce wysuszy ziemię, rzucone do brózdy ziarno uschnie. Każdy więc z mieszkańców wioski pracował i pocił się na roli od świtu aż do zachodu słońca.
Ciężka to była praca.
W okresie deszczów na polach powyrastały gęste krzaki i wysoka, bujna trawa. Motykami i maczetami[6] wyrąbywano i wykopywano zielska i pędy. Zakrzywionym sękiem baobabu, zastępującym pług, orano ziemię i odwalano płytką skibę. Murzyni nie posiadają bydła roboczego, więc członkowie rodziny wprzęgają się do tego pierwotnego pługa i ciągną go przez ugor. Kobiety rzucają ziarno w brózdy, dzieci przysypują je ziemią. W razie gdy ubogi rolnik murzyński nie upora się z robotą na czas — głód zagląda do jego chaty.
Urzędnik wiedział o tem, lecz nie chciał o niczem słyszeć. Upatrzył sobie Malikoro i żądał, aby ten wyruszył z nim do dalekiej osady, do której pozostawało pięć dni drogi. Zapłakał Malikoro...
Wtedy do urzędnika przystąpił Y.
Przy pomocy tłumacza objaśnił go, że Malikoro jest chory i nie ma sił, ale zato on — Y, nie bacząc na swój mały wzrost i zaledwie osiem wiosen życia, posiada krzepkie dłonie i potrafi dogodzić białemu nuri.[7]
Taka powaga biła z twarzy chłopaka, a w głosie jego brzmiała tak gorąca prośba, że urzędnik machnął ręką, zaklął, ale przystał na to.
Y pomaszerował z karawaną, lecz nie prędko powrócił do wioski rodzinnej.
Zjawił się w Rugarze dopiero po roku.
Cała wieś wyległa na jego spotkanie. Kobiety, dzieciaki, a nawet starzy murzyni w zdumieniu przyglądali się chłopakowi. Jeszcze bardziej skołtunowaciałe psy ze skowytem uciekły w krzaki.
Istotnie można się było zdumieć!
Y w białych spodniach i kurteczce, w białych trzewikach i słomkowym kapeluszu z niebieską opaską, szedł i śpiewał skoczną piosenkę... angielską.
Murzyni otoczyli go kołem, a chłopak, błyskając zębami i białkami filuternych oczu, jął opowiadać.
A takie to były dziwy, że opowiadał przez całe trzy dni!
Wioska dowiedziała się, że biały nuri i jego madam polubili Y, on zaś polubił białego nuri i białą madam.
Trzepał im ubranie, czyścił obuwie, wodą i kredą mył i bielił hełmy i płócienne pantofle; szorował podłogę, prał i prasował bieliznę; pomagał kucharzowi przy gotowaniu i bawił się z synkiem białego nuri i białej madam.
Oni zaś karmili go zato, ubierali (chociaż nie sprawiało mu to żadnej przyjemności) i uczyli po angielsku (co znów cieszyło go bardzo!).

I am a black and polite boy![8] — rzekł z dumą i dodał: — Nauczyli mnie czytać i pisać! To — cudowna, piękna sztuka!

To mówiąc, palcem zaczął kreślić na piasku jakieś dziwne znaki, mrucząc pod nosem:
— A, b, c, d...
Stary murzyn, najsędziwszy w całej wiosce, kręcił głową i wzdychał. Kulawa Bisir zapytała:
— Powiedz, mały Y, jak ty się tego wszystkiego nauczyłeś?
— O, to — łatwo! — zawołał chłopak. — Trochę pracy, trochę pamięci — i już! Daleko wszak trudniej prasować bieliznę! O, daleko trudniej!
Roześmiał się głośno.
— Z początku parę razy przypaliłem żelazkiem koszule nuri i szlafroki madam, a potem przypalałem sobie palce... Dopiero pod koniec nauczyłem się prasować jak się należy...
Murzyni nie zrozumieli, co mogą oznaczać takie niezwykłe, nigdy nie słyszane słowa, jak koszula, szlafrok i żelazko. Y starał się objaśnić ich, lecz mimo to nie zrozumieli.
Chłopiec rozgościł się w Rugarze i wszystkim się wydawało, jakgdyby nigdy nie opuszczał wioski. Po dawnemu uwijał się wszędzie, ciągle coś robił, pomagał, doradzał.
Wieśniacy przezwali go wkrótce hyg, co znaczy — wójt, a to dlatego, że w imieniu wójta Y rozmawiał po angielsku z urzędnikami, przybywającymi do wsi po podatki. Stary Kalli bowiem nie rozumiał angielskich słów i mógł posługiwać się jedynie rodzimą mową Bambara. Tej zaś nie znali urzędnicy.
Przyjaźniąc się ze wszystkimi w Rugarze, Y najwięcej jednak lubił młodego, odważnego Soko.
Trudnił się on, jak niegdyś ojciec chłopaka, rybołówstwem i myślistwem.
Nikt lepiej od niego nie plótł sieci z włókien kokosowych i cienkich pasemek bambusu; nikt dokładniej nie znał obyczajów ryb w Nigrze i przemyślniej nie rozstawiał na nie więcierzy; nikt zręczniej nie podrywał keszrów[9] na wędki. Od Liamby do Ruhi nigdy o wprawniejszym od Soko rybaku nie słyszano.
Z nim to właśnie mały Y co noc wypływał na łowy.
Siadał zwykle przy sterze, z krótkiem wiosłem w dłoniach i kierował lekkiem, zwrotnem czółnem, patrzył i uczył się od rybaka.
Szczególniej porywał go połów najgrubszych ryb na ość.
Soko wyruszał na te łowy w najciemniejszą, bezksiężycową noc. Posadziwszy swego małego przyjaciela na sterze, strącał łódź na wodę, a tak cicho, że Y nie mógł nawet zgrzytu żwiru, ani plusku fal pochwycić.
Z dziobu łodzi zwisał ponad wodą druciany koszyk, a w nim płonęło łuczywo.
Świetlany krąg przebijał bystry nurt Nigru i sunął po dnie zamulonem lub zarosłem gęstemi jak włosy wodorostami.
Soko, uzbrojony w długą tykę bambusową, zakończoną trójzębnem, żelaznem ostrzem, nieruchomy, niby posąg, stał na przodzie łodzi i wpatrywał się w toń. Od czasu do czasu podnosił rękę, a wtedy Y hamował powolny bieg czółna i drżał cały w oczekiwaniu...
Rybak się prężył i coraz wyżej wznosił rękę z ością.
Mijała chwila, aż nieruchoma postać krótkim, lecz silnym zamachem wypuszczała drzewce, niby strzałę z napiętego łuku. Ość znikała w ciemnej głębinie.
Soko nigdy jednak nie chybiał. Bambusowy drążek wypływał, zanurzał się i znowu się zjawiał na powierzchni rzeki. Rybak chwytał go i, wparłszy sobie w ramię jego koniec, przyciskał ość do dna. Po chwili haczykowatym bosakiem wciągał do łodzi trzepoczącą się na ostrzu rybę.
Ukończywszy połów, chłopcy powracali i, wyciągnąwszy łódź na piasek nadbrzeżny, udawali się na spoczynek, tuż pod wysokiem urwiskiem, gdzie się zwieszały gałęzie akacyj i liście dumm’u.[10]
Leżeli na słomianej macie i cicho gwarzyli. Soko opowiadał o swoich przygodach, a chłopak słuchał w zachwycie.
Zasypiali dopiero wtedy, kiedy klucz małych, białych czapelek przelatywał z lekkim świstem tnących powietrze skrzydeł. Na dalekich łachach krechtały czarne kaczory i pobekiwały głupie i żarłoczne kormorany.[11] Zrzadka tam i sam coś wzdychało przeciągle, a wtedy słyszeli głośny plusk wody. Fala wybiegała na kamienisty ździar i syczała na żwirze.
Soko szeptał do Y:
— To mali — hipopotam wynurzył łeb z wartu i prychnął...
Wiedziały o tem płochliwe żórawie i bociany, gnieżdżące się po zarośniętych krzakami wysepkach, i wydawały krótkie, trwożne trąbienie.
Wyskakiwały z wody uganiające się za ćmami ryby i wpadały w toń z donośnym pluskiem.
Ledwie brzask sączyć się zaczynał przez mglistą zasłonę oparów, budzili się obaj, wyciągali „dróżki” z hakami, oglądali więcierze, wrzucali zdobycz do kosza i powracali do wsi. Soko — do staruszki matki, Y — do wszystkich razem.
O, Soko był wzorem dla młodego Y — sieroty!
On to nauczył go pływać i nurkować tak zwinnie i głęboko, że chłopak mógłby umknąć przed ścigającym go krokodylem; on też wskazał mu miejsca, gdzie lubią przebywać lamantyny,[12] i gdzie można podpłynąć do nich i dźgnąć je oszczepem.
Soko nieraz brał ze sobą Y do dżungli.
Razem podchodzili lub wabili antylopy i strzelali do nich z łuków; zapędzali stada dzikich świń do głębokich kotlin i ślepych jarów, kłuli je dzidami, albo płatali łby maczetami.
Jedynie tylko na tropienie lamparta lub pantery nie chciał Soko brać ze sobą małego przyjaciela.
— Gdy dorośniesz, wyruszymy razem, mały hyg! — mówił łagodnym głosem. — Lampart to podstępny drapieżnik! Sam muszę się mieć przed nim na baczności, więc trudno byłoby mi ustrzec ciebie, Y! Zaczekaj parę lat...
Y wzdychał, lecz musiał czekać.
Właśnie pewnego upalnego południa w lutym, gdy słońce wściekało się, wylewając na ziemię strugi płomiennych promieni, a od ich tchnienia zwijały się liście drzew, ciemniały i opadały — zwarzone, ten sam Y, dwunastoletni czarnoskóry chłopak, stał przed chatą wójta.
Stary Kalli mrukliwym głosem przemawiał, patrząc w ziemię:
— Ulewy tegoroczne nie były obfite i urwały się nagle przed czasem... Ziemia wyschła szybko i pola nasze dały nędzny plon... Głód zagląda już do chat, a tymczasem do nowego zbioru pozostało aż pięć miesięcy... Z trudem wyżywić zdołamy dorosłych, małe dzieci i dziewczynki... Zbierajcie się, chłopcy! Musicie iść do dżungli i sami sobie radzić! Niech Tenga miłościwy dla was będzie!
Po chwili milczenia dodał weselszym już głosem:
— Wszystko będzie dobrze, bo Y pójdzie z wami, chłopaki!
Przygotowania trwały krótko.
Chłopcy zabrali z sobą kociołki, dwie maczety, starą sieć rybacką, krzemień z hubką, worek soli, łuki ze strzałami i — poszli sobie w świat.
Na czele małego oddziału szedł spoważniały nagle, przejęty odpowiedzialnością obowiązku Y — sierota.


Rozdział II.
W dżungli.

Dwudziestu pięciu chłopców w wieku od lat dziesięciu do czternastu przedzierało się przez dżunglę. O kilkanaście kroków przed nimi szedł Y, mając przy boku swego najlepszego przyjaciela — sprytnego Llo.
Był to chłopak dziesięcioletni, grubas i wesołek. Usta mu się nigdy nie zamykały, oczy ustawicznie się śmiały i błyskały zęby. Poza tem słynął z pomysłowości. Nikt nie umiał tak dobrze, jak Llo, zastawiać sideł na dzikie perliczki, kuropatwy, małe czupurne kurki skalne, a nawet na czujne dropie.
Chłopak wynalazł też sposób niezawodny na ochronę pól manjoku i prosa przed rabusiami. Małpy, — brzydkie babuiny o psich, złośliwych pyskach, zjawiały się gromadnie, napadały na pola, niszczyły dobytek ubogich, czarnych ludzi. W mgnieniu oka dwie lub trzy setki nicponiów wyrywało i tratowało zagony prosa lub grzędy manjoku i orzechów ziemnych. Nic nie mogło ustrzec wieśniaków przed napadem szkodników, kryjących się w dżungli.
Llo obmyślił na babuiny sposób niezawodny.
Zerwał kilka dużych bań, wysuszył je na słońcu i wydrążył, pozostawiając w nich po jednym tylko otworze, tak wąskim, żeby zaledwie przejść mogła ręka małpy. Do wnętrza bań przemyślny Llo włożył przynętę — kawałki manjoku, skropionego miodem.

Rozstawiwszy na polu dziwaczne pułapki, zaczaił się wraz z towarzyszami w okolicznych krzakach. Znęcone zapachem miodu babuiny wpadły na pole. Najsilniejsze okazy, stare samce, zwęszyły odrazu banie i jęły zaglądać do ich wnętrza i wsuwać języki. Nie mogąc dosięgnąć przysmaków, zapuściły do bań długie ręce i porwały manjok. Zaciśnięte w pięść dłonie, trzymające zdobycz, nie przechodziły jednak przez otwory zpowrotem.

Ujrzawszy to Llo z innymi chłopcami, wyskoczył z zasadzki.
Krzyki i gwizdy spłoszyły czeredę rabusiów. W szalonych susach małpy uciekały w stronę dżungli, rechocąc gniewnie. Za niemi biegły samce, jazgocąc przeraźliwie, miotając się, padając i podnosząc się z trudem. Chłopaki zanosiły się od śmiechu. Ani jeden babuin, zwabiony miodem i usiłujący wyciągnąć przynętę, nie domyślił się, że należy ją wypuścić z zaciśniętej dłoni i biegł, wlokąc za sobą ciężką, wydającą hałas banię.
Murzyniątka schwytały chciwe i łakome małpy, związały je giętkiemi lianami[13] i oddały jeńców wójtowi. Murzyni zawzięcie walczą z małpami, czyniącemi im ogromne szkody. Wójt postanowił więc uśmiercić schwytane przez Llo babuiny. Chłopak wyprosił jednak dwie sztuki, mówiąc:
— Zobaczycie, że przerobię je na najlepszych stróżów, ho! ho!
Otrzymawszy dwa babuiny, Llo począł wyprawiać takie sztuki, że cała wieś za boki się brała.
Przedewszystkiem wystrojono małpy w czerwone porteczki i zielone koszulki. Uszyła je na poczekaniu kulawa Bisir z gałganków, które przechowywała jako pamiątki z czasów, gdy służyła u „białych” w osadzie.
Gdy babuiny zaszyto w czerwoną i zieloną tkaninę, Llo powiesił im na szyi dzwoneczki, wymalował im pyski w białe i czerwone paski i, rozciąwszy pęta, puścił wolno.
Małpy rzuciły się do ucieczki, a mknęły coraz szybciej, popędzane krzykami i gwizdkami tłumu murzynów, oraz przerażone barwnemi skrawkami perkalików i basowym dźwiękiem dzwonka. Rabusie jakgdyby uciekały od samych siebie, bojąc się dotknąć barwnych ubranek i brzęczącej gałki na szyi.
Ledwie dopadły lasu, zaczęła się nowa, jeszcze bardziej zabawna heca.
Całe stado babuinów, zaczajonych na drzewach, ujrzawszy nieznane im czerwono-zielone, dzwoniące potwory o pasiastych, pstrych mordkach, z rechotaniem, skowytem i piskiem rzuciło się do ucieczki.
Wystraszone małpy ścigały je, chcąc się połączyć ze stadem.
Hałas oddalał się szybko i zamilkł wkrótce, bo przerażone małpy gnały naoślep, coraz dalej i dalej uchodząc w dżunglę.
Przez cały rok potem ani jeden babuin nie zajrzał już do Rugary. Kiedy zaś murzyni spostrzegli, że szkodniki zaczęły się na nowo kręcić wpobliżu wioski, powtórzyli sztuczkę Llo i znów przez jakiś czas mieli spokój.
Przemyślny, sprytny Llo szedł teraz obok Y. Stał się jego adjutantem i jakgdyby zastępcą.
Rru,[14] posłuchaj mojej dobrej rady! — mówił chłopak, dotykając ramienia przyjaciela. — Nigdy sam, osobiście nie rozmawiaj z naszymi chłopakami! Nie czyń tego, jeżeli chcesz, aby cię słuchano. Ja zato będę powtarzał twoje rozkazy bandzie. Oni muszą cię szanować i potrochu bać się ciebie. Powinieneś być dobry, sprawiedliwy, ale — daleki. Tak daleki, jak Tenga...
Y zrozumiał, że przyjaciel doradza mu mądrze.
W Rugarze wszyscy spełniali rozkazy wójta dlatego, że stary Kalli rzadko się ukazywał sąsiadom, nie wychodząc prawie ze swej obszernej chaty, co miała dokoła werandkę na słupkach i prawdziwe, z desek heblowanych zbite drzwi, zamykające się na rygiel. Nikt nie wchodził do wnętrza chatki starego hyg’a.
Gdy Kalli wydawał rozkazy, lub miał dać radę przychodzącym do niego sąsiadom, zjawiał się na werandzie przed chatą i rzucał krótkie, stanowcze słowa.
Wszyscy szanowali go i obawiali się gniewu Kalli, chociaż był to dobrotliwy, łagodny i spokojny starzec.
W taki to sposób, idąc za poradą Llo, mały wódz posiadł największą tajemnicę władzy — urok.
Przekonał się o tem tegoż dnia, w godzinę przed zachodem słońca.
Banda szła już z trudem.
Skwarny zaduch dżungli, gdzie w półmroku, nigdy nierozpraszanym, panował parny upał, znużył chłopców. Oddawna już urwały się ścieżki, wydeptane stopami ludzi. Teraz dzieci musiały przedzierać się przez powikłane, oplecione pnącemi się roślinami krzaki, coraz częściej przerąbując sobie drogę maczetami. Głód zaczynał już dokuczać wędrowcom. Ten i ów z chłopców gotów był do płaczu.
Llo zjawił się nagle wśród wlokącego się ztyłu bractwa.
— Rru kazał zatrzymać się tu i rozpalić ognisko — rzekł krótko i stanowczo.
— A gdzie jest Y? — rozległy się pytania.
— Wódz powróci niebawem... — odpowiedział Llo z naciskiem, robiąc tajemniczą minę.
Stanęli właśnie na niewielkiej polanie pod konarami potężnych drzew.
Ciemno tu było, lecz Llo spostrzegł niewielkie bagienko, zarośnięte trzciną, i krzyknął:
— Skoczcie-no, chłopaki, po wodę i zagotujcie ją na ogniu!
W tym samym czasie Y był już daleko.
Niedarmo błąkał się niegdyś wraz z Soko po okolicznej dżungli!
Prowadząc za sobą powierzonych swej pieczy chłopców, Y nie spuszczał oczu z ziemi. Tu i owadzie dojrzał poruszone, świeżo stratowane zeszłoroczne liście, potem długie brózdy na wilgotnej ziemi, wreszcie — tuż nad bagienkiem — głębokie wklęśnięcia 4 — 8 — 12 — 16 — 32.
Uśmiechnął się drapieżnie i liczył starannie.
Poznał te ślady.
Pozostawiło je stadko czarnych antylop leśnych, spłoszonych przez chłopców.
Wślizgnąwszy się do haszczy, Y sunął niemi chyłkiem, bez szmeru. Gałęzie krzaków ślizgały się po jego czarnej, lśniącej skórze.
Odszedł widocznie daleko, bo, chociaż wytężył słuch, nie pochwycił najsłabszego nawet echa głosów towarzyszy.
Znowu opuścił oczy ku ziemi.
Odnalazł ślady antylop — ledwie poruszone racicami zgniłe, wilgotne liście. Zwierzęta musiały być blisko i odchodziły powolnie.
O! Na tym krzaku obgryzły nawet młode gałązki...
W tej chwili czerwony promień zachodzącego słońca przebił się przez korony drzew i rozświetlił niedużą łąkę, okrytą niewysoką, twardą trawą.
Y zaczaił się w krzakach, założył strzałę na cięciwę łuku i czekał, nasłuchując. Skądś, z prawa, dobiegło go urwane, basowe szczeknięcie. To odezwał się kozioł.
Chłopak przyłożył dłoń do ust i wydał krótkie, żałosne beczenie. Kozioł natychmiast odpowiedział, myśląc, że woła go sarna.
Y beknął ponownie, lecz jeszcze krócej i ciszej.
Naciągnął łuk i czekał.
Poszczekiwanie kozła stawało się niecierpliwsze i zbliżało się szybko.
Po chwili coś zaszeleściło w krzakach i z ich gąszczu wynurzył się bez szmeru czarny łeb kozła antylopy. Y ujrzał nieufne oczy, poruszające się na wszystkie strony uszy, rozdęte chrapy i małe, ostre rożki.
Nic nie zwęszywszy, kozioł wyskoczył z krzaków i szedł przez łąkę, nasłuchując i wydając coraz niecierpliwszy poryk.

Przeszedł wreszcie koło zaczajonego murzynka tak blisko, że wypuszczona strzała po brzechwę utkwiła w boku zwierzęcia. Uczyniwszy szalony skok, kozioł potknął się natychmiast i padł na kolana. Mały myśliwiec jednym susem był przy nim i zamachnął się maczetą...
W pół godziny potem murzyniątka otoczyły kołem ognisko i chciwie wciągały zapach gotującego się mięsa. O kilkanaście kroków dalej, oparty o pień palmy, siedział Y — poważny i nieruchomy. Przed nim, pochyliwszy się nad ogniem, przykucnął Llo i piekł zatknięte na patyku kawałki antylopy.

Banda spoglądała na Y z szacunkiem i niemym zachwytem.
Jeżeli w Rugarze nazywano go żartobliwie „wójtem”, to tu w dżungli urósł nagle na prawdziwego rru — wodza. Nikt z chłopców nie śmiał zbliżyć się do milczącego Y, zapatrzonego w złote wężyki, biegające wśród rozżarzonych węgli.
Dzieci jadły, rozdzierając mięso palcami i dowcipkując. Nie mogły jednak skosztować zupy, bo naczynie było za gorące, miseczek zaś, zrobionych z orzechów kokosowych, nikt nie zabrał ze sobą.
Przed ogniskiem zjawił się Llo.
— Jesteście bezradni! — zawołał. — Wódz kazał mi powiedzieć wam, że nad waszemi głowami rozpościera gałęzie konde. Spójrzcie, ile zwisa z niego orzechów! Z ich skorupek możecie narobić tyle małych miseczek, ile zechcecie. Dalej-że!
Kilku murzynków zręcznie wdrapało się na drzewo i wkrótce cały grad orzechów posypał się na ziemię. Rozpękały się z hukiem, wyrzucając z wnętrza białe obłoczki puchu, z tkwiącemi w nich ziarnkami.[15] Chłopcy, oczyściwszy połówki orzechów, zabrali się do gorącej zupy, czerpiąc ją z kociołków „łyżkami” z konde.
— Na spoczynek! — rozległ się krótki rozkaz Y.
Murzynięta dorzuciły suchych gałęzi do ogniska i natychmiast pokładły się obok siebie.
Znużone i najedzone usnęły wkrótce.
Koło ogniska pierwszego obozu wędrowców zapanowała cisza.
Llo pozostał na czatach. Chodził, dźwigając na ramieniu długą dzidę o szerokiem ostrzu.
Y, oparty plecami o mahoń, siedział nieruchomy, milczący.
Spał, czy czuwał — tego nawet Llo nie wiedział.
Tajemnica, coraz głębsza tajemnica otaczała postać małego wodza.
Y nie spał jednak.
Siedział z przymkniętemi oczami i myślał. Od czasu do czasu wrzucał na przygasające węgle kilka gałązek, a gdy ogień ogarniał je, pogrążał się na nowo w zadumę.
Rozmyślał nad tem, dokąd ma zaprowadzić swoich towarzyszów, aby przetrwać głodowy okres skwarnego lata.
Przypomniał sobie pewne opowiadanie Soko, że przez dżungle przepływa rzeka, zbiegająca ku Nigrowi.
Do rzeki miał spory kawał drogi.
— Siedem razy słońce wzejdzie i siedem razy utonie w dalekiem morzu, zanim się dojdzie do tej rzeki — mówił mu niegdyś Soko. — Ryb tam jest tyle, że sieć się rwie pod ich ciężarem; lamantyny leżą na dnie, w gęstych wodorostach; wszelkie ptactwo gnieździ się w zaroślach nadbrzeżnych, a stada zwierząt przychodzą na wodopój...
Y postanowił założyć swój obóz na brzegu tej wymarzonej rzeki.
Musiał jednak przemyśliwać nad tem, aby przetrwał te siedem dni marszu przez dziką, nieznaną dżunglę.
Nie spał więc i rozważał całe przedsięwzięcie.
— Dwadzieścia siedem głodnych żołądków... — mruczał do siebie. — Nakarmić taką watahę, to sztuka nielada, a muszę ich przecież nakarmić i doprowadzić szczęśliwie.
Głowił się biedak przez całą noc, lecz gdy czarne małpki, o białych ogonach i srebrzystym zaroście dokoła twarzy, witały świt pierwsze, — hen! przed ptakami, rechocąc basowo, — był już zupełnie spokojny.
Ułożył plan i wiedział, jak go wykona.
Cichym głosem mówił coś do Llo, objaśniał, radził, kreśląc jakieś figury na ziemi i błyskając oczyma.



Rozdział III.
Łowy.

Wnet po wschodzie słońca Llo obudził śpiących chłopaków.
— Wstawajcie i po umyciu się zjedzcie resztki mięsa i zupy — rzekł.
Ledwie murzyniątka skończyły śniadanie, do ogniska zbliżył się Y.
Miał na sobie łuk, przerzucony przez ramię, a za pasem zatkniętą maczetę. Spoglądał na towarzyszy spokojnym, chociaż surowym wzrokiem.
Wszyscy mimowoli się podnieśli i patrzyli na wodza.
Y podniósł rękę i zaczął mówić:
— Słuchajcie uważnie i starajcie się zrozumieć! Cały rok spędziłem wśród białych, mądrych ludzi. Nauczyłem się od nich wielu pożytecznych rzeczy. Wiem, że oni nigdy nie posyłają do dżungli swoich synów, bo nie doświadczają braku żywności. A wiecie dlaczego?
— Nie! — odezwało się kilka głosów.
— Pewnie dlatego, że są bogaci — dodał czternastoletni Umaru.
— Powiem wam, dlaczego! — ciągnął dalej wódz. — Biali ludzie są mądrzy i zrozumieli jedną rzecz, o której czarni nie myślą nigdy. Nasi rodzice, gdy zbiorą dużo prosa, manjoku i słodkich patatów,[16] lub gdy schwytają w sieci wielkie, tłuste ryby, zapraszają przyjaciół, ucztują i wkrótce wszystko zjadają. Biali zaś ludzie nigdy tego nie czynią. Oni pamiętają o głodzie i oszczędzają żywność. Murzyni nie znają oszczędności i dlatego tak często zagraża im głód.
— Eh... — mruknął Umaru. — Jeżeli się nie zje odrazu manjoku lub patatów, to pożrą je szczury, a niezjedzone mięso lub ryby zgniją...
Y spojrzał na niego z wyrzutem i odparł:
— Mówisz tak, gdyż nie wiesz, że na wszystko są sposoby, Umaru. Opowiem wam o nich. Gdybyśmy przechowywali pożywienie w śpiżarniach, o kamiennych ścianach i podłodze, szczury i myszy nie tknęłyby prosa i manjoku.
— A mięso? ryby? — pytano wokół. — Wszystko to zgniłoby nazajutrz!
Y tupnął nogą i zawołał:
— Biali ludzie rozcinają mięso i ryby na wąskie pasemka, wędzą je w dymie i suszą w miejscu przewiewnem. Takie mięso można przechowywać bardzo długo. Jadłem je — smaczne jest i pożywne!
— A jakże wtedy... — zaczął Umaru, lecz wódz przerwał mu i, podnosząc głos, rzekł:
— Od dziś musicie zabrać się do roboty! Będziemy gromadzić zapasy, potrzebne nam do dalekiej wędrówki. Zaprowadzę was nad brzeg rzeki, gdzie wszystkiego będziecie mieć poddostatkiem! Do pracy!
To rzekłszy, podzielił chłopców na dwa oddziały.
Jeden z nich, zabrawszy sieć, zanurzył się w krzaki, rosnące na bagnisku. Y powiedział im, że, tropiąc antylopy, widział na niem niewielkie jeziorko.
— Powinny tam być ryby, a więc musicie złapać kilka największych, wyrzucić wnętrzności i, przepołowiwszy, rozwiesić w cieniu, gdzie się wyczuwa przewiew wiatru. Pozostawiam wam Llo. Gdy powrócę, powiem, co macie robić dalej. Spotkamy się tu po południu. A nie zapomnijcie zabrać ze sobą kijów, bo na brzegach jeziorka możecie napotkać żmije!
Skinąwszy na innych chłopców, Y uzbroił ich w łuki i dzidy, poczem poprowadził w głąb dżungli.
Odszedłszy daleko, zatrzymał swój oddziałek i wśliznął się w gąszcza.
Sunął w zaroślach bez szmeru. Bacznie oglądał miejscowość. Wprawnych, bystrych jego oczu nie uszły liczne ślady antylop, a poobgryzane tuż nad ziemią pędy świadczyły o obecności zajęcy. Y spostrzegł wkrótce, że teren zaczyna się zniżać gwałtownie, tworząc głęboką kotlinę. Tego właśnie pragnął, więc uśmiechnął się radośnie.
— Dobra nasza! — pomyślał, i nie czyniąc najmniejszego hałasu, rozpoczął odwrót. W godzinę później obszerną kotlinę, odnalezioną w dżungli, ze wszystkich stron otoczyły zbrojne chłopaki.
— Gdy zatrąbię, jak żóraw, zaczniecie posuwać się naprzód, zwężając koło. Różne zwierzęta przebiegać będą koło was. Mierzcie więc celnie, aby ani jedna strzała nie przepadła! Baczność, chłopcy!
Dawszy ten rozkaz młodym myśliwcom, Y wraz z Umaru zaczęli schodzić na dno kotliny. Zaledwie odeszli kilkanaście kroków, gdy z wierzchołków drzew powitały ich niespokojnem rechotaniem duże, rude małpy.
Wódz zerknął okiem na towarzysza. Uśmiechnęli się do siebie. Wiedzieli już, że będą mieli zdobycz. Murzyni chętnie jadają małpy, a szczególnie mięso tych tłustych, rudych.
Małpy nie rozumiały grożącego im niebezpieczeństwa. Zeskoczyły na niższe gałęzie, wstrząsały niemi, zgrzytały zębami i warczały złośliwie.
Z krzaków wyskoczyła czarna antylopa, a tak blisko od Umaru, że chłopak zdążył dosięgnąć jej oszczepem. Padła z przebitą szyją.
Wódz nasłuchiwał czujnie. Dochodziły go różne odgłosy. Coś posapywało i chrapało niedaleko od niego; w innem znów miejscu rozlegał się trzask gwałtownie rozsuwanych krzaków; tam i sam śmigały małe, płowe zajączki.
Martwa napozór dżungla ożywiła się nagle. Zewsząd dobiegały odgłosy spłoszonej zwierzyny.
W kotlinie zauważyć się dawał coraz większy ruch. Zwierzęta zamierzały wydostać się z zarośli, okrywającej jej dno, lecz wszędzie spostrzegały lub węszyły obecność ludzi, ze wszystkich stron otaczających to miejsce.
Antylopy, dziki o ryjach, ozdobionych narościami i zakrzywionemi „szablami”,[17] zające, dzikie, plamiste koty przedzierały się przez gąszcz i migały pomiędzy pniami drzew.
Y przystanął wreszcie i zatrzymał Umaru. Ukryli się obaj za grubemi drzewami.
Wódz przytknął pięść do ust i wydał głuche, basowe trąbienie.
Mógłby niem zwieść czujnego nawet żórawia.
Osaczające kotlinę chłopaki ruszyły naprzód. Nie kryły się już i nie zachowywały ciszy. Szły z łomotem tratowanych krzaków i trzaskających pod stopami suchych gałęzi, pokrzykiwały i uderzały łukami o drzewa.
Rude małpy w popłochu zeskakiwały na ziemię i pędziły naoślep.
Dwóch murzynków, widząc przebiegającą wpobliżu zwierzynę, jednocześnie wypuściło strzały, a tak celnie, że parę ranionych śmiertelnie małp zaczęło się wić po ziemi. Już tu i ówdzie przecinał ciszę ostry świst i furkot strzał.
Polowanie się zaczęło...
Antylopy, dziki, zające, koty, małpy, drobne lemury[18] o ogromnych oczach, a nawet dwa plamiste węże-pytony miotały się po kotlinie, daremnie szukając wyjścia z matni. Zewsząd leciały ku nim strzały i połyskiwały ostrza włóczni.
Tuż koło drzewa, za którem ukrywał się Y, wynurzył się z zarośli duży odyniec.
Nastroszył twardą szczecinę na karku, sapał gniewnie i potrząsał cienkim ogonem, roniąc płaty białej piany. Był tak przerażony, że nie zwęszył chłopca. Strzygł uszami i nasłuchiwał. Od czasu do czasu wydawał głuchy kwik, zwołując świnie i wycinki.[19]
Y ostrożnie wyciągnął maczetę, zamachnął się i ciosem w głowę obalił odyńca. Padł, charcząc i ciężko oddychając.
Strzelając z łuku, chłopiec zdobył aż dwie antylopy i dziką świnię.
Nie przerywając polowania, murzyniątka zeszły się wreszcie na dnie kotliny.
Y kazał im poznosić zdobycz.
Z radością przekonał się, że była bardzo obfita. Chłopaki zdobyły cztery małpy, osiem antylop, cztery dziki, pięć kotów i dziesięć zajęcy.
Któryś z murzynków przebił dzidą sporego pytona, z czego był niezmiernie dumny.
— Zabierajcie się teraz do zdejmowania skór! — rzekł Y.
Jeden z chłopców natychmiast rozciął skórę na upolowanym kocie i jął zdzierać ją rękami.
— Ależ nie tak! — zawołał wódz. — Musicie odcinać głowę każdej sztuce i wypruwać kadłub, nie uszkodziwszy skóry!
— Poco nam te skóry? — zdziwił się Umaru.

— Dowiesz się o tem później, przyjacielu! — odparł Y i sam zaczął ściągać skórę z antylopy. Długo się nad nią mozolił, lecz wykonał pracę znakomicie. Przez otwór w szyi wydobył mięso i kości, przerąbawszy je i połamawszy maczetą. Skóra pozostała cała, bez najmniejszego nawet zadraśnięcia. Przypominała worek, z którego zwisały nóżki zwierzęcia.

Wkrótce po południu, obładowani mięsem i skórami, chłopcy szli przez dżunglę. Na czele oddziałku, dźwigając na plecach pęk skór, kroczył wódz, jak zawsze, milczący i zamyślony.
Dotarli wreszcie do obozu.
Ogniska przygasły, widać, oddawna, bo nawet pod popiołem Y nie znalazł rozżarzonych węgli. Zdaleka, od strony bagna, dochodziły go głosy towarzyszy.
Y kazał rozpalić ognisko i przyrządzić strawę z mięsa kotów i dwu małp. Murzyni nie są wybredni i jedzą wszelkie zwierzęta, a nawet węże.
Przy kociołkach kręciło się trzech murzynków; reszta usiadła pod drzewami i dzieliła się wrażeniami z zakończonych łowów.
Wódz przywołał do siebie chłopców i pouczał ich, jak mają rozwieszać skóry i w jaki sposób należy krajać mięso, aby później wysuszyć je i uwędzić.
Skończywszy z tem, pobiegł w stronę jeziorka.


Rozdział IV.
Rybacy.

Podczas gdy w kotlinie odbywało się polowanie, mały, wesoły Llo, doprowadziwszy swój oddziałek do bagna, ruszył naprzód. Droga nie była łatwa. Chłopaki natrafiły wkrótce na grząskie trzęsawisko. Wysokie kępy, zarosłe trzciną, co chwila przegradzały im drogę. Czarne torfowisko zapadało się pod nogami murzynków. Padali i gramolili się z błota, czepiając się kęp i gałęzi koszlawych krzaków. Jakieś ptaki z przeraźliwym krzykiem zrywały się z trawy i krążyły nad głowami, nawołując się jękliwie.
Kilka żmij i niejadowitych wężów śmignęło tu i tam. Jeden z chłopaków dogonił czarną żmiję i przycisnął ją do ziemi kijem, drugi dobił ją natychmiast. Była to naja, jadowity płaz z rodziny okularników, najniebezpieczniejszy z wężów afrykańskich.
Po długich wysiłkach, oddziałek zziajany i okryty cuchnącem błotem dotarł wreszcie do jeziorka.
Do połowy zarośnięte sitowiem i bambusami, ukryte było za ścianą drzew o zwisających napowietrznych korzeniach. W ich gąszczu gnieździły się stada zielonych papug, wrzaskiem i skrzekiem witających niespodziewanych gości.
Starszy już chłopak, trzynastoletni Boro, zbliżył się do Llo i szepnął do niego:
— Patrz! Z jeziora wypływa szeroki strumyk. Być może biegnie on do jakiejś rzeki? Jeżeli jeziorko to łączy się z nią — mogą w niem być krokodyle.
— Ach, tak? — potrząsnął głową Llo. — Musimy być ostrożni...
Nic zwlekając, postanowił zbadać jeziorko.
Wiedział, jak się to robi. Murzyni, po rozlewie Nigru, starannie przeszukiwali zawsze każdą większą kałużę lub jary, gdzie pozostawała woda z pory deszczowej.
— Chłopcy! — krzyknął Llo. — Uplećcie-no mi długi sznur!
Murzyni posiadają niezwykłą wprawę w robieniu powrozów. Splatają je z cienkich pasemek bambusów; wiją je też z włókien palmowych, trawy i cienkich gałązek.
Chłopaki zabrały się do roboty. Nacięto pęki sztywnej trawy i trzcin. Wkrótce upleciono długi, mocny sznur.
— Dobrze! — zawołał Llo. — Zaraz przyjdę!
Długo myszkował wśród kęp, wpadał po brzuch w grząskie torfowisko, klął i prychał, coś mrucząc do siebie.
Chłopcy ze zdziwieniem przyglądali się Llo.
Niezawodnie ścigał jakąś zdobycz, bo skakał, pochylał się, wymachiwał kijem i, wykrzykując coś, gonił dalej.
Przystanął wreszcie, otarł pot i błoto z czoła.
— Łatwiej słonia pochwycić, niż tego nicponia! — krzyknął wesołym głosem.
Powrócił, trzymając za ogon miotającego się rozpaczliwie dużego, rudego szczura wodnego. Uwiązał zwierzątko do powrozu i, zakręciwszy w powietrzu, cisnął na otwartą powierzchnię jeziorka.
Szczur pływał długo, usiłując zerwać sznur, lecz wkońcu znużony zaczął tonąć. Llo podciągnął go ku brzegowi i puścił na wolność.
— Boro! — rzekł, zwracając się do towarzysza. — Ani jeden krokodyl nie wynurzył się, aby porwać szczura. Niema ich chyba w jeziorze.
— Tak też i ja myślę! — odparł murzynek. — Jeśliby były, spłoszylibyśmy je, gdyż wylegiwałyby się na brzegu. Lubią one takie bagniste, porosłe trawą brzegi!
— A zatem — zaczynajmy! Dajcie sieć!...
Llo obejrzał ją.
Pokiwał smutnie kędzierzawą głową i parsknął głośnym śmiechem.
— Przez takie dziury prześliźnie się nawet człowiek, a cóż dopiero ryba?! Hej tam, chłopaki, do roboty! Musimy naprawić sieć, bo inaczej cała sprawa nanic!
Murzyniątka znowu plotły, tym razem cieniutkie sznureczki i zręcznie robiły z nich mocne oka, łatając zniszczoną sieć.
Przejrzawszy ją uważnie, od skrzydeł aż do „włóka”, albo „matni”, Llo wybrał kilku najstarszych i najsilniejszych chłopców i razem z nimi wszedł do wody. Jeziorko nie było głębokie i nie miało zdradziecko ukrytych dołów. Rybacy brnęli ostrożnie, macając dno bambusowemi tykami i ciągnąc za sobą sieć.
Woda doszła im wkrótce do brody. Chłopcy płynęli, trzymając w zębach skrzydło sieci i otaczając nią sporą część jeziora.
Uwiązane do jej dolnej płachty kamyki ciągnęły ją na dno, a pływaki, wystrugane z drzewa, utrzymywały górne skrzydło na powierzchni wody.
Jeden po drugim wychodziły chłopaki na brzeg, po trzech z każdej strony pozostało w wodzie, trzymając w ręku sznur od obydwu skrzydeł.
— Wycią-ą-gaj! — zakomenderował Llo i, wskoczywszy z dwoma innymi murzynkami do wody, jął bić w nią bambusem, skakać i pluskać. Mali rybacy zapędzali w ten sposób ryby do długiego worka-matni, od której szły skrzydła sieci, stanowiące jakgdyby zagrodę.
Chłopaki, pochwyciwszy za sznury, ciągnęły niewód.
Długo się mozoliły, bo namokła sieć stała się ciężka i co chwila zawadzała o leżące na dnie gałęzie, a nogi ich grzęzły w torfie.
Murzyniątka pracowały jednak w pocie czoła i wyciągały niewód, płachtę po płachcie. Po godzinie tych wysiłków w wodzie pozostała już tylko matnia.
Llo uśmiechnął się triumfująco. Był pewny obfitej zdobyczy.
Świadczyła o tem kotłująca się woda i coraz częściej rozlegający się plusk w sieci.
Niektóre ryby wyrywały się z ciągnącej się po dnie matni i z rozpędu wyskakiwały na brzeg. Najmłodsi chłopcy ogłuszali je ciosami kijów.
Murzyniątka nie miały sił wyciągnąć całej sieci. Przepełniona rybami była zbyt ciężka. Zrozumiał to Llo i postanowił śpieszyć się, aby ryby nie porwały matni.
Z trzema starszymi chłopcami wszedł do wody, jął wyjmować z sieci najgrubsze ryby i ciskać je na brzeg. Murzyniątka z radosnemi okrzykami dobijały je kijami i składały wśród kęp.
Niewód zagarnął przeróżne ryby.
Najwięcej jednak było tu długich, o kościstej, okrągłej łusce i kilku płetwach na grzbiecie, — żółtawych, leniwie poruszających się fokene, uzbrojonych w ostrza na grzbiecie krokro i większych od nich — najeżonych kłującym grzebieniem — keszr,[20] przypominających nasze okonie, tylko bez porównania większych. Jeden ze złapanych keszrów miał z pewnością niemniej, niż metr długości, chociaż Soko chwytał na dróżki[21] prawie dwa razy większe.
Poza tem Llo wyciągnął z matni dwie spore wąsate ryby, ociężałe i nieruchome.
— A! — zawołał radośnie. — Dzień dobry, wąsale! Patrzcie, chłopcy, kto do nas zawitał. Doho,[22] dwa doho! To najsmaczniejsza, najtłustsza ryba! Będziemy mieć z nich przednią polewkę!
Znacznie opróżnioną sieć wyciągnięto wreszcie na brzeg. W okach jej trzepotały uwikłane srebrzyste i złociste ryby o dużych głowach, szerokich tułowiach, krótkich ogonach i kolcach na grzbiecie. Były to pospolite w rzekach Afryki zachodniej baringi.[23]
Gdy cała zdobycz została wybrana z sieci, chłopcy zaczęli wypruwać z ryb wnętrzności. Powiązawszy w pęki małe baringi, rybacy ruszyli ku obozowi.
Wesołemi okrzykami spotkali ich myśliwi.
Rybacy, znużeni i pocięci przez zjadliwe bąki i moskity,[24] najwięcej się ucieszyli widokiem kociołków, z których już buchała smakowicie pachnąca para.
Nawet Llo nie wytrzymał i, zapomniawszy o stanowisku adjutanta wodza, fiknął koziołka.
Murzyniątka zabrały się do posiłku.

Cisza zapanowała pod koronami wysokich drzew. Rozlegały się tylko mlaskanie warg i ciężki oddech zajadających chłopaków.

Na uboczu, pod drzewem, siedział zamyślony Y. Miał stroskany wyraz twarzy. Znał on skutki promieni słonecznych swej ojczyzny. Nieraz widział, że zabite zwierzę, lub wyciągnięta z wody ryba w porze południowej psuły się po kilkunastu minutach. Trzeba więc było natychmiast przystąpić do roboty. Tymczasem widział wyraźnie, że chłopaki były zupełnie wyczerpane. Należał się im wypoczynek. Co tu robić?
Y nie mógł dopuścić, aby tyle dobrych ryb poszło na marne!
Wstał i zbliżył się do obozu.
— Który z was, chłopcy, zechce pomóc mi zaraz załatwić się z rybami? Wiem, że jesteście zmęczeni, lecz musimy za wszelką cenę ochronić zdobycz przed zepsuciem.
Pięciu starszych chłopców i zawsze chętny Llo podnieśli ręce.
— Dobrze! Dziękuję wam! — rzucił krótko i, zwracając się do innych, dodał: — Daję wam dwie godziny na wypoczynek, a zato potem czeka was praca!
Idąc za radą wodza, trzech chłopców rozcinało ryby na dwie połowy wzdłuż grzbietu i wyciągało z nich kość pacierzową; inni posypywali połcie solą i rozwieszali na sznurach.
Y przy pomocy Llo rąbał cienkie drzewka i bambusy.
Spojrzawszy na stos ryb, zaczął stawiać szałas.
Gdy sklecił stożkowaty budynek, kazał Llo, aby starannie oplótł go i otulił gałęziami, sam zaś wykopał dół w szałasie.
Pracowali długo, aż Y spojrzał na niebo. Słońce zaczynało już chylić się ku zachodowi.
— Wstawać! — krzyknął do śpiących towarzyszy. — Bierzcie maczety! Macie narąbać jak najwięcej gałęzi achi[25] a migiem, migiem!
Gdy w dżungli rozlegały się uderzenia ciężkich maczet i trzask padających gałęzi, kilku chłopców rozwieszało w szałasie połcie mięsa i ryby. W wykopanym przez Y dole rozpalono ognisko i zarzucono świeżemi gałęziami. Gęsty, smolny dym zapełnił szałas i szczelinami wydobywał się nazewnątrz.
— Llo! — rzekł wódz. — Wyznacz warty, aby przez całą noc dorzucały gałęzi do ognia. Będziemy wędzili nasze zapasy aż do jutra.
W pracy chłopcy nie spostrzegli, że mrok już zaczął zapadać.
Rozgorzały znowu ogniska obozowe, zadymiły kociołki, w których warzyły się baringi.
Nad kociołkami pochylił się jeden z chłopców i wrzucił coś do nich.
— Znalazłem w dżungli krzak czerwonego pieprzu — mruknął do siedzących wpobliżu towarzyszy. — To dobra przyprawa!
Czerwony, piekący w ustach i gardle pieprz jest ulubionym dodatkiem do potraw czarnych ludzi, którzy lubią ostre przyprawy. Być może, są one potrzebne dla zdrowia w skwarnym, wilgotnym klimacie ich ojczyzny.
Wódz naradzał się z murzyniątkami, doglądającemi wędzenia mięsa.
Objedzone i spracowane chłopaki dawno już spały po wieczornym posiłku, lecz Y czuwał. Jakgdyby nie czuł znużenia, chodził koło szałasu i śledził, aby ogień nie przygasał i aby murzyniątka na czas dorzucały świeżych gałęzi do dołu, pełnego węgli.
Świt zastał go znów przy pracy.
Wyrwawszy z szałasu kilka drągów, zajrzał do wnętrza wędzarni.
— A-a! — mruknął uradowany.
Długie, wąskie pasma mięsa nabrały ciemnoczerwonej barwy; połcie pokrajanej ryby stały się złociste i ociekały tłuszczem.
Obudziwszy swój oddziałek, kazał chłopcom lekko natrzeć uwędzone mięso solą i rozwiesić na sznurkach w miejscu przewiewnem i zacienionem.
Y rozmyślał teraz nad inną pracą. Miał przed sobą trudne zadanie.
Raz tylko widział, jak wykonywali je biali ludzie. Musiał jednak spróbować...


Rozdział V.
Dalsze przygotowania do wyprawy.

Gdy mali wędrowcy skończyli rozwieszanie mięsa i ryb, a potem posilili się upieczonemi na węglach nogami i głowami dzików, Y podszedł do towarzyszy i spytał:
— Powiedzcie mi, co jest gorsze: głód czy pragnienie?
— Pragnienie! O, pragnienie stokroć gorsze jest od głodu! — odparli chórem.
Wódz skinął głową.
— Tak! — rzekł. — A więc posłuchajcie! Chcę zaprowadzić was nad brzeg rzeki, o której opowiadał mi Soko. Daleko jest do niej i nie wiem, co może spotkać nas w drodze. Musimy być przygotowani na wszystko... Obawiam się, że, odszedłszy od jeziorka, nigdzie już nie spotkamy wody, aż dojdziemy do rzeki, gdzie, jak twierdził Soko, niczego nam brakować nie będzie. Musimy więc mieć wodę ze sobą...
— Nieść wodę?! — krzyknęło kilku chłopców.
— Tak! Poniesiemy ze sobą wodę! — odparł Y. — Dlatego to kazałem wam tak ostrożnie obchodzić się ze skórami zwierząt. Musimy wygarbować je i zamienić na wory do wody...
— Wory do wody! — rozległy się coraz bardziej zdumione okrzyki.
— Tak! Musimy spróbować garbowania, chociaż nie wiem, czy się nam to uda... — rzekł wódz i chciał coś dodać, lecz w tej chwili zbliżył się do niego jeden z murzynków, chudy, ospowaty Dil i, uśmiechając się dobrodusznie, powiedział:
Rru! Ja umiem garbować skóry... W zeszłym roku byłem w Balandze z ojcem, po którego przysłano, aby wygarbował piękne skóry lampartów dla białego nuri. O, mój stary zna się na tem, bo jego ojciec i dziadek byli też garbarzami! Ja ci dopomogę, Y! Musimy tylko znaleźć drzewo teli[26] i zedrzeć z niego korę!
— No, to ruszajmy na poszukiwania teli! — zakrzyknął wódz.
— Dobrze! — zgodził się Dii. — Niech tylko kilku chłopaków pozostanie w obozie. Muszą oni ostremi kamykami i maczetą tak oczyścić skóry, żeby nie pozostawić na nich ani śladu mięsa i tłuszczu. Trzeba też wykopać trzy doły i okryć ich dno i boki gliną.
— Zrobimy tak, jak mówisz — odpowiedział Y. — Idź i szukaj teli, ja zaś pozostanę tu wraz z chłopakami, oczyszczę i oskrobię skóry i przygotuję doły, które ci są potrzebne, Dil!
Ospowaty chłopak zabrał ze sobą pięciu przyjaciół i, pogwizdując, ruszył w dżunglę.
Y podzielił skóry pomiędzy kilku chłopaków, innych posłał po glinę do pobliskiego wąwozu, sam zaś zaczął kopać doły.
Przez całe pięć dni pracowali chłopcy na polance, gdzie się dymiły ogniska. Kilku z nich łapało ryby w jeziorku i przygotowywało strawę dla całego oddziału. Dil zaś — mały garbarz — rządził całym obozem.
Gdy skóry zostały starannie oskrobane, chłopak kazał natrzeć je popiołem, a potem wymyć. Po tej czynności składano skóry do dołów, przysypując je drobnemi kawałkami kory teli i zalewając wodą.
W ciągu trzech dni mokły skóry w ciemnobrunatnej wodzie, a Dil co parę godzin próbował ich, miętosząc w rękach, wąchając i robiąc cienkie nacięcia.
Ujrzawszy, że nabrały żółtawego odcienia, co oznaczało, że garbnik przeszedł całą warstwę skóry, murzynek kazał towarzyszom wyjąć je z dołów, przepłókać w czystej wodzie i dobrze wybić grubemi kijami, rozciągnąwszy je na kamieniu.
Długo jeszcze suszono skóry na słońcu, aż przystąpiono do robienia worków. Otwory w miejscach, gdzie były nogi zwierząt, ściągnięto mocno cienkiemi rzemykami. Pozostały tylko wolne otwory w szyi. Przez nie nalano wody i ściągnięto je rzemieniami.
Napełnione w ten sposób wory powieszono na gałęziach drzewa.
Co kilka godzin wylewano z nich wodę i zastępowano świeżą; rzemyki podciągano mocniej.
Wreszcie Dil rzekł do wodza:
— Wory są w porządku! Nie ciekną i nie zanieczyszczają wody.
— Dziękuję! — rzekł Y. — Możemy więc teraz rozpocząć dalszą wędrówkę!
Chłopcy wyrąbali kilka długich, mocnych bambusów do noszenia ciężarów.
Pewnego poranku, tuż po posiłku, Y dał znak do wymarszu.
Murzyniątka umieściły sobie na głowach końce bambusów, na których wisiały zapasy żywności i sześć worów z wodą.
Y uwiązał sobie na grzbiecie duży tłumok, w którym złożył część suszonych ryb. Skończywszy te przygotowania, obejrzał całą karawanę i, machnąwszy ręką, krzyknął:

— W drogę!

Ruszył pierwszy, a za nim szedł Llo, niosąc dzidy i łuki, aby nie zawadzały chłopakom, obciążonym ładunkiem.
Mały oddziałek przedzierał się przez gąszcz dżungli, a Y prowadził go na południe.
Był to ciężki przemarsz. Nogi chłopaków wikłały się w sieci wysokich traw i kłujących roślin; co chwila spotykali olbrzymie piony zwalonych drzew lub haszcze, przez które z trudem torowali sobie drogę, przerąbując maczetami wąskie przejścia wśród zarośli.
Zmieniając się co godzina przy noszach, chłopcy posuwali się jednak naprzód.
Y dał znak do zatrzymania się tuż przed południem. Posiliwszy się naprędce, chłopaki pokładły się. Mogły wypoczywać ze trzy godziny, te najstraszliwsze godziny, gdy słońce jakgdyby się wścieka, wylewając na ziemię prażące promienie.
Nawet w mroku dżungli dawał się odczuwać ten nieznośny skwar. Panowały tu zaduch i spiekota. Umilkły ptaki; żadna żywa istota nie śmiała wyjrzeć ze swej zacienionej kryjówki; pochowały się owady, a drzewa i krzaki opuściły bezwładnie liście i młode pędy.
Wędrowcy zapadli w twardy sen. Dwóch, pozostawionych na czatach chłopaków siedziało na uboczu, rozglądając się dokoła i nasłuchując.
Byli to Boro i Umaru. Siedzieli milcząc, czujni i przejęci swojemi obowiązkami wartowników.
Po pewnym czasie Umaru spojrzał na towarzysza i spytał go:
— Widziałeś? Rru nie kładł się. On czuwa za wszystkich...
— Widziałem — odparł Boro. — Y wlazł na wysokie drzewo i długo oglądał okolicę. Potem — zniknął...
— Odszedł? Nie spostrzegłem tego. Myślałem, że wódz siedzi w tych krzakach i naradza się z Llo... — szepnął chłopiec.
— Widziałem, że przerzucił łuk przez ramię i zbiegł do wąwozu — dodał Boro. — Wódz obmyśla coś...
Umilkli i zaczęli chodzić dokoła obozu.
W godzinę potem dwu innych chłopców zastąpiło ich na czatach.
Ledwie się rozległ pierwszy krzyk juju — małej szarej papużki senegalskiej, a po niej basowe gruchanie korasy — zielonego gołębia, zwiastujących koniec skwaru dziennego, z krzaków wyślizgnął się Y.
— W drogę! — krzyknął, podnosząc z ziemi swój ciężki tłumok z rybami. — Będziemy teraz szli aż do nocy. Musimy się śpieszyć!
— Dlaczego mamy się śpieszyć? — zapytał go szeptem Llo. — Mamy przecież zapasy pożywienia i wody...
— Za parę dni woda zacznie się psuć, a tymczasem, gdyście wypoczywali, obiegłem kawał dżungli. Nigdzie nie znajdziemy źródła... Zaczynają się już zarośla mimoz, kissa[27] i mené[28] — oznacza to, że wchodzimy na teren bezwodny...
Ruszyli.
Idący na czele oddziałku Y uważnie patrzył w ziemię.
Była dla niego — zdolnego ucznia Soko — niby księga otwarta.
Tam i sam zarośla traw i haszcze krzaków przecinały kręte ścieżki. Bystre oczy chłopaka w lot spostrzegły na nich ślady słoni, bawołów, antylop, a nawet niezatarte jeszcze zadraśnięcia pazurów dużych i małych kotów.
Ślady te jednak odciśnięte zostały dawno. Świeżych zaś nigdzie nie dojrzał mały wódz.
— Źle! — myślał Y. — Zwierzęta uciekły oddawna przed posuchą. Teraz nie wątpię, że nigdzie nie spotkamy wody.
Przyśpieszał więc kroku, aby jak najprędzej dojść do wymarzonej rzeki, o której cuda opowiadał mu łowca Soko.
Raz tylko jeden zatrzymał Y swoich chłopaków i dał im krótki wypoczynek.
W pół godziny później szli już dalej. Coraz częściej ostre kolce akacyj wpijały się w nagie ciała dzieci. Nikt nie uskarżał się jednak i karawana dzielnie i wytrwale posuwała się naprzód. Zmieniali się chłopcy przy noszach i nic nie przerywało marszu.
Już noc zapadła, a wódz prowadził swój oddział i nie dawał sygnału na zakładanie obozu. Dopiero, gdy wyszli na dużą polanę, gwizdnął cicho i szepnął coś do Llo.
Grubas zatrzymał chłopaków i rzekł do nich:
— Wódz kazał stanąć tu i rozpalić ogniska. Na tej polanie spędzimy noc...
Chłopaki ochoczo, śmiejąc się i nawołując, zabrały się do roboty.
Ogromny stos, złożony z suchych gałęzi konde, buchnął wkrótce czerwonym płomieniem, oświetlając dżunglę, która, obstąpiwszy dokoła polanę, jakgdyby zdumiona, przyglądała się czarnym, odważnym chłopakom.
Śmiech, głośne okrzyki i odgłosy kroków i uderzeń ciężkich maczet nie trwały długo. Cisza zapanowała nagle przy ognisku. Znużone dzieci pragnęły snu. Na polanie tkwiło trzech wartowników. Któryś z nich od czasu do czasu dorzucał do ognia suchą gałąź, a gdy podsycony płomień buchnął wyżej, odchodził na dawne miejsce. Czerwone połyski zapalały się na szerokich ostrzach dzid uzbrojonych murzynków.
Pod olbrzymim, usychającym konde siedział Y z głową wspartą na dłoniach. Usnął, lecz spał bardzo krótko. Otworzył oczy, sprawdził, czy czaty stoją na swoich miejscach, i zaczął nasłuchiwać.
W dżungli panowała niczem nie zmącona cisza.
— Źle! — mruknął do siebie wódz. — Wszystkie zwierzęta dawno już odkoczowały...
Jakgdyby odpowiadając mu, skądś zdaleka doszło głuche, urwane, smutne wycie.
— To niari wydaje swój krótki poryk — pomyślał Y. — Ale niari przez noc potrafi nieraz przebiec dużą przestrzeń...
Istotnie echo przyniosło głos geparda.
Ten kot o wysokich przednich łapach i nieruchomych pazurach nie obawia się odwiedzać pozbawionych wody miejscowości, gdyż robi z łatwością znaczne przebiegi.
Był to jedyny głos, słyszany tej nocy. Małpy i papugi nie odzywały się wcale.
W poszukiwaniu wody porzuciły one tę część dżungli.

Coraz większy niepokój szarpał serce małego wodza. Tak bardzo pragnął doprowadzić swoich towarzyszy nad rzekę, gdzie potrafiliby przetrwać głodowy okres posuchy!
O świcie karawana przedzierała się już poprzez dżunglę.

Y coraz bardziej przyśpieszał kroku, aby jak najprędzej dojść do celu.
W dwa dni później dżungla urwała się nagle.
Chłopcy wyszli na płaskowyż, porosły nędzną trawą, niewysokiemi krzakami i rzadkiemi drzewami kauczukowemi. Teren wznosił się łagodnie ku widniejącym na horyzoncie górom.
Twarda, kamienista gleba okryta była piargami[29] starych osypów.
Wszędzie tkwiły kępy lub pagórki dziwnych kształtów.
Jedne z nich podobne były do olbrzymich grzybów, inne do bezkształtnych głazów, lub też do wysokich kopców o kilku strzelistych wierzchołkach, które wznosiły się niby iglice budowli gotyckich.
Te kopce, grzyby i głazy były to gmachy, zbudowane przez małe owady — termity. Niektóre z gmachów dosięgały wysokości trzech metrów. Zdawały się być zbudowane z ziemi lub gliny. Tak też było w istocie, lecz ziemia ta została poprzednio zmieszana ze śliną termitów, a wskutek tego nabrała twardości i wytrzymałości cementu.
Każdy gatunek termitów budował dla siebie osobny, odmiennego kształtu kopiec. W nim się mieścił cały ludek owadzi i pędził życie podług ściśle ustalonych przepisów.
Od każdego kopca ciągnęły się po ziemi lub konarach pobliskiego drzewa jakgdyby sznury, ulepione z tejże twardej ziemi.
Jakież miały one przeznaczenie?
Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, że termity są bardzo mądremi istotkami, lecz niezwykle wrażliwemi na gorąco i suche powietrze oraz na światło dzienne. W ich kopcach-gniazdach panuje mrok, a dzięki grubym murom także niezmienna temperatura i jednakowo wilgotne powietrze.
Termit, który odważy się wypełznąć na słońce, musi zginąć.
Tymczasem termity muszą gromadzić pożywienie. W tym to właśnie celu budują te ciągnące się po ziemi i drzewach sznury, które są krytemi galerjami. Ciemnemi przejściami, budowanemi w nocy, termity robią dalekie wyprawy po zapasy żywności.
Znalazłszy coś do zabrania, miljony termitów pokrywają zdobycz kopulastą budowlą, od której prowadzi galerja ku kopcowi. Galerją tą w dzień i w nocy krążą zastępy pracowitych istotek, przenoszących pożywienie do gniazda. Cały ludek trudzi się bez przerwy, napełniając spiżarnie żywnością, wychowując młode pokolenie, czyszcząc ogólne sale, osobne pokoiki i korytarze, wzmacniając mury i żywiąc wojowników.
W każdym kopcu, poza bezbronnymi robotnikami, istnieją uzbrojeni w potężne szczęki, niewidomi żołnierze. W czasach pokojowych nie pracują oni i robotnicy zmuszeni są żywić swoją armję, ponieważ sami wojownicy nietylko nie umieją zdobywać pożywienia, lecz nawet jeść nie potrafią. Robotnicy wkładają im dobrze pożutą strawę wprost do żołądka, bo niezmiernie rozrośnięte szczęki żołnierzy nie są przystosowane do żucia.
Zato w razie napadu nieprzyjaciół, żołnierze wychodzą z kopca i, stając zwartym szeregiem, naoślep biją i szarpią napastników potężnemi żuchwami.
W każdym jednak wypadku — porażki, czy zwycięstwa — wojownicy zawsze giną. Wypuściwszy bowiem z kopca swoich obrońców, robotnicy zamurowują za nimi przejście i skazują ich na śmierć.
Jak mogą walczyć ślepi żołnierze?
Widocznie, posługują się oni dobrze rozwiniętem powonieniem. Zapomocą węchu nietylko poznają wroga, lecz określają ściśle dystans, dzielący walczących. Po odniesionem zwycięstwie wojownicy giną pod zabójczemi dla nich promieniami słońca. Wiedzą o tem dobrze termity i dlatego bez sprzeciwu i sarkania żywią ciągle głodnych żołnierzy, którzy w niektórych kopcach przebywają w osobnych, dla nich tylko zbudowanych salach koszarowych.
Za najstraszniejszego wroga termitów uważana jest mała, czerwona mrówka. Ta drapieżna istotka śmiało atakuje gniazdo swego nieprzyjaciela. Potrafi niespostrzeżenie wedrzeć się do jego środka i dokonać rzezi nieuzbrojonych, słabych termitów. Dlatego to w najsłabszych miejscach kopca, a szczególnie przy otworach, doprowadzających powietrze do wnętrza budowli, tkwią patrole wojowników.
W Afryce podzwrotnikowej zagraża termitom jeszcze jeden nieprzyjaciel.
Z nim to spotkał się Y w drugim dniu marszu przez płaskowyż, obfitujący w kopce.
Oddział zatrzymał się już był na popasie. Chłopcy, znużeni wściekłym skwarem, znosili suchą trawę i gałęzie na ognisko. Większość leżała lub siedziała w milczeniu, wyczerpana i osłabiona doreszty.
Y, jak zwykle, wyruszył na wywiad. Czynił to zawsze, aby się przekonać, jaka droga oczekuje nazajutrz wędrujących chłopaków.
Szedł, trzymając łuk w pogotowiu i rozglądając się na wszystkie strony.
Słońce ostatniemi, czerwonemi promieniami oświetlało ponury krajobraz. Znikły resztki roślinności. Tu i ówdzie widniały jeszcze niewysokie krzaczki dumm’u. Coraz więcej głazów, które stoczyły się niegdyś ze szczytów gór, leżało na ziemi, okrytych narościami szarych, bezbarwnych liszajów. Wpośród nich wznosiły swoje kopulaste lub śpiczaste głowy kopce termitów.
Y zrozumiał, że oddziałek jego przekroczy jutro grzbiet górski.
Chciałby dojść do nagich szczytów dziś jeszcze i zajrzeć na drugą jego stronę, aby wiedzieć, co się znajduje na uskokach i zboczach górskich. Jednak zmiarkował, że nie dojdzie, bo spory kawał drogi pozostawał do postrzępionych, zębatych szczytów, a mrok zapadał szybko.
Stanął, oglądając raz jeszcze okolicę. Po chwili dobiegł go jakiś zgrzyt, szamotanie się i sapanie. Cicho się skradając, ruszył na ten hałas. Zaczaiwszy się za wysokim kamieniem, wytknął głowę i począł wypatrywać przyczyny nieznanych mu odgłosów. Nic nie spostrzegłszy, przeszedł jeszcze kilkanaście kroków i przystanął. Szum dochodził go już zupełnie zbliska. Czołgając się na kolanach, pełzał dalej.
Po chwili serce zabiło mu gwałtownie.
Jakieś spore zwierzę, nie mniejsze od świni, sapiąc i fukając, drapało kopiec termitów, wyłamywało duże kawałki twardej ziemi i, mrucząc, ryło ją z szybkością niezwykłą. Czarne, gęste futro, długie uszy i ryj okryte były kurzem i piaskiem. Gruby, muskularny ogon mocno opierał się o ziemię.
— Ha! — pomyślał chłopak. — Zdybałem kimfé przy robocie! Soko upolował je pewnego razu. Spróbuję teraz ja!
Kimfé było tak zajęte rozkopywaniem kopca, że nic nie słyszało.
Krótkiemi łapami, uzbrojonemi w potężne pazury, odrzucało stwardniałą na kamień ziemię, zapuszczało w otwór długi język, zgarniało nim biedne, napadnięte termity i łykało z rozkosznem mruczeniem i sapaniem.
Było to tak zwane prosię ziemne, żyjące w Afryce zachodniej i wykopujące dla siebie głębokie nory, o zawiłych, kilkumetrowych galerjach podziemnych.
Napatrzywszy się na to niezwykle czujne zwierzę, Y zmierzył do niego starannie i wypuścił strzałę.
Kimfé w okamgnieniu rzuciło się do ucieczki, wymachując grubym ogonem.
Strzała utkwiła w niem jednak, więc szybko traciło siły i biegło coraz wolniej.
Y ścigał swoją zdobycz. Zwierzę, widząc, że nie zdąży dobiec do legowiska, położyło się nagle na grzbiecie i, wystawiwszy naprzód potężne łapy, przygotowywało się do rozpaczliwej obrony.
Druga strzała pozbawiła kimfé życia.
Z triumfem przywlókł Y swoją zdobycz do obozu. Cieszyła go myśl, że towarzysze dostaną świeże pożywienie.
Murzyniątka z hałasem i śmiechem przystąpiły do obdzierania zwierza ze skóry i przyrządzania strawy.
Gdy wszyscy, najedzeni i zadowoleni, siedzieli dokoła ogniska, najstarszy z chłopców zbliżył się do Y i w milczeniu podał mu prawą łapę kimfé.
Było to nadaniem mu tytułu wodza.
Murzynom rzadko się udaje upolować prosię ziemne. Jest ono dość pospolite w całej Afryce zachodniej, a głębokie wyrwy, prowadzące do podziemnego barłogu, podróżnicy spotykają dość często. Kimfé obdarzone jest jednak tak niezwykłą czujnością, że tylko przypadkowo staje się zdobyczą czarnych łowców.
Prawa łapa tego zwierzęcia, podług obyczaju, należy do króla szczepu lub wodza. Zabobonni murzyni wierzą, że taki talizman dodaje posiadaczowi odwagi i chroni go od chorób, złej przygody i trucizny.
Y aż się zarumienił z radości i dumy.
Przyjął podarek i rzekł głośno:
— Dziękuję wam, dzieci moje!
Po raz pierwszy przemówił jak prawdziwy wódz, uważający się za najstarszego, niemal za ojca nawet.
Chłopaki podniosły ręce i zakrzyknęły:
Rru! Rru! Rru!



Rozdział VI.
Rru.

Całe dwa długie, znojne dni szła mała karawana przez jałowy, rozpalony płaskowyż. Na powierzchni ziemi można było spostrzec tylko szarańczę i duże, brunatne pająki. Zrzadka wśród kamyków przewijały się niewielkie czeredy mrówek, lecz i te znikły wkrótce. Od czasu do czasu zawieszony gdzieś wysoko, pod rozżarzonem, bladem niebiem kwilił sęp, próżno wypatrujący zdobyczy.
W górach, podczas dłuższego postoju południowego, Y, wybrawszy się na zwiady, napotkał wąwóz ze zbiegającą na jego dno ścieżką. Zdziwiony chłopak, zaciskając w ręku oszczep, ostrożnie schodził zboczem wąwozu, starając się, aby z pod jego bosych stóp nie urywały się kamyki i osypy piargów. Na dnie cicho było i mroczno, gdyż z obydwu stron zwisały wysokie, strome spychy.[30] Kierując się biegiem ścieżki, dotarł wreszcie do głębokiej szczeliny w skałach.
Ogromne odłamki kamieni tworzyły coś nakształt stopni, prowadzących wgórę. Na głazach spostrzegł długie i głębokie zadrapania, niby zawiłe, kręte zygzaki. Mały wódz teraz dopiero domyślił się, że zabrnął do ponurego uroczyszcza, gdzie miała swoje legowisko pantera.
Zamierzał już rozpocząć odwrót, gdyż nie był dostatecznie uzbrojony do walki z tak niebezpiecznym drapieżnikiem, kiedy nagle spostrzegł kawał mięsa z odłamkiem kości i skrawkami skóry. Ckliwy zapach zgnilizny doszedł jego nozdrzy. Mięso leżało tu widać przez dłuższy czas, ponieważ zdążyło się już zepsuć.
Y westchnął.
Zrozumiał, że pantera porzuciła swe legowisko. Uczyniła to niezawodnie z powodu braku wody. Znaczyłoby to, że chłopcy przez dłuższy jeszcze czas nie napotkają żadnego źródła i będą zmuszeni nietylko pić wstrętną wodę z worów skórzanych, lecz nawet zmniejszyć jej porcje w obawie przed męką pragnienia.
Y rozumował dobrze.
Dwa następne dni marszu były najcięższe z całej wędrówki.
Zdawało się, że grzbiet górski nigdy się nie skończy.

Coraz to nowe łańcuchy zębatych, poszczerbionych przez wichry i ulewy szczytów piętrzyły się przed oddziałem dzieci. Chłopaki brnęły w skwarze nieznośnym, kalecząc sobie nogi o ostre kamienie i padając ze znużenia. Nadomiar złego pozostały im teraz zaledwie resztki przygotowanych zapasów i ostatni worek cuchnącej, ciepłej i mętnej wody.

Nikt nie wiedział, jak długo jeszcze potrwa ciężkie przejście górskie, i to odbierało dzieciom siłę i zapał do dalszej wędrówki. Ten i ów z chłopaków padał podczas marszu na ziemię z rozpaczliwym szlochem, a wtedy cała karawana stawała i musiała czekać, aż osłabły towarzysz odzyska siły.
— Czyżbym miał skazać tych biedaków na śmierć? — pytał siebie Y i zaciskał zimne palce.
Oddawna nie dotknął wody, aby zaoszczędzić jej dla innych, nie brał też swej porcji mięsa. Na popasach żuł trawę — gorzką, twardą trawę górską i jadł szarańczę, łapiąc ją i przypiekając na węglach.
Gorączka trapiła go i coraz większe osłabienie ogarniało chłopaka. Pewnego wieczora na popasie namyślał się długo. Nikt nie przeszkadzał mu w tem. Ani jeden z chłopców nie zbliżał się do wodza. Ten i ów rzucał w jego stronę ponure spojrzenia. Teraz wszyscy siedzieli przy ognisku i spożywali wieczerzę.
Y powziął wreszcie jakieś postanowienie, gdyż powstał i zaczął oglądać łuk, strzały i ostrze włóczni. Przy tej czynności zastał go mały Llo, który wychudł i spoważniał.
— Słuchaj, Y — szepnął, pochylając ku towarzyszowi okrągłą, kędzierzawą głowę — tamci zamyślają coś złego...
— Mów! — rzekł chłopak.
— Bractwo nie chce już mieć ciebie za wodza. Żądają, żeby Boro, czy Umaru prowadzili ich zpowrotem do dżungli, nad jezioro... albo do Rugary, do naszej wioski... — szeptał Llo.
Y drgnął i zmarszczył czoło.
— Głupcy! — syknął. — Bez pożywienia i wody nie dojdą... Zresztą, kto wie, czy nie wyschło już jeziorko?...
Umilkli obaj. Wódz westchnął i długo patrzył na towarzysza.
— Ufasz mi, Llo? — spytał.
Chłopak skinął głową w milczeniu.
— Idź do towarzyszy i powiedz im, że mogą wypoczywać przez cały dzień jutrzejszy. Niech będą cierpliwi do nocy. Powrócę po zachodzie słońca, lub nie powrócę wcale — mówił Y, patrząc ponuro w ziemię.
— Co zamierzasz? — szepnął Llo.
— Księżyc wszedł w pełnię. Jasno jest na tem pustkowiu. Pójdę na wywiad. Jeżeli powrócę, przyniosę radosną wieść, jeżeli nie powrócę, będzie to znakiem, że zginąłem. Nie pozwalaj im, Llo, powracać, odradź im to... Należy iść wciąż na południe! Tak twierdził Soko, który przechodził tą drogą i widział rzekę...
Nic już nie mówiąc, zabrał broń i odszedł. Zniknął w niepewnem świetle księżyca, jakgdyby roztopił się w niebieskiej mgiełce.
Nikt nie wiedział, że mały wódz, przebrnąwszy pobliskie skały i zwaliska piargów, zatrzymał się i złożył broń na ziemi.
Podniósł głowę wysoko, oczy wbił w gwiaździste niebo, a ręce ruchem błagalnym wyciągnął przed siebie.
Długo stał w milczeniu, aż jął szeptać.
— „Wspaniały!” „Wspaniały”, usłysz mnie! Oto chciałem uczynić moich braci szczęśliwymi i prowadziłem ich nad rzekę, aby nie zaznali ni głodu, ni pragnienia. Zwątpienie zakradło się do serc braci moich i zamierzają powrócić, nie wiedząc, że na zgubę idą! „Wspaniały” — miłościwym jesteś i wszystko możesz! Uczyń tak, abym radosną przyniósł jutro wieść chłopakom cierpiącym i doprowadził ich nad „rzekę szczęśliwości”! A jeżeli potrzeba za to zapłaty — weź życie moje, „Wspaniały!”
Gorąca, widać, była ta prośba dzielnego, ofiarnego Y, bowiem Bóg, do którego bezwiednie modlił się chłopak, dopomógł mu.
Jaśniej świecić zaczął księżyc, miejscowość stała się nagle równiejszą, kamienie i osypiska znikły bez śladu. Murzynek szybko szedł naprzód i wkrótce przekonał się, że przekroczył główny grzbiet i że schodzi nadół. Szedł przez całą noc, ciesząc się, że poprowadzi wkrótce tą drogą karawanę i razem z nią zejdzie do doliny.
Stanął dopiero wtedy, gdy obrzękłe i pokaleczone nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Wcisnął się pomiędzy dwa złomy skalne i usnął twardym snem. Oddawna po raz pierwszy spał tak mocno i spokojnie, ufny, że „Wspaniały” czuwa nad nim.
Wtem jakieś dziwne krzyki i łopot skrzydeł obudziły chłopca.
Przetarł oczy i rozejrzał się. Wydał syk zdumienia.
Na zboczu góry, do kamieni szarych podobne, rozsiadły się perliczki.[31] Setki, a może tysiące ich zebrało się w tem odludnem miejscu.
— Cóż zwabiło je tu? — pytał siebie w duchu, starając się zrozumieć przyczynę tak licznego zbiorowiska ptactwa.
Rozglądając się na wszystkie strony, spostrzegł, że zleciały się tu nietylko perliczki, bo w szarych, zwartych gromadach dojrzał też rdzawe kuropatwy i inne ptaki.
Niektóre, jak naprzykład połyskujące wszystkiemi barwami zielono-złociste drozdy o długich ogonach i kruki o niebieskiej piersi, przebywały zazwyczaj w dżungli.
Uradowało to chłopaka, gdyż zrozumiał, że jałowa równina kończy się już gdzieś wpobliżu.
Ptactwo, prawie nie ruszając się z miejsca, dziobało coś zawzięcie.
Y spojrzał sobie pod nogi. Tysiące czarnych, skrzydlatych owadów sunęło nieskończonemi szeregami po ziemi. Widocznie zdążyły zaledwie wykluć się z poczwarek, bo nie mogły jeszcze latać.
Należało się jednak śpieszyć, aby zdobyć dla siebie pożywienie, bo głód oddawna dokuczał Y. Wkrótce kilka strzał śmignęło z poza kamieni. Chłopak podniósł trzy tłuste ptaki i poszedł dalej.
Słońce stało już wysoko, gdy ujrzał przed sobą nowy grzbiet bezbarwnych gór.
Z jakąś rozpaczą zaciskając zęby, Y wspinał się na ich strome zbocza, ślizgał się po osypujących się warstwach piasku i obsuwał się nadół.
Z trudem wdrapał się wreszcie. Pozostawało kilkanaście kroków do kamienistego szczytu. Y, słaniając się i oddychając chrapliwie, doszedł do potrzaskanych, rozsypujących się skał, prawie nic nie widząc ze zmęczenia i wielkiego wysiłku. Czuł, że za chwilę padnie i już się nie podniesie więcej. Oparł się o zwał kamieni i stał z zamkniętemi oczami, w których migotały się czerwone i zielone kółka, iskry i ogniki.
Nieprzytomny już niemal, z trudem uniósł powieki i spojrzał przed siebie.
Dobiegał go orzeźwiający nieco zimniejszy powiew. Oprzytomniawszy trochę, skierował wzrok nadół.
Chłopak wydał radosny okrzyk, bez sił opuścił się na ziemię i zapłakał.
Ujrzał przed sobą zielone morze dżungli. Jak okiem sięgnąć, nie widział nic, oprócz drzew, i tylko w jednem miejscu błysnęło wąskie pasmo wody.
— Rzeka! Moja „rzeka szczęśliwości”, o „Wspaniały!” — wyrwał się chłopakowi pełny wdzięczności szept.
Zapominając o zmęczeniu i słabości, dużemi susami zbiegał Y zboczem góry i po chwili znowu krzyknął.
Pod zwisającą skałą spostrzegł niewielkie błotko, do którego ściekała wąska struga wody małego źródełka.
— Ocaleni! Ocaleni! — wołał, przypadając do wody.
Napiwszy się, zjadł na surowo jedną perliczkę i zaczął znowu wdrapywać się na zbocza góry. Biegł teraz całym pędem, śpiesząc się do swoich towarzyszy, aby przynieść im radosną wieść.
Dobiegł właśnie w chwili, gdy chłopaki spierały się, kogo mają obrać za wodza na odwrotną drogę.
Zdyszany, wyczerpany do szczętu Y drżącym głosem zawołał:
— Dzieci, jutro spędzicie noc przy źródle dobrej wody!

W tłumie zapanowało głuche milczenie. Wszystkie oczy spoczęły na znużonej, chudej twarzy Y.

Chłopiec opanował słabość i wzruszenie i tak, jak mawiał dawniej, powtórzył z powagą:
— Dzieci! Jutro zaprowadzę was na tamtą stronę gór. A gdy po raz drugi wejdzie słońce, otoczy nas dżungla, przez którą biegnie „rzeka szczęśliwości”! Widziałem ją ze szczytów pobliskiego grzbietu. „Wspaniały” w miłosierdziu swojem dał mi siłę, abym doprowadził was do rzeki, gdzie już nie doznacie ani głodu, ani pragnienia! „Wspaniały“ wielki jest i potężny!
Chłopcy nie rozumieli, o czem mówi Y, lecz słyszeli głos jego — stanowczy, twardy i śmiały.
Jakgdyby na komendę, usiedli wszyscy, a potem — zwyczajem swego szczepu — kiwając się i uderzając o ziemię zgiętemi w łokciach rękami, jęli powtarzać w zachwycie:
Rru! Rru! Rru!
Wódz długo patrzył na nich, wyprostowany, poważny, a potem, nic więcej nie rzekłszy do nich, odszedł i usiadł, oparłszy strudzoną głowę o kamień.


Rozdział VII.
Nad „rzeką szczęśliwości“.

Y wyszedł ze swego szałasu i nadsłuchiwał.
Ciemno było wokół, lecz mały wódz czuł już zbliżający się świt. Nie pomylił się, bo po chwili z głębi dżungli doszedł go basowy głos czarnej małpki, witającej słońce. Uśmiechnął się, posłyszawszy grube rechotanie dosi, jak murzyni nazywają ten gatunek małp.
Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie wypadek, który zaszedł pewnego razu koło Rugary. Kara, stary myśliwy, zranił dosi, lecz małpka broniła się zawzięcie. Walczyła w milczeniu, drapiąc i gryząc murzyna, aż ten, wpadłszy we wściekłość, zaczął okładać ją łukiem. Dosi, straszliwie pokaleczona, wtedy dopiero wydała żałosny krzyk. W mgnieniu oka zbiegło się całe stado i, niepomne na niebezpieczeństwo, starało się uwolnić towarzyszkę z rąk murzyna. Na ten hałas wysypała się cała wieś i wybiła do nogi wszystkie dosi.
Y zrozumiał, że czarne małpki odznaczają się szlachetnością, i postanowił nigdy na nie nie polować.
Posłyszawszy teraz głos dosi, usiadł przed szałasem i zamyślił się.
Nad rzeką unosiły się białawe kłęby oparów, które rozpływały się wśród czarnych konarów drzew i bez śladu wsiąkały w mrok.
Głośny plusk, a potem prychnięcie, podobne do głębokiego westchnienia, wyrywającego się z olbrzymiej piersi, przebudziło chłopaka. Podniósł głowę, posłuchał chwilę i mruknął:
— Stary mali[32] wszedł do wody...
Przed oczami wodza przemknęły nagle obrazy z niedawnej przeszłości.
Jakie to dziwne! Przeżył tyle strasznych, ciężkich chwil, a pozostały po nich już tylko wspomnienia... ciężkie wspomnienia.
Murzyniątka, przerażone i zrozpaczone, gotowe już były nieraz podnieść bunt i powracać do dżungli i Rugary... Śmierć zaglądała im już do oczu i nagle dopomógł „Wspaniały”! On wskazał Y źródełko czystej wody, a na zboczach gór stada perliczek, kuropatw i kurek skalnych.
Chłopcy, wypocząwszy teraz znakomicie, odżywili się i wódz mógł ich prowadzić trzy dni jeszcze przez nieznaną dżunglę, aż doszli do rzeki.
„Rzeka szczęśliwości”!...
Y znowu oprzytomniał i ze smutkiem pokiwał głową.
— Tak! — pomyślał. — Założyliśmy sobie obóz na brzegu rzeki, a jednak obawiam się, że nie będziemy tu popasali długo.
Westchnął, przypomniawszy sobie, że „rzeka szczęśliwości” zatrważająco szybko wysychała.
Upały tego lata były niezwykłe. Na równinie, pomiędzy dżunglą i górami, a nawet na większych polanach w kniei, słońce wypaliło całą trawę i wysuszyło krzaki. Łożysko rzeki zmieniło się w szereg jezior i kałuż. Woda pozostała tylko w najgłębszych miejscach, reszta łożyska wyschła oddawna; stosy kamieni i uniesionych prądem drzew przegradzały koryto rzeki.
— Może wyschnąć całkiem... — wzdrygnął się Y, lecz po chwili potrząsnął głową i mruknął:
— To się zobaczy, a tymczasem dobrze nam tu jest! Bądź pochwalony, dobry, potężny „Wspaniały”!
Na wierzchołku drzewa zaszczebiotały drobne ptaszki i, niby na komendę, najwyższe gałęzie ogui,[33] konde i rozłożystych diala[34] zarumieniły się w pierwszym brzasku jutrzenki.
— „Wspaniały”! — powtórzył Y z głębokiem wzruszeniem i wstał, słysząc, że wartownicy bębnieniem w dużą, pustą banię budzili już chłopców.
Od chwili, gdy Y założył obóz w dżungli nad brzegiem rzeki, upływał już drugi miesiąc.
Na obszernej polanie stanęło osiem bambusowych szałasów i oparty na palach namiot z liści palmowych. Pod jego strzechą mieściło się ognisko — sześć płaskich kamieni, pośród których płonął ogień. Nad nim, na haczykowatych drążkach, wbitych ukośnie w ziemię, wieszano zakopcone kociołki z warzącą się strawą; obok, na płycie kamiennej rozkładano węgle dla pieczenia mięsiwa lub ryb.
Na uboczu, na wysokich palach, okrytych od dołu warstwą lepkiego kauczuku, broniącego przed szkodnikami i termitami, zbudowano spiżarnię. Przechowywano w niej dojrzałe papaje, przez czarnych chłopaków zwane uhikuele, złociste neri,[35] śliwki kaura, strączki czerwonego pieprzu — kune, banany i mangi, ziarna palmy olejnej, orzechy kokosowe, dziki bób taro, słodką cebulę i suszone liście kenkiliba, których używano jako herbaty i jednocześnie jako leku, zabezpieczającego przed febrą.
Skoro świt chłopcy zrywali się z posłania i biegli do kąpieli. Wartownicy wieszali nad ogniem kociołki z pozostałą od wieczerzy polewką z bobu, przetartego na kamieniu, neri, i palmowego oleju.
Po śniadaniu cały oddziałek stawał przed wodzem, który wyznaczał pracę dla każdego.
— Llo, Boro i Umaru pozostaną w obozie i zakończą splatanie nowej sieci z włókien rafji,[36] bo stara jest zupełnie podarta! Dil z pięciu chłopakami wyruszy do dżungli na polowanie. Jeżeli upolujecie dużą antylopę na skraju równiny, wystarczy to nam na dwa dni. Nie zabijajcie bez potrzeby, jak to się wam przydarzyło przedwczoraj! Boro z trzema towarzyszami pójdzie nad rzekę po mangi, kaura i uhikuele. W spiżarni naszej braknie już bowiem owoców. Pozostali chłopcy będą pracować razem ze mną. Muszę mieć kilku z was do pomocy, a przygotujcie tam jak najwięcej pustych bań!
Y, wydawszy rozkazy, obejrzał uważnie suszące się, wydrążone banie.
Wódz skierował się w stronę gór, dokąd mali osadnicy nigdy się nie zapuszczali, czując lęk przed jałową, kamienistą pustynią, gdzie doświadczyli tylu cierpień. Nikt nie wiedział, że Y nieraz już robił dalekie wyprawy i wychodził na ten ponury płaskowyż.
Cóż go tam pociągało?
Dobre, poczciwe serce i poczucie obowiązku wodza.
Od kilku dni już Y chodził zasępiony.
Zdawało się, że życie osady napozór płynęło pomyślnie, a tymczasem wódz widział, iż tak nie jest.
Trzech najmłodszych chłopców zapadło na jakąś chorobę. Pękały im dziąsła i wargi, z których sączyła się krew.
Umaru uskarżał się na bóle w stawach, a gdy Y obejrzał je, spostrzegł natychmiast, że spuchły i stwardniały.
Przypomniał sobie długie noce, spędzone na brzegu Nigru w towarzystwie Soko. Rybak opowiadał mu o swoich dalekich wyprawach i pewnego razu opisywał niedolę swoją i towarzyszy, gdy zapuścili się na łodziach aż hen — za Gao, w poszukiwaniu ryb i lamantynów. Pochorowali się wtedy wszyscy bez wyjątku, a gdy powrócili do Rugary, mieli popękane, krwawiące wargi i opuchnięte, prawie nieruchome stawy.
Wtedy to na pytanie Y Soko odpowiedział:
— Złapała nas ta choroba, ponieważ nie mieliśmy soli...
Zapamiętał to sobie dobrze mały murzynek i teraz, patrząc na chorych chłopaków, zrozumiał, że brak soli spowodował cierpienia towarzyszy.
Istotnie, po sporządzeniu zapasów żywności i skór do worów, chłopcy zużyli dany im na drogę worek soli.
Teraz więc Y wyruszył... po sól.
Pamiętał doskonale smak wody w małem źródełku, bijącem u stóp góry, a znalezionem przez niego podczas wędrówki do „rzeki szczęśliwości”.
Wydała im się wtedy cudownym napojem, lecz tylko dlatego, że wszyscy byli straszliwie spragnieni. W Rugarze niktby jej nie tknął, miała bowiem gorzko-słony posmak.
Teraz, gdy w obozie chłopaki zaczęły chorować z braku soli, Y postanowił wyzyskać wodę ze słonego źródełka.
Gdyby chłopcy umieli liczyć, przekonaliby się, że od ich obozu do gór było co najmniej dwadzieścia kilometrów.
Bystronogich murzynów przestrzeń ta nie mogła jednak przerazić. Czarni ludzie są wielkimi miłośnikami dalekich i szybkich przemarszów. W trzy godziny chłopcy z łatwością doszli do źródełka i przed południem zbliżali się już do obozu, dźwigając dziesięć dużych bań, pełnych wody.
Nie zwlekając, Y kazał rozgrzewać w ogniu okrągłe kamyki i wrzucać je do bań. Wkrótce woda zaczęła gwałtownie gotować się i parować ze zdumiewającą szybkością. Gdy na dnie naczyń pozostały resztki wody, wypadła z niej i osadziła się sól. Y skosztował. Nie była to sól zbyt dobra i czysta. Miała szarą barwę i wyraźną gorycz. Była to wszakże sól.
Pierwszą porcję jej otrzymali chorzy. Chłopaki chciwie lizały sól, głośno cmokały, śmiały się i dziękowały wodzowi.
— Dzieci! — zawołał Y. — Od dziś musicie codziennie na zmianę dostarczać do obozu dwie duże banie słonej wody! Soli teraz nigdy nam nie zabraknie, a Umaru, Salam, Kali i Roka w mig nam wyzdrowieją!
Rru! Rru! — zakrzyknęli chłopcy, z podziwem patrząc na swego wodza. — Ty wszystko wiesz i wszystko umiesz!
— O, gdyby tak było, nikt w całej Rugarze nie zapadałby na żadną chorobę i nie zaznał głodu! Coś niecoś widziałem, przebywając wśród mądrych, białych nuri, i przypominam sobie teraz, gdy przyciska nas bieda!
Umilkł i po chwili dodał:
— Wiedza, to największa łaska, jaką wyświadczył ludziom „Wspaniały”! Czarni ludzie jej dotąd nie doznali. Dlaczego — nie wiem... Może jednak zamiast wiedzy „Wspaniały” czemś innem nas obdarzył?
Mały Y, sam tego nie wiedząc, wypowiedział wielką prawdę.
Wiedza ludzka powstawała stopniowo, w miarę tego, jak się zjawiała nagła, paląca potrzeba.
Surowe zimy nauczyły ludzi wyrabiania skór i tkactwa dla sporządzania ubrań i obuwia; głód — uprawy roli, sztuki przechowywania zapasów żywności i hodowli bydła; ciężkie warunki pracy — używania do pomocy człowiekowi konia, wołu, siły wiatru, wody, maszyn parowych i elektrycznych. W Afryce zaś murzyni, zamieszkujący kraje, gdzie ziemia daje im wszystko do życia, a słońce grzeje ich, mogą istnieć, nie pracując ciężko, to też nie dążąc do wygód i bogactwa.
Mała osada mogła się teraz uważać za zupełnie szczęśliwą i za taką się istotnie uważała.
Jeden tylko człowiek coraz częściej chmurzył czoło i chodził zadumany z troską w oku. Wódz, dzielny Y, podchodząc do brzegu rzeki, przekonywał się, że woda przerażająco szybko ubywa w kamienistem korycie.
Nieraz przyglądał się krokodylom i zdawało mu się, że rozumiał ich zachowanie się.
Ogromne płazy wychodziły na kamienisty brzeg, podnosiły głowy i, otwierając zębate paszcze, syczały trwożnie. Czuły, widać, że rzeka wysycha i że wszystkim żyjącym w jej nurtach istotom zagraża zagłada. Wyczuły to najlepiej hipopotamy.
Stojąc pewnej nocy na czatach, Y posłyszał straszliwy plusk, sapanie, łoskot toczących się kamieni i trzask tratowanych krzaków.
Chłopiec zrozumiał, że to mali wychodzą z rzeki.

Czyniły to przecież co noc, wyruszając do dżungli na żer, nigdy jednak nie sprawiały takiego hałasu. Wynurzały się zwykle z wody i gramoliły na brzeg prawie bez szmeru. Przez las szły tak ostrożnie, że tylko wprawne ucho pochwytywało odgłosy ciężkiego chodu hipopotamów.

Teraz zaś, jakgdyby całe stado przedzierało się przez gąszcz, łamiąc krzaki i tratując suche gałęzie. Łomot, głośne parskanie, a chwilami groźny, grzmiący ryk samców oddalały się szybko i umilkły wreszcie.
O świcie Y pobiegł na miejsce, gdzie przebywały hipopotamy.
Długo stał nad wodą.
Ani jeden mali nie wynurzył swej potwornej głowy; nigdzie nie wypływały z wody i nie pękały bąble, świadczące o obecności pogrążonego w głębinie hipopotama.
Y rozejrzał się dokoła i zrozumiał wszystko.
Od nadbrzeżnych krzaków poprzez dżunglę widniała szeroka droga, wydeptana przez całe stado olbrzymich zwierząt.
Połamane krzaki, powyrywane kłami małe drzewka, stratowana ziemia, okryta okrągłemi śladami ciężkich nóg hipopotamów, dowodziły, że cała ich gromada zapuściła się w głąb dżungli i nie powróciła.
— Uciekły przed wyschnięciem rzeki! — domyślił się Y i pokiwał głową ze smutkiem. — Czujne mali odkoczowały już...
Westchnął, a złe przeczucie ścisnęło mu serce.


Rozdział VIII.
W sercu dżungli.

Y nie pokazywał jednak nikomu smutnego i stroskanego oblicza. W gronie towarzyszy był zawsze niezmiennie spokojny i pewny siebie. Po nocach tylko, gdy w obozie ucichały głosy chłopaków, Y nie spał i myślał.
Coraz częściej zwracał się do „Wspaniałego” i błagał Go, aby wskazał, dokąd Y ma prowadzić chłopców po ostatecznem wyschnięciu rzeki?
Ognisko, podsycane przez stojących na czatach murzynków, płonęło wesoło i rzucało czerwone blaski, przedzierające się w głąb dżungli. Y wpatrywał się w mrok, panujący wśród konarów, i widział rzeczy cudowne.
Oto zapaliły się w haszczach dwie krwawe iskry. Mienią się i skrzą nieruchomo, jakgdyby nieznane kwiaty, zjawiające się nagle na niewidzialnym w ciemności krzaku. Wódz uśmiecha się. Wie, że to błyski ogniska zapaliły czerwone iskierki w źrenicach antylopy.
Chłopak miarkuje, że nie może to być bole fore — mała ruda antylopa o czarnych, śpiczastych rożkach; to będzie raczej sing-sing o pokręconych mocnych rogach — duże zwierzę, lubiące zielone równiny; a może to być też największa z antylop — dyinki-dianka, o której zawsze marzył Soko, nie mogąc ani razu podejść ostrożnego potężnego byka.
Płonące czerwienią źrenice znikają nagle.
Y słyszy lekki trzask gałęzi i tupot racic.
Coś spłoszyło antylopę, ale co?
Ach! Znowu zapalają się czyjeś ślepia, ale jakżeż odmienne! Połyskują zielonym ogniem, który zdaje się przelewać w źrenicach zaczajonej w mroku istoty. Zielone oczy? Takie natarczywe, groźnie nieruchome. Należą niezawodnie do kota.
Tam, w krzakach, stoi i patrzy polujący na antylopy i zające drapieżnik: kulumassi-genetta, porywający po wsiach kury i perliczki; serwal, lampart, lub może nawet — lew.
Tak! Może lew...
Przed północą Y zawsze słyszy głuchy, groźny ryk, jakgdyby grzmot daleki...
Czerwone ogniki zapalają się też wśród gałęzi drzew. To przebudzone ptaki otwierają senne oczy, a najczęściej migają wśród listowia płomienne oczy benguingui — małego lemurka — płochliwego i zwinnego.
Przed świtem dżungla ożywała. Zwierzęta i ptaki zdążały na wodopój do rzeki. Przebiegały tu czujne antylopy i wstrętne, prychające dziki, szakale i hieny, małpy i drapieżne koty.
Chłopaki nieraz słyszały łomot uciekających przez dżunglę antylop, ściganych przez lamparta lub lwa, i przeraźliwe rechotanie małp, strwożonych widokiem sunącego w haszczach serwala lub geparda.
Na błotnistym brzegu, koło zwalisk czerwonych kamieni, Y często rozpoznawał ślady dzikich bawołów, lwów i hien.
Tu zlatywały się stada ptactwa przeróżnego: białe czaple — egretty, zabawne, zawsze zamyślone marabuty, spatule o dziobach, niby okrągłe łyżki, i bisy, pelikany, gęsi, kaczki, kormorany, żórawie o pięknych pióropuszach na zgrabnych głowach.
Istotnie było to „rzeka szczęśliwości”, chociaż nad jej brzegami od czasu do czasu działy się straszne zbrodnie.
Krokodyl porywał ptactwo i małpki, nieostrożnie zbliżające się do wody; drapieżniki wpadały na antylopy i zagryzały je; węże-pytony dusiły w swych splotach małpki, drapieżne koty — bezbronne łanie; marabuty i żórawie łykały nawijające się ryby i małe węże.
Wszystkie stworzenia żyły tu stale na stopie wojennej, walcząc o swój byt, a słabsze, które nie potrafiły zmylić czujności wroga, ulegały silniejszym.
Bywało też inaczej.
Y, zapuszczając się do najdzikszych ostępów dziewiczego lasu, znalazł pewnego razu zdychającego serwala. Dobiwszy go oszczepem, ujrzał w brzuchu drapieżnika dwie rany. Chłopak nie wątpił, że zostały one zadane rożkami małego bole fore.
Widocznie zrozpaczony długo trwającym pościgiem koziołek mężnie stawił czoło serwalowi, broniąc siebie i łań przed szponami i kłami cętkowanego kota.
Tylko hipopotamy i krokodyle przebywały w bezpieczeństwie, kryjąc się w głębokich dołach na dnie rzeki. Wszystkie inne zwierzęta żyły w ciągłym strachu, nadsłuchując bacznie i węsząc czujnie, gotowe w każdej chwili do ucieczki.
Coprawda, nad rzekę przychodziły też olbrzymie słonie. Tych to nawet lew — odważny, silny i zuchwały — nie śmiał nigdy napadać. Uzbrojone w potężne kły i chwytne, mocarne trąby, nieufne, broniące się całą gromadą, nauczyły one inne zwierzęta szanować ich spokój i bezpieczeństwo.
Y z biegiem czasu odnalazł miejsce wodopoju słoni.
Łatwo było poznać je. Cały brzeg był straszliwie stratowany, pełen głębokich dołów, wyciśniętych potwornie ciężkiemi nogami zwierząt.
Chłopak właził na wysokie drzewo i, zaszywszy się w gąszczu liści, przyglądał się słoniom.

Przychodziły tu całem stadem, liczącem około dwudziestu głów. Na czele, o kilkadziesiąt kroków przed innemi, szła stara samica, rozglądając się dokoła, węsząc wyciągniętą naprzód, wyprężoną trąbą i bez przerwy poruszając ogromnemi uszami. Stanąwszy nad brzegiem, chrapliwie wciągała powietrze, a przekonawszy się, że spokój panuje wszędzie, wydawała krótki ryk.

Stado wchodziło do rzeki, zlewało sobie i sąsiadom grzbiety i łby strugą wody, wyrzucanej przez trąby, tarło niemi boki i nogi, pomrukiwało rozkosznie i prychało.
Wyszedłszy z kąpieli, słonie długo ocierały się bokami o pnie drzew, starając się zdrapać o korę przyczepione do ich skóry duże, czerwone kleszcze, tę plagę zwierząt podzwrotnikowych.
Zwolna odchodząc, zrywały pędy krzaków i, w poszukiwaniu świeżych korzeni, zapomocą kłów wyrywały młode drzewka, dążąc ciągle w stronę równiny, gdzie się następnie pasły w cieniu gajów palmowych i zarośli karite.[37]
Powróciwszy do obozu, Y zwoływał chłopaków i prowadził ich na połów ryb, któremi, z przyzwyczajenia rybackiego, przeważnie się żywiono. Siecią wyciągano duże leniwe keszry, kolczaste krokro i duże szam, podobne z kształtów do suma europejskiego, chociaż głowa tej ryby, mimo że wąsata, przypominała raczej szczupaka.
W sadzawkach, pozostałych po wysychającej rzece, roiło się od największych i najlepszych ryb, murzyniątka więc nie brały już baringów, a złapane wrzucały zpowrotem do wody.
Pewnego razu, gdy chłopcy zamierzali wyciągnąć sieć, coś się w niej poruszyło z potężnym pluskiem i jęło się miotać, szarpać, wikłając i rozrywając niewód. Na jedną chwilę ze zwojów sieci ukazała się okrągła, prawie czarna, pomarszczona głowa.
Mlomp! Mlomp! — krzyknął Y i, robiąc ogromne skoki, popędził do obozu. Powrócił z oszczepem w ręku.
Silne, duże zwierzę rzucało się w sieci, coraz bardziej się w niej wikłając.
Chłopaki trzymały jednak tęgo skrzydła sieci, to podciągając je ku brzegowi, to zwalniając, aby schwytane zwierzę nie porwało matni i nie wymknęło się rybakom.
Murzyni ze szczególną zawziętością polują na mlompy.
Jest to lamantyn z rodziny „trawożernych wielorybów”, podobny z wyglądu do foki. Zwierzę to, zupełnie niedrapieżne i bezbronne, straszy jednak ryby, co przeszkadza murzynom w ich łowach. Mięso lamantyna jest bardzo poszukiwane przez czarnych mieszkańców Afryki, którzy uważają je za największy przysmak, to też i mali rybacy pilnie strzegli mlompa, uwikłanego w sieci.
Y wszedł do wody i kilkoma silnemi ciosami zabił lamantyna.
W obozie zapanowała prawdziwa uciecha. Murzyniątka przygotowywały się do wspaniałej uczty. W Rugarze zwykle dorośli tylko raczyli się smacznem mięsem lamantyna. Tu dzieci same zdobyły mlompa, same też uraczą się dosyta jego mięsem.
Jeszcze jedna okoliczność niezmiernie cieszyła murzynków. Schwytali duże zwierzę, nie potrzebowali więc pracować ciężko na zdobycie żywności. Zapewne na kilka dni starczy im tego mięsa, a więc będą mogli leżeć spokojnie przy ognisku, gwarzyć bezczynnie i spać, ile zapragną.
Inaczej jednak myślał o tem wódz.
Ledwie rybacy zdążyli wyciągnąć z sieci ciężkiego lamantyna, gdy już posłyszeli stanowczy rozkaz.
— Jeżeli zostawimy mięso niezasolone lub nieuwędzone, jutro popołudniu będzie już zepsute! — powiedział Y. — Tymczasem możemy je przechować na długo, dlatego też musimy być przezorni. Llo, podziel chłopców na cztery partje. Jedna ma zdjąć skórę z mlompa i pokrajać mięso na cienkie połcie; druga zbuduje wędzarnię, jakeśmy to robili w dżungli, po tamtej stronie gór; trzecia zajmie się warzeniem soli, czwarta zaś partja razem ze mną wnet po posiłku wyruszy do słonego źródła.
Nie w smak poszły te słowa chłopakom, lecz przyzwyczajeni do słuchania wodza milczeli.
Trzy dni zajęło murzynkom solenie i wędzenie lamantyna, lecz zato, gdy spoglądali na rozwieszone w cieniu starannie pokrajane, złociste mięsiwo, cieszyli się, że mają tak dobrze zaopatrzoną spiżarnię.


Rozdział IX.
Ucieczka.

Y pozwolił towarzyszom nie wychodzić na łowy.
Pięciu z nich tylko zapuszczało się codziennie do dżungli. Zbierali tam owoce, korzenie dzikiego manjoku, strączki bobu, cebulę i orzechy palmowe, z których wyciskano olej.
Pewnego razu chłopcy przybiegli do obozu w strachu i zawołali:
— Gdzie rru? Przynosimy ważne wieści!
Odnaleziono Y, który na brzegu rzeki pod stromem urwiskiem moczył rzemienie ze skóry lamantyna i plótł z nich nowe cięciwy do łuków.
— Co się stało? — zapytał, gdy wylękłe murzyniątka obstąpiły go kołem.
Jeden z nich, dwunastoletni Busarma, jął opowiadać:
Rru! Zapuściliśmy się dziś od rana do dżungli, gdzie gęste krzaki karite pokrywają czerwone kamienie.
— Znam to miejsce... — mruknął, kiwnąwszy głową, Y. — Cóż dalej?
— W pobliżu tych kamieni przechodzi głęboki wąwóz z korytem wyschłego potoku... Zbieraliśmy na jego zboczach kaura, gdy nagle spostrzegliśmy stadko dużych sing-sing’ów — mówił chłopiec.
— Zwykła rzecz... — wzruszył ramionami Llo. — Ileż to razy spotykałem w dżungli sing-sing’i, powracające z wodopoju!
— Tak, ale antylopy uciekały całym pędem — odparł Busarma — a tuż obok nich, nie napadając na nie, pędziły szakale...
Y nie słuchał więcej.
Niepokój, który dręczył go oddawna, wybuchnął z nową siłą: schwyciwszy oszczep, pobiegł w stronę dżungli.
Nie zdążył jeszcze dotrzeć do znanego mu wąwozu, przywalonego okrągłemi, gładkiemi kamieniami suchego łożyska, gdy zmuszony był zatrzymać się nagle i zaczaić w krzakach.
W dżungli działy się bowiem rzeczy dziwne, nigdy przez niego nie widziane.
Y spostrzegał co chwila mniejsze i większe stadka antylop, a wśród nich pędzące naoślep szakale, złociste koty, zwinne genety; tam i sam migał pięknie cętkowany grzbiet lamparta, a w innem znowu miejscu w najwyższym popłochu ogromnemi susami mknęły rude koziołki i para płowych lwów. Drapieżniki nie myślały nawet napadać na antylopy i zające; słabe, prawie bezbronne zwierzęta nie czuły strachu przed potężnym wrogiem.
Inny — większy, pozbawiający ostrożności i czujności strach przytłumił krwiożerczość drapieżników i bojaźliwość drobniejszych, słabszych stworzeń.
Coś strasznego musiało się dziać w dżungli, skoro tak przerażało jej mieszkańców.
Y spostrzegł, że niektóre zwierzęta przebiegały napół wyschłe łożysko „rzeki szczęśliwości”, lecz natychmiast powracały jeszcze bardziej nieprzytomne ze strachu. Miotały się od wschodniej strony dżungli do zachodniej, jakgdyby zamknięte w niewidzialnej pułapce. Od południa nadbiegały tymczasem nowe gromady zwierząt, w zgiełku prześcigając się wzajemnie, tłocząc, potrącając się i mknąc ku północy.
Jakiś niewytłumaczony strach ogarnął Y.

Strach ten wzmógł się jeszcze bardziej, gdy chłopak ujrzał ogromne stada małp, skaczących z przeraźliwym skrzekiem z drzewa na drzewo. Wszystkie gatunki pomieszały się tu ze sobą. Czarne małpki, babuiny, zielone i rude małpy, a nawet rodzina poważnych i mądrych szympansów, uciekały razem, oglądając się w przestrachu i rechocąc trwożnie.

Y postanowił zbadać przyczynę ucieczki zwierząt. Narazie przypuszczał, że, być może, zapaliła się gdzieś dżungla. Jednak chłopak nie czuł dymu, a, wdrapawszy się na wysokie drzewo, nie spostrzegł ani płomieni, ani nawet kłębów dymu.
Rozglądając się po okolicy, dojrzał coś, co wyjaśniło mu wszystko, a jednocześnie — przejęło zgrozą.
Z wierzchołka drzewa widział jak na dłoni obszerną łąkę.
Przed chwilą przemknęła przez nią para dużych antylop koba i serwal. Koby zniknęły wkrótce w haszczach, lecz serwal biegł coraz wolniej, robiąc dziwne, śmieszne skoki. Co chwila chwytał się zębami za łapy, bił ogonem po bokach, ryczał, padał, z trudem się podnosił i biegł naprzód.
Po chwili zaczął trząść głową, stawać dęba, łapami zrzucać coś z pyska, wreszcie uderzył łbem o pień drzewa, upadł i już nie mógł się podnieść. Szamotał się i rwał, lecz jakaś niewidzialna siła przyciskała go do ziemi.
Y długo nie mógł zrozumieć, co się dzieje z serwalem, i zaczął się rozglądać na wszystkie strony.
Spojrzawszy po chwili na miejsce, gdzie upadł drapieżnik, nie mógł go wcale odnaleźć. Coś się poruszało tam gwałtownie, jakgdyby z pod ziemi gramoliła się jakaś żywa istota.
Przeskakując z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo, Y zbliżył się jeszcze bardziej, i wtedy dopiero przyszło ostateczne zrozumienie.
Chłopiec, nie namyślając się ani chwili, zsunął się z drzewa i pośpieszył ku obozowi.
Wpadłszy na placyk przed szałasami, krzyknął rozpaczliwym głosem:
— Uciekajcie! Przez dżunglę suną krocie mrówek! Widziałem, jak opadły serwala, wstrzymały go i — pożerają!... Uciekajcie!
Chłopaki w popłochu popędziły ku rzece.
— Stójcie! Stójcie! — krzyknął Y. — Mrówki dążą po obydwu brzegach. Zabierzcie, ile się da, pożywienia i biegnijcie na zachód, wychodźcie na równinę przed górami! Jeżeli się pogubimy, w nocy zapalę na szczycie wielkie ognisko, a wtedy zbierajcie się razem!...
Zatrzymawszy starszych chłopców, Y kazał im nalać wody do worów, zabrać jak najwięcej mięsa i soli, sam zaś zgarnął i powiązał łuki, dzidy, strzały, zatknął za rzemyk, opasujący mu biodra, maczety, przerzucił przez ramię sieć i, skrzyknąwszy towarzyszy, pobiegł ku zachodowi.
Coś mówiło mu, że mrówki w swym pochodzie nie wyjdą na jałową równinę przedgórską.
Y słyszał nieraz opowiadania starych murzynów o straszliwej klęsce pochodu manjan. Te małe, czerwone mrówki, budujące gniazda pod ziemią, żyją ogromnemi kolonjami. Dopóki nie czują braku pożywienia, są prawie niewidzialne i nikomu nie szkodzą.
Od czasu do czasu zaczyna się wśród nich szerzyć jakaś nieznana choroba, przyprawiająca je o wściekliznę; innym razem wypędza je z legowiska głód. Wtedy to zbierają się one w ogromne armje, tak nieraz liczne, że — jak francuscy podróżnicy zauważyli — mrówki suną nieprzerwanem pasmem, długiem na kilometr, a szerokiem — na 120 metrów. W swoim pochodzie koczujące mrówki pożerają wszystko — liście drzew, owoce, korę, zwierzęta, które nie zdążyły na czas uratować się ucieczką, a nawet ludzi, znajdowanych po domach. Mieszkańcy wiosek murzyńskich i nieraz znacznych osad europejskich porzucają całe mienie swoje i uciekają przed wędrującemi mrówkami, których dotąd żadnym sposobem nie udało się zatrzymać. Po przejściu armji manjan pozostaje pustynia; drzewa, ogołocone z liści, ziemia, pozbawiona trawy, wsie — opustoszałe, okolice — długo nie nawiedzane przez zwierzęta, a omijane nawet przez ptaki.
O wszystkiem tem słyszał mały wódz, a mniejsze wędrówki manjan widywał podczas wypraw swoich z Soko. Teraz rozumiał, że w dżungli suną niezliczone zastępy drobnych, drapieżnych istotek, że odbywa się przerażająca, zgrozą przejmująca wędrówka kroci głodnych i wściekłych manjan, a to dążące na północ żywe pasmo niesie ze sobą klęskę dla zwierząt i ludzi. Popędzał więc towarzyszy, aby jak najprędzej przecięli dżunglę i wyszli na kamienistą płaszczyznę, stopniowo podnoszącą się ku górom.
Przekonawszy się, że cała gromada pędziła już po przez las, Y przystanął i po chwili namysłu ruszył na zwiady. Szedł ostrożnie, oglądał uważnie i nieufnie każdą piędź ziemi, lecz posuwał się w kierunku zbliżających się manjan.
Szedł tak przez jakie pół godziny, a gdy ujrzał niegłęboki jar, zatrzymał się nagle.
Obraz, który przedstawił się jego oczom, na zawsze utkwił mu w pamięci.
Na wysokim baobabie o uschniętym wierzchołku, strzaskanym niegdyś przez piorun, z przeraźliwym wrzaskiem miotało się kilka zielonych małpek. Zachowanie ich zdradzało bezgraniczne, niemal obłędne przerażenie. Małpki co chwila wdrapywały się na sam szczyt leśnego olbrzyma i usiłowały przeskoczyć na sąsiednie drzewo. Nie miały jednak odwagi. Baobab stał na znacznej odległości od otaczających go młodych mahoni i rafij.
Dlaczego małpki nie chciały zsunąć się na ziemię i ukryć na innych drzewach? Cóż przerażało je i zmuszało wdrapywać się coraz wyżej aż tam, gdzie suche gałęzie nie wytrzymywały już ich ciężaru i z głośnym trzaskiem łamały się pod niemi?
Odpowiedź stanowcza, a straszna zarazem, przyszła natychmiast.
Oto jedna po drugiej jazgocące małpki zaczęły się szamotać, skakać, zrzucać coś z siebie, miotać się jeszcze bardziej, wydawać obłędne, rozpaczliwe jęki.
Y nie wątpił już, że mrówki zwęszyły zdobycz, wpełzły na drzewo i sunęły ku osaczonym zewsząd małpkom. Istotnie tak było, bo oto najmniejsza z nich ześlizgnęła się z gałęzi i z krzykiem runęła na ziemię, gdzie znikła natychmiast okryta tysiącem ruchomych ciałek żarłocznych manjan.
Chłopak, przejęty zgrozą, nie mógł ruszyć się z miejsca.
W tej chwili uczuł tak silne, palące ukłucie, jakgdyby wylano mu na stopy strugę parzącego ukropu, a potem jeszcze inne — boleśniejsze.
Odbiegł kilkanaście kroków i obejrzał sobie nogi. Aż krzyknął z przerażenia, ujrzawszy, że były okryte mrówkami. Czepiały się jego skóry i wpijały się w nią. Szybko zrzuciwszy z siebie napastników, Y pomknął przez las.
Kilka razy jeszcze napadały go mrówki. Należały do daleko wysuniętych naprzód oddziałów wywiadowczych, poprzedzających główną kolumnę pochodu. Ku wielkiej swojej radości, przekonał się, że przewidywania jego sprawdziły się całkowicie. Manjan obrały kierunek przez dżunglę, lecz na kamienistą, jałową płaszczyznę nie wychodziły wcale.
Przebiegłszy sporą część przedgórza, Y zatrzymał się i obejrzał okolice. Jak okiem sięgnąć, widział przed sobą pustynne zbocza górskie, najeżone kopcami termitów i okryte tam i sam spaloną przez słońce brunatną, sztywną trawą.
Ani jednego ze swoich towarzyszy chłopak nie spostrzegł nigdzie. Zaczął krzyczeć, lecz tylko echo odpowiedziało mu od strony grzbietu górskiego.
Wtedy Y, złożywszy na ziemi swój ładunek — łuki, włócznie, kołczany ze strzałami i sieć rybacką, maczetą zaczął ścinać trawę i grube naroście liszajów, okrywających głazy.
Ułożył tego spory stos, przywalił go kamieniami i przysypał piargiem, aby ognisko nie mogło rozpalić się w pełni i dawało jak najwięcej dymu.
Znalazłszy wśród osypów mały odłamek krzemienia, Y jął rozpalać ognisko. Miał wszystkie potrzebne na to przedmioty. Maczeta zastępowała mu krzesiwo, hubkę — rdzeń pospolitego chwastu zrag, odnalezionego wkrótce wśród suchych pędów trawy.
Gdy stos zaczął się tlić, a nad nim podnosić się słup ciemnego dymu, Y usiadł na kamieniu i czekał.
Wkrótce posłyszał krzyki, idące zdaleka, potem nowe z innej strony.
Wódz uśmiechnął się radośnie.
Oddziałek jego zbierał się znowu razem.
Pojedynczo i małemi grupkami nadbiegały zziajane, jeszcze wylękłe chłopaki. Na widok uśmiechniętego wodza i im powracał spokój.
Dzieci opowiadały sobie o przygodach podczas ucieczki z nad „rzeki szczęśliwości”; chwilami rozlegał się nawet śmiech i żarty.
Przed wieczorem cała gromada zebrała się przy ognisku; nikogo nie zabrakło.
Y przeliczył chłopców, a, odchodząc od nich, wzniósł oczy ku niebu i szepnął:
— „Wspaniały”! Dobry, miłościwy „Wspaniały”, dziękuję Ci za ocalenie nasze!
Usta mu drgnęły, a w oczach ukazały się łzy wdzięczności.
Tego nikt jednak — oprócz wszechwidzącego „Wspaniałego” — nie zauważył.
Kiedy Y podszedł znów do ogniska, przy którem stały już kociołki ze strawą, chłopcy ujrzeli spokojną, pewną siebie i trochę surową twarz towarzysza.
Był, jak dawniej, wodzem, rru, ojcem, oni zaś jego dziećmi.


Rozdział X.
Nowa tułaczka i jej nieoczekiwane zakończenie.

Zatrzymawszy swój oddziałek wpobliżu słonego źródła, Y przedsięwziął dwie wyprawy wywiadowcze w stronę dżungli. Miał jeszcze nadzieję, że manjan powędrowały dalej. W takim razie las byłby bezpiecznem schronieniem dla chłopaków. Niestety spotkało go niepowodzenie. Mrówki, znalazłszy spore zapasy żywności w obozie murzynków, zatrzymały się tu, a ich wojownicze oddziały kręciły się po dżungli w różnych kierunkach.
Tymczasem zabrane przez chłopców mięso znikało szybko.

Nowa troska ogarnęła wodza. Wiedział, że płaskowyż — pustynny i prawie pozbawiony roślinności — nie może wyżywić wędrowców. Naradziwszy się z najstarszymi towarzyszami, Y zalecił wydawanie jak najoszczędniejszych porcyj i oznajmił o nowej wędrówce.

— Poprowadzę was dalej na południe — rzekł. — Spytacie, być może, dlaczego obrałem ten kierunek? W lecie wszędzie zagraża nam brak wody i tylko na południu, bliżej morza, woda przechowuje się w rzekach, potokach i w jeziorkach, ukrytych w dżungli. Mówił mi o tem biały nuri, gdy odbywałem z nim wyprawy... Poprowadzę was do morza!
— Do morza! — zakrzyknęli wszyscy.
O świcie następnego dnia rozpoczęto nową tułaczkę.
Na czele murzynków szedł Y, niosąc sieć na ramieniu i podpierając się oszczepem. Za wodzem ciągnął sznur jego wojowników. Wszyscy bowiem byli uzbrojeni w łuki i dzidy, oprócz sześciu chłopców, niosących worki z wodą, solą i wędzonem mięsem mlompa.
Y śpieszył się straszliwie i zmuszał chłopaków do dużych przemarszów dziennych. Wódz obawiał się, że wędrowcy nie zdążą przejść skwarnej, odkrytej płaszczyzny, zanim wyczerpią swoje zapasy.
Dopiero po tygodniu postanowił Y zapuścić się w dżunglę.
Ponury i straszny widok przedstawił się jego oczom.
Drzewa — pozbawione kory i świeżych liści, leząca pokotem trawa, nagie krzaki i setki bielejących kości zwierząt, pożartych przez manjan, widniały wszędzie. Cisza panowała wokół. Nic nie mąciło jej. Nawet ptaki nie fruwały w cieniu drzew.
Zdawało się wszystkim, że przeszła tu śmierć, pozostawiwszy po sobie mogiły i ciszę cmentarzyska.
Tak też było istotnie.
Miljonowe armje manjan, ciągnąc przez dżunglę, siały wokół śmierć i tam, gdzie ona szalała, żywe istoty przez długi czas powracać nie śmiały.
Czarne chłopaki zapuściły się jednak do milczącej ponurej kniei.
Y przekonał się, że mrówki powędrowały dalej, albo, znalazłszy obfitującą w żywność miejscowość, osiadły, zbudowały sobie gniazda i ukryły się pod ziemię.
Chłopcy dążyli ku rzece, aby dojść do wody i zaopatrzyć się w ryby.
Napotykali jednak wszędzie do dna wyschłe łożysko, więc zmuszeni byli iść dalej. O świcie rozpoczynali zwykle poszukiwania korzeni dzikiego manjoku, ussunifingów, przypominających ziemniaki, i cebulę. Tem się żywili od kilku dni, dążąc wciąż na południe, aż, na szczęście, znaleźli niezniszczone przez manjan drzewo kola, obciążone orzechami.
Murzyni przepadają za ich gorzkiemi ziarnami i żują je całemi dniami, wypluwając gęstą, czerwoną pianę.
Y ucieszył się, ujrzawszy kola. Wiedział doskonale, że orzechy te mają leczniczą siłę. Człowiek spragniony, trapiony głodem i nieraz śmiertelnie znużony po spożyciu koli nie czuje żadnych cierpień, ani też zmęczenia.
Wódz rozkazał towarzyszom nazbierać tych orzechów.
Tegoż wieczora każdy z chłopaków miał sporą paczkę kola, starannie ułożonych pomiędzy kawałkami kory.
Nazajutrz chłopcy ruszyli dalej.
Y gnał jak wicher, wyprzedzając swój oddziałek, i wkrótce przekonał się o sile i podniecającym wpływie koli. Nikt z towarzyszy nie skarżył się już na pragnienie, ani jeden z nich nie czuł głodu i znużenia. Szli przez cały dzień, żując orzechy, i dopiero noc wstrzymała tak gwałtowny marsz.
Trzy dni z równą szybkością prowadził murzynków Y.
Nikt z nich nie osłabł. Wódz zauważył tylko jedną okoliczność, która zastanowiła go i zaniepokoiła.
W tłumie przedzierających się przez dżunglę chłopaków panowało teraz głuche milczenie.
Nikt nie żartował i nie śmiał się. Wszystkie twarze spoważniały, oczy nabrały ponurych błysków.
Rozmyślając nad tem, szedł wciąż naprzód, aż pewnego popołudnia z wysokiego pagórka, skąd odkrywał się rozległy widok, ujrzał nagle morze, o którem słyszał piękne opowieści od białych ludzi i o którem śpiewali w Rugarze starcy.
Bezgraniczna, okiem nieogarnięta, zlewająca się z niebem, lazurowa pustynia skrzyła się przed nim. Nigdy nie był nad brzegiem morza, lecz domyślił się, że widzi je przed sobą.
— Morze! — zawołał i nagle umilkł zdumiony.
Jakiś daleki, lecz potężny ryk dobiegł jego uszu i częstotliwem echem długo odbijał się od konarów drzew.
— Co to jest? — pytali chłopcy, obstępując wodza.
— Nie wiem... — odparł. — Być może, dowiemy się wkrótce... Ruszajmy!
Znowu szli przez dżunglę, a przed wieczorem wynurzyli się z kniei na szeroką drogę.
Zrozumieli chłopcy, że gdzieś wpobliżu muszą być ludzie — dobrzy, biali ludzie, którzy nakarmią, napoją, dadzą przytułek i otoczą opieką małych tułaczy.
Nogi niosły ich coraz szybciej.
Z poza zakrętu drogi wywinął się nagle jakiś wóz.
Pędził z głuchym, ochrypłym rykiem i turkotem.
Był to zwykły samochód Forda, lecz murzyniątka nigdy nie oglądały nic podobnego.
Wóz, mknący bez koni?
Wóz, wydający gniewne poryki?!
Było w tem coś tak przerażającego, że cała gromadka rozpierzchła się na wszystkie strony i z głośnemi krzykami i szlochem gnała przez dżunglę.
Z nimi też razem zmykał Y.
Nastraszył go dziwny wóz, więc chciał być jak najdalej od niego. Biegnąc, przypominał sobie wszystko, co spostrzegł na drodze białych ludzi. Taką szeroką drogą chadzał już w osadzie, gdy usługiwał w domu białego nuri i madam. Lecz wóz?!... Miał w sobie coś ze straszliwego potwora...
Niezawodnie miał, lecz... jeden szczegół...
W tym potworze siedziało dwóch „białych”... Y zauważył, że obaj się śmiali i wymachiwali rękami, a więc... nie był to żaden potwór, tylko coś, czem kierowali mądrzy, biali ludzie...
Z trudem pozbierał Y rozproszonych chłopaków i podzielił się z nimi swemi myślami. Poprowadził towarzyszy dalej, nie wychodząc już na drogę.
Wkrótce spotkali murzynów, rąbiących gałęzie obalonego diala. Dowiedzieli się od nich, że zbliżają się do portu — dużego miasta nad brzegiem morza.
Y postanowił spędzić tę ostatnią noc w dżungli, a rano pójść razem z Llo do miasta białych ludzi na zwiady i obmyśleć coś dla całej swojej gromady.
Wczesnym rankiem wyruszyli, poleciwszy chłopakom, aby nie wychodzili z lasu, czekali cierpliwie i siedzieli cicho.
Miasto wprawiło w zdumienie czarnych wędrowców.
Szczególnie nadziwić się nie mógł mały Llo.
Wysokie, białe domy, oplecione kwitnącemi powojami, werandy pod zielonemi i żółtemi płóciennemi namiotami, biało ubrani mężczyźni i strojne kobiety, auta, kominy i maszty okrętów, stojących w porcie i wyrzucających czarne słupy dymu, jaskrawe wystawy sklepów — wszystko to — nigdy niewidziane — zmuszało chłopaków stawać co chwila i gapić się na wszystkie strony.
— Hej — tam! — rozległ się głośny okrzyk i jakiś murzyn w mundurze i hełmie, z białym, grubym kijem w ręku zbliżył się do chłopaków. — Skąd jesteście? Jak się nazywacie? Poco tu przybyliście? Czego szukacie?
Ten grad pytań oszołomił murzynków. Patrzyli na złocone ozdoby, połyskujące na hełmie, ramionach, rękawach i piersi nieznajomego, i milczeli.
Policjant coraz bardziej surowym wzrokiem badał nieznajomych chłopców.
Y oprzytomniał pierwszy i odpowiedział wreszcie:
— Jestem wodzem dzieci z wioski Rugary. Przyprowadziłem je tu przez dżunglę...
— Gdzie jest ta twoja Rugara? — spytał murzyn.
— Nad dużą rzeką — nad Nigrem! — odparł.
Policjant podniósł ramiona i mruknął:
— Nie słyszałem... Chodźcie ze mną do komisarza!
Przyprowadził chłopców do brudnego budynku, gdzie się mieściło biuro policji, i pozostawił w sieni, wszedłszy do środka.
Po chwili obaj chłopcy stali przed poważnym, starym panem. Był to biały nuri. Zaczął wypytywać murzynków, lecz źle władał ich mową, tak źle, że Llo dwa razy parsknął śmiechem.
— Niech biały nuri nie zadaje sobie kłopotu — rzekł Y — ja rozumiem po angielsku.
Well![38] — ucieszył się komisarz. — Powiedz mi, jak się nazywasz?
— Y — sierota — odparł chłopiec.
— Kim jesteś?
— Wodzem dzieci z Rugary — wioski nad Nigrem.
— Nad Nigrem? — zdziwił się komisarz. — To bardzo daleko!
— Tak, bardzo daleko! Wójt kazał mi prowadzić dzieci do dżungli, bo w wiosce panował głód. Zaprowadziłem je nad „rzekę szczęśliwości”, lecz manjan wypłoszyły nas z obozu, szliśmy długo i wreszcie — doprowadziłem wszystkich do morza, biały nuri!
— Dzielny z ciebie wódz! — uśmiechnął się urzędnik. — Cóż zamierzacie robić nad morzem?
— Polować, łapać ryby, założyć obóz, a gdy minie lato, odprowadzę chłopaków do Rugary zpowrotem — odparł Y.
— Tu tego nie wolno! — zaśmiał się komisarz. — Kto chce tu mieszkać, musi płacić podatki, albo pracować. Rozumiesz?
— Tak! — kiwnął głową Y. — Ja chcę pracować. Umiem czyścić obuwie, prać i prasować bieliznę, sprzątać w mieszkaniu, bawić się z białemi dziećmi...
— Doskonale! — zawołał komisarz. — Kupiec Roters potrzebuje właśnie dobrego, sprawnego boy’a.[39] Poślę cię do niego, ale co będziemy robili z twoją bandą, mały przyjacielu? Ilu ich jest?
Na oba pytania odpowiedź przyszła natychmiast.
Pod oknami biura rozległy się krzyki, hałas, wyzwiska i płacz.
Do pokoju komisarza wpadli jacyś biali ludzie i ciągnęli za ręce i włosy wystraszonych murzynków.
— Co się stało? — zawołał urzędnik.
— Co się stało? — powtórzył Y, wpatrując się w wylękłe twarze Umaru, Boro, Dila i innych, bo wszyscy całą kupą stali teraz przed surowem obliczem szefa policji.
Biali ludzie, wymachując rękami, opowiadali:
— Ta czarna banda, niby szarańcza, napadła na nasze plantacje, [40] zrywała papaje, banany, ananasy i pożerała. Szkodniki to! Gorsi są od małp!
W tymże czasie Umaru szepnął do Y:

— Głód nam zaczął dokuczać i pragnienie, bo, sam wiesz, że od wczoraj nie mieliśmy już nawet koli. Poszliśmy na poszukiwanie owoców i nagle widzimy, że za płotem rosną dojrzałe, złociste papaje. Zaczęliśmy zrywać je, gdy nagle nadbiegli biali ludzie i porwali nas... Cóż złego zrobiliśmy, powiedz, rru!?

Y wystąpił w obronie towarzyszy. Tłumaczył komisarzowi, że głodne murzyniątka nie rozumieją, iż płot oznacza zakaz wstępu. W dżungli niema płotów, czarni ludzie niczem nie odgradzają swoich pól. Biały, dobry nuri niech się nie gniewa na głodne dzieci z Rugary, bo wycierpiały dużo podczas ciężkiej tułaczki i nie są winne.
Komisarz słuchał obojętnie, a gdy Y zamilknął, rzekł:
— Znam ja was czarnych nicponiów! Przyszedłeś tu na zwiady, zawracałeś mi głowę, a tymczasem twoja banda dokonywała rabunku? Osadzić wszystkich w więzieniu, poddać chłoście, a potem wysłać na trzy miesiące na zniszczone przez nich plantacje. Niech tam odrobią, co zburzyły, te czarne potworki!
Z murzynkami załatwiono się szybko, bo w kwadrans po wyroku komisarza, oddziałek z wodzem na czele siedział już pod kluczem w obszernej izbie więziennej.
W południe zjawiło się dwu dozorców. Przynieśli kocioł z polewką, koszyk orzechów ziemnych i misę warzonego prosa.
Chłopaki zajadały z takim apetytem, aż im się uszy trzęsły, a gdy się nasyciły, wszedł jeden z dozorców i rzekł:
— No, teraz pięciu chłopców pójdzie ze mną szorować naczynia, a pamiętajcie przygotować skórę, bo jutro wyłoją ją wam na glanc.
Y, który nie dotknął jedzenia, ponuro wysłuchał tej przemowy i jakieś myśli niespokojne i drażniące zaczęły mu świtać w kędzierzawej głowie.
— Moja skóra nie jest do łojenia na glanc... — mruknął wreszcie. — Nie zawiniłem nic, więc nie mogę być karany.
Doczekał się, aż wróciły chłopaki, zabrane do kuchni przez dozorcę, i odprowadziwszy na stronę wysokiego Umaru, szepnął do niego:
— Wskoczę ci na plecy, a ty trzymaj mnie! Chcę wyjrzeć przez okno!
Uczepiwszy się bambusowych krat, długo się rozglądał, wreszcie zsunął się na ziemię i rzekł do chłopców:
— Posłuchajcie! Biali ludzie chcą nas jutro ukarać chłostą. Jest to niesprawiedliwe! Nabroiliście, to prawda, lecz nie rozumieliście tego, coście robili. Musimy w nocy uciec z więzienia i dać nura do dżungli, jak najdalej od białych, którzy tu hojni są na kije. Ja tam swojej skóry podstawiać nie zamierzam!
— Ani ja również! — odezwał się natychmiast Llo. — Podziurawią mi ją, to i skóra nanic!
Chłopcy milczeli.
— No, a wy, co o tem myślicie? — zapytał Y.
Po długiem milczeniu odezwał się Dil — garbarz:
— Eh, co tam! Niech biją, aby dawali nam taką dobrą polewkę i kaszę z prosa. Skóry od tego nie ubędzie nam!
— A pewno! — dorzucił Boro.
— Jedzenie to grunt! — zawołały inne dzieci.
— Jedzenie — to grunt! — zawołały inne dzieci.
Y wyprostował się dumnie i, surowo patrząc na towarzyszy, rzekł:
— Jesteście niewolnikami, tchórzliwemi, podłemi psami! Niechże wam garbują skórę...
To rzekłszy, usiadł w kącie, nie mogąc ochłonąć z oburzenia i gniewu.
Po chwili wstał i znowu przemówił:
— Opamiętajcie się! Nie zrobiliście nic złego, bo nie wiedzieliście, że biali podzielili pomiędzy sobą dżunglę tak, jak wasi ojcowie dzielą pola. Myśleliście, że tu, jak to jest w okolicach Rugary, dżungla należy do wszystkich? Bezwiednie skrzywdziliście białych plantatorów. Możecie wynagrodzić ich tem, że będziecie pracowali na ich posiadłościach i odrobicie ich straty... Nie powinniście jednak dopuścić, żeby was ukarano chłostą, bo to — niesprawiedliwe i hańbiące! Lepsza jest nowa włóczęga, głód, pragnienie, a nawet śmierć! Opamiętajcie się, chłopcy!
Zapadło głuche milczenie. Murzyniątka słuchały z opuszczonemi głowami i nie podnosiły oczu na wodza. Po długiej chwili odezwał się znów Dil.
Zuchwale potrząsał głową i rzucał słowo po słowie, wpatrując się w posępne twarze chłopców.
— Pięknie gadasz, Y! Jesteś silny i wytrwały, więc nie rozumiesz, że upadamy ze znużenia... Dość już tego błąkania się po dżungli i górach, dość głodu, pragnienia i ciężkiej pracy!...
— Zawdzięczając temu — staliście się mężczyznami! — zawołał Y.
— Chcemy spokoju, nie możemy dalej tułać się, oszczędzając każdy kawałek mięsa i każdy łyk wody! — warknął Dil.
— Tak! Tak! — podtrzymywali go inni chłopcy. — Dobrze mówi Dil!
Wódz zrozumiał, że wyczerpane murzyniątka zupełnie upadły na duchu, a namowy jego i wyrzuty już na nic się nie przydadzą, więc tylko wzruszył pogardliwie ramionami i, skinąwszy na Llo, szepnął do niego:
— No, a ty, mały Llo, czy też wolisz polewkę mięsną i tłustą kaszę, niż wolność i nieobitą skórę?
Chłopak błysnął oczami i odparł natychmiast:
— Lubię polewkę i kaszę, lecz bardziej lubię swoją skórę. Za byle co nie oddam jej, rru! Pójdę za tobą wszędzie! Gdzie Y — tam i Llo!
— Dziękuję ci, przyjacielu! — zawołał wódz wesołym głosem.
Usiedli na podłodze pod oknem i jęli naradzać się szeptem.



Rozdział XI.
Przygoda Y i Llo.

Gdy dozorca obudził nazajutrz małych czarnych więźniów, nie znalazł wśród nich ani ich wodza, ani też pucołowatego Llo.
Ptaszki wyfrunęły z klatki.
Świadczyła o tem wyłamana bambusowa krata w oknie.
Od tej chwili wszelkie ślady po zbiegach zupełnie znikły.
A było to tak.
Wyskoczywszy w nocy na podwórko więzienne, chłopcy zaczaili się pod ścianą, gdzie panował mrok, i cierpliwie czekali, aż przechadzający się dozorca, stojący na warcie, znuży się i usiądzie na ławce przy bramie. Niedługo na to czekali. Jak dwa chybkie cienie przesunęli się zbiegowie koło budynku i z przeciwległej strony jego natrafili na wysokie ogrodzenie. Zwinni i wprawni we włażeniu na drzewa chłopcy po chwili znaleźli się już za parkanem.
Y szepnął do Llo:
— Nie możemy iść przez miasto, bo mogliby nas tam poznać te draby ze świecącemi guzikami i białemi kijami w rękach. Przekradnijmy się nad morze!
Wkrótce doszli do portu.
Ogromne stosy skór, worków z bawełną, koszów z bananami i ananasami, skrzyń z olejem karite i palmowym stały długiemi szeregami.
Czając się wśród nich, posuwali się coraz dalej.
Ujrzeli szeroki mur, wybiegający daleko w morze. Był cały zapchany wózkami, naładowanemi grubemi klocami drzewa mahoniowego. Chłopcy, kryjąc się w cieniu, szli szybko coraz dalej, aż wkońcu muru ujrzeli duży trzymasztowy okręt, którego pokład był również przywalony mahoniowemi klocami i deskami.
— Wielka łódź! — szepnął Y. — Ukryjmy się na niej.
Bez szmeru weszli na pokład. Cisza panowała dokoła i tylko morze pluskało falą, rozbijającą się o mur mola.[41] Chłopaki wcisnęły się pomiędzy stosy belek i, znużone przeżyciami minionego dnia, zapadły w głęboki sen.

Jak długo spał Y — sam nie wiedział. Gdy się obudził i wytknął głowę ze swej kryjówki pomiędzy klocami, zdumiał się niezmiernie. Nie ujrzał bowiem ani muru z wózkami, ani miasta, ani dżungli. Dokoła roztaczała się lazurowa, skrząca się tafla morza. Coś tętniło i huczało w wyżynie.

Chłopiec podniósł głowę i zobaczył białe, wydęte żagle.
Wiatr prężył je i grał, dmąc w szerokie płachty płócienne, i gwizdał, rozbijając się o sieć grubych i cienkich lin.
Y zmiarkował odrazu, że „wielka łódź”, jak nazywał okręt, płynęła zdala od brzegu.
— Fiut! — gwizdnął zcicha chłopak i zaczął budzić Llo.
Towarzysz przecierał zaspane oczęta i patrzał pytająco na wodza.
— Llo — szeptał Y — zdaje mi się, że czeka nas nowa przygoda, a tym razem taka, że nic tu poradzić nie mogę...
— O... o — wybełkotał przerażonym głosem Llo. — Co się dzieje?
— Zaspaliśmy, a tymczasem „wielka łódź” popłynęła sobie... Jesteśmy na morzu i nic wokół oprócz wody i słońca nie widać. Spójrz sam!
Llo wyjrzał i zupełnie tak, jak to uczynił Y, wydał lekkie gwizdnięcie:
— Fiut!
— A widzisz! — kiwnął głową Y i nachmurzył czoło.
Milczeli obaj. Llo nie odzywał się, bo wiedział, że wódz musi się namyślić.
Po chwili Y mruknął:
— Chciałbym wiedzieć, czy jesteśmy sami na tej łodzi, czy też znajdują się w niej inni ludzie? Jacy? Czarni czy biali? Dobrzy czy źli?
Nie zdążyły paść wszystkie te pytania, gdy gdzieś zupełnie blisko rozległ się gruby, donośny głos:
— Zgarnij topy![42]
Inny głos powtórzył z dziobu żaglowca:
— Zgarnij topy!
Chłopcy posłyszeli tupot bosych stóp, a po chwili, zadzierając głowy, z ciekawością przyglądali się kilku majtkom, zręcznie wbiegającym po sznurowych drabinkach aż na sam szczyt przedniego masztu.
— Schowaj się dobrze — szepnął Y do towarzysza. — Z góry mogą nas spostrzec...
Zaczaili się obaj w swojej kryjówce. Na okręcie nie podejrzewano nawet, że wśród kloców mahoniowych znajduje się wódz chłopaków z Rugary — prawdziwy rru i wierny jego pomocnik — wesoły Llo.
Być może, że niktby się o tem nigdy nie dowiedział, gdyby nie słońce i głód.
Pod wieczór Llo rzekł do Y:
— W mojem gardle tak sucho, jak na płaszczyźnie przed górami — pamiętasz? A język stał się taki chropawy, że mógłbym nim ryby skrobać...
— Hm... — odmruknął wódz.
— W kiszkach mi gra, niczem wielkie tam-tam,[43] a w brzuchu czuję pustkę, niby w dużej, oddawna wydrążonej bani... Na Tengę! Pić mi się chce i jeść, jeść!!
— Hm... — powtórzył Y.
— Hm, nie hm, a trzeba coś zjeść! — nalegał Llo.
— Zjedz dwa kloce mahoniowe, grubasie... — poradził wódz.
— Kiedy ani soli, ani pieprzu nie mamy — cicho parsknąwszy, odpowiedział chłopak. — A bez przyprawy staną mi w gardle... Rru!
— Co?
— Gdybyśmy tak wyszli i poprosili o manjok lub proso?
— Obawiam się, że zamiast tego, dostaniemy tumaki... — odparł Y.
— Kiepski przysmak!... — zżymnął się grubas. — Takiego żadną przyprawą nie okrasisz!... Hm... hm...
— Widzisz? Teraz i ty nic poza „hm... hm” nie masz do powiedzenia — zauważył Y.
Llo nie odpowiedział i zaczął żuć korę mahoniową. Sapał przy tem gniewnie.
Wódz poruszył się nagle i szepnął:
— Pójdę pierwszy — spróbuję...
Potrząsnął głową i wylazł z kryjówki.
— Hallo! Hallo! A cóż to za zacna, czcigodna postać?! — rozległ się wesoły głos i czyjaś ciężka dłoń spadła na ramię murzynka.
Obejrzał się. Tuż przy nim stał mały, barczysty marynarz w pasiastej koszulce i białych osmolonych spodniach.
Sir![44] — rzekł Y twardym, spokojnym głosem.
— Mówisz po angielsku?
Yes, sir![45]
— Skądżeś się tu wziął, czarny chłopaku? — pytał zdziwiony marynarz, któremu śmiały się niebieskie, wesołe oczy.
Y twardym głosem, brzmiącym prawdą, jął opowiadać obszernie, aż marynarz parsknął śmiechem i zawołał:
— Jakem John Fowlers, nigdy nic ciekawszego nie słyszałem! Zamknij buzię, czarny przyjacielu, zaraz skoczę po szypra i bosmana,[46] a potem skrzyknę kolegów. Niech wszyscy posłuchają twojej opowieści... „wodzu”!
Pobiegł, nawołując głośno i śmiejąc się na całe gardło.
— Jak dotąd, zdaje mi się, że wszystko idzie pomyślnie... — mruknął sobie pod nosem Y i zmrużył oko.
Po chwili podbiegł do kryjówki Llo i szepnął do niego:
— Tymczasem siedź cicho, a zaciskaj sobie nos, aby nie kichnąć. Gdy będziesz mi potrzebny, gwizdnę na ciebie. Wtedy wygramolisz się z tej dziury, zrobisz bardzo przyjemną minę i staniesz przy mnie.
— A czy nakarmią nas? — z zaciekawieniem zapytał Llo.
— Cicho bądź, bo tymczasem chodzi wyłącznie o naszą skórę. Troskę o brzuch pozostaw na potem — poradził Y.
— Kiedy on tak mruczy, że nie słyszałem nawet, coś mówił... — usprawiedliwiał się wesoły murzynek.
Y odszedł od niego i stanął przy burcie.
Żeby się trzymać równo, musiał szeroko rozstawić nogi, bo morze zaczęło podrzucać okręt i chylić go na lewo, to znów na prawo. Wiatr coraz głośniej huczał wśród żagli i lin. Pale zderzały się z ostrym dziobem szybko płynącego żaglowca i co chwila rozpryskiwały się na setki spienionych strug, płatów i bryzgów, w których zapalały się nagle piękne, barwne tęcze.
Cały tłum marynarzy otoczył niebawem stojącego samotnie murzynka.
Ogromny, gruby szyper, o zjeżonych rudych wąsach i kłaczastej brodzie, stał tuż przed nim i z podziwem przyglądał się płynącemu „na gapę” małemu, czarnemu pasażerowi.
Baczny na wszystko i spostrzegawczy Y nie wyczuł w szarych oczach opasłego nuri gniewu.
Bosman — wysoki, chudy, ogorzały straszliwie, śmiał się głośno i żuł coś, od czasu do czasu spluwając za burtę. Marynarze, wśród których Y spostrzegł dwóch murzynów, z ciekawością wpatrywali się w czarnego chłopaka.
— Opowiedz tym dżentelmenom[47] o swej przygodzie! — zawołał John Fowlers, klepiąc murzynka po nagich ramionach. — Ja wam powiadam, że to zabawny pędrak!
Y umocował się na nogach, gdyż pokład raz po raz uciekał mu z pod stóp, odchrząknął i zaczął:
— Nazywam się Y — sierota, pochodzę z Rugary, która leży daleko stąd, nad Nigrem... Zostałem obrany wodzem — rru chłopaków tej wioski... Doprowadziłem ich do „rzeki szczęśliwości”, dżentelmeni, lecz...
Y opowiadał wszystko bardzo szczegółowo i barwnie, a gdy doszedł do zajścia w porcie, zamknięcia ich w więzieniu i skazaniu na chłostę, błysnął oczami, wyprostował się dumnie i zawołał:
— Nie mogłem pogodzić się z niesprawiedliwym wyrokiem i pozwolić, aby mnie obito. Jestem wodzem i nie uczyniłem nic złego... Uciekłem więc z więzienia!
— A to chwat z tego malca! — zakrzyknął szyper.
— Taki to nie da sobie w kaszę dmuchać! — wołali ze śmiechem marynarze.
— Lwiątko, czarne lwiątko! — dorzucił bosman, zapalając fajkę.
Y słuchał i milczał.
— No, a jakżeż zabrnąłeś na „Daddy Ralph’a”? — spytał szyper.
— Co to jest „Daddy Ralph”? — mruknął chłopak, ze zdziwieniem patrząc na grubego nuri.
— Tak się nazywa mój okręt — objaśnił go szyper.
Y opowiedział o ucieczce z więzienia i o tem, jak dostał się na „wielką łódź”, gdzie znużony usnął natychmiast pomiędzy zwalonemi na pokładzie belkami. Nie napomknął dotąd ani słowem o Llo.
— Ha! — zauważył szyper. — Opowiedziałeś to wszystko bardzo zajmująco i składnie, ale może skłamałeś?
— O, nie, sir! — zaprzeczył, potrząsając kędzierzawą głowiną. — Nie skłamałem i nie opowiedziałem nic, coby nie było zgodne z prawdą!
— Któż to teraz sprawdzi? — zaśmiał się bosman, spluwając za burtę.
— Mam świadka, który potwierdzi moje opowiadanie, dżentelmeni! — rzekł poważnym, stanowczym głosem chłopak.
To rzekłszy, wydał krótki świst.
Z poza stosu kloców mahoniowych majestatycznym krokiem wyszedł nagle żądany świadek.
Mały, gruby Llo stąpał ostrożnie po miotającym się pod nim pokładzie, robił „najprzyjemniejszą”, jak tylko mógł, minę, na której widok marynarze, szyper i bosman pokładali się ze śmiechu.
— Jestem Llo, syn Baha i Kasili z Rugary, byłem pomocnikiem rru — rzekł, szczerząc białe zęby. Mówił jednak po murzyńsku, w narzeczu Bambara, więc biali ludzie nie rozumieli go.
Naśmiawszy się dosyta, szyper obejrzał się i zawołał:
— Hej tam, Webbley, posłuchaj tego małego i opowiedz nam, co gadać będzie!
Jeden z marynarzy-murzynów wziął Llo na stronę i zaczął wypytywać go.
W międzyczasie szyper zwrócił się do Y z pytaniem, które wywołało nowy wybuch śmiechu i wesołości:

— Powiedz-no mi, wodzu, odważny rru, czy nie ukryłeś gdzieś tam wśród belek i desek całej swojej bandy?

Chłopak potrząsnął głową i odpowiedział smutnym głosem.
No, sir![48] Banda siedzi w więzieniu, gdzie zapewne dozorcy garbują w tej chwili skórę chłopakom...
Umilkł, lecz po chwili, patrząc śmiało w oczy szyprowi, szepnął:
Sir... jesteśmy głodni, bardzo głodni, gdyż od kilku dni żywiliśmy się tylko orzechami kola... W więzieniu dano nam polewki i kaszy, lecz my jej nie tknęliśmy... Ja i Llo jesteśmy głodni i spragnieni... Niech dobry sir nakarmi nas i da wody do picia, a my odpłacimy się naszą pracą!
Y długo wyliczał, czego się nauczył w domu białego nuri i dobrej madam, lecz szyper przerwał mu i spytał:
— Umiecie łazić na maszty... na takie wysokie słupy z żaglami?
— O! — zawołał Y. — Niema drzewa, na którebyśmy się nie wdrapali!
W tej chwili do szypra zbliżył się murzyn Webbley i ze śmiechem rzekł:
— Ten mały grubas opowiada kropka w kropkę to samo, co mówił jego towarzysz! Chłopaki nie kłamią, szefie!
— No, to się bardzo cieszę! — zawołał gruby szyper. — All right![49] Zrobione! Zabieram was, jako jungów.[50] Potrzebuję takich, bo moim marynarzom brzuchy powyrastały straszliwie.
— Za przykładem szypra... — mruknął krotochwilny John Fowlers, mrugając w stronę Y.
Marynarze zmuszeni byli wkrótce wziąć się do pracy. Wiatr, który żeglarze nazywali bryzą, dął coraz potężniej, podrywając okręt i przerzucając go z jednego grzbietu grzywiastego bałwana na drugi. Z mostku kapitańskiego rozlegały się gwizdki i gromkie słowa komendy.
Marynarze zwijali niektóre żagle, zbyteczne przy silnej bryzie, mocniej przywiązywali kloce, belki i stosy desek do żelaznych haków, wbitych w pokład. Morze coraz bardziej kładło żaglowiec na lewą burtę; ciężkie, słone fale przelewały się przez dziób okrętu i biły w sztabę.[51]
— Chłopaki! — zawołał John Fowlers. — Chodźcie do kambuzy,[52] wasz rodak — czarny Webbley, nasz kuk,[53] nakarmi was tem, co pozostało od obiadu.
Zrozumiawszy, o co chodzi, Llo mruknął z zadowoleniem:
— No, nareszcie! Posłyszałem pierwsze mądre słowo!
Cmoknął głośno grubemi wargami i uśmiechnął się radośnie.
Jungowie przystąpili do pracy na pokładzie „Daddy Ralph’a” — zajadali zimne mięso i odgrzany bób ze słoniną. Nikt nie mógłby posądzić ich o brak gorliwości i zamiłowania do tej „pracy”.


Rozdział XII.
Na pokładzie „Daddy Ralph’a“.

Weseli, roześmiani, suto odkarmiani chłopcy płynęli na pokładzie żaglowca przez ocean. Y i Llo nikogo nie pytali, dokąd właściwie zdąża „Daddy Ralph”. Nic ich to nie obchodziło. Czuli się na okręcie wyśmienicie i nie mieli żadnych trosk.
Wszyscy polubili wesołych, usłużnych chłopaków. Jeden z majtków uszył im ubrania ze starych łachów marynarskich, z czego murzynięta były niezmiernie dumne.
Inny znowu podarował Y czerwony szal do owijania szyi, Llo zaś otrzymał dużą tabliczkę czekolady.
Chłopcy przez cały dzień kręcili się po pokładzie.
Od samego rana szorowali go, zwijali liny, pomagali kucharzowi, zszywali i łatali poniszczone żagle, a gdy bryza zaczynała zbytnio igrać z okrętem, wdrapywali się na najwyższe reje,[54] rozplątywali powikłane linki i pod kierownictwem bosmana zwijali lub stawiali małe żagle.
Marynarze z podziwem przyglądali się robocie murzynków, bo istotnie zwinne to były, śmiałe, silne i pojętne chłopaki.
Nauczycielem ich na okręcie był stary, siwiejący już murzyn — Webbley. Trzydzieści lat pływał już na żaglowcach i znał się na wszystkiem. Pracował jako karownik, ładujacy towary, jako zwykły majtek pokładowy i palacz, był sternikiem i nawet bosmanem, teraz zaś na stare lata stał się kucharzem i urzędował w kambuzie.
Pochodził z rodziny amerykańskich murzynów, był dobrym chrześcijaninem, cichym i spokojnym człowiekiem, poza tem niepoprawnym łazikiem, przyzwyczajonym do nieprzerwanej włóczęgi po wszystkich morzach świata.
Popijając czarną jak atrament kawę, opowiadał murzynkom o swoich podróżach i życiu w Ameryce.
— Co to jest Ameryka? — zapytał go Y.
— Jest to część świata, piękny i bogaty kraj! Człowiek, który ma głowę w porządku, końskie zdrowie i tęgie łapska, z łatwością może tam się dorobić grubego grosza.
— Opowiedz nam o Ameryce, mister[55] Webbley! — poprosili kuka chłopcy.
— Dlaczegóż nie miałbym opowiedzieć? — zgodził się murzyn. — Dobrze to wam zrobi, bo właśnie płyniemy do Nowego Jorku, do którego wieziemy pełny ładunek mahoniu, złożonego w rumach[56] i nawet na pokładzie. Wskutek tego bryza wali nas na lewą burtę, bo nasz szyper kazał nam ułożyć zbyt wysoki stos logów[57] pomiędzy masztami i na rufie „Daddy Ralph’a”. Ale to nic nie szkodzi! Dopłyniemy z opóźnieniem, bo terminów wyznaczonych nie mamy. Szyper Red prowadzi handelek na własną rękę... Spryciarz z tego rudego brodacza, ale też lepszego szypra nie posiada żaglowa flotylla[58] Stanów Zjednoczonych! Śmiały gracz i żeglarz, jak się patrzy!
Czarny Webbley opowiadał murzynkom o przybyszach, którzy pracą, odwagą i pomysłowością doszli w Ameryce do wielkiej zamożności, a hojną ofiarnością starali się potem stać się dobrodziejami ludzkości, zakładając bibljoteki, szkoły i szpitale. Słowa te były nieznane czarnym chłopakom, lecz gdy stary murzyn objaśnił znaczenie tych pożytecznych urządzeń, Y zawołał błysnąwszy oczyma:
— O, mister Webbley, ja też będę takim bogaczem i dobroczyńcą!
— Ho-ho-ho! — zaśmiał się kucharz. — W gorącej wodzie jesteś kąpany, bo rwiesz z kopyta, przyjacielu!
— Jeżeli rru powiedział, że tak uczyni, to znaczy, że tak się stanie! — oburzył się Llo na widok śmiejącego się Webbley’a. — Rru nigdy nie mówi na wiatr!
— Daj wam, Boże, powodzenia! — westchnął murzyn. — Trudno wam jednak będzie wydostać się na brzeg... oj, trudno!
— Dlaczego? — spytały chłopaki.
— Dlatego, że amerykańscy urzędnicy portowi nikogo, a szczególnie czarnych ludzi nie wpuszczają do kraju bez paszportów i bez pieniędzy.
Długo tłumaczył kuk murzynkom, co to jest paszport i jakie są przepisy dla cudzoziemców, przybywających do Stanów Zjednoczonych. Posmutniał Y, lecz po chwili potrząsnął głową i rzekł:
— Nic to nie znaczy! Tak czy owak przedostaniemy się na brzeg i będziemy pracowali w Ameryce, mister Webbley!
Pomyślawszy trochę, kuk szepnął do chłopców:
— Wyproszę u szypra przepustki dla was, jako jungów, a gdy zejdziemy na brzeg, zaprowadzę was do murzyna-sędziego, którego znam. Nazywa się mister Nikky Bucky. Może on poradzi coś na te wasze kłopoty.
Od tej rozmowy Y nie mógł spać i jeść.
Myślał tylko o tem, w jaki sposób pozostać w Ameryce i co robić, aby się stać bogaczem, który może dawać miljony dolarów na dobre sprawy. Nic jednak obmyślić nie mógł, bo nie wiedział nawet, jak ta Ameryka wygląda i czego mogą tam ludzie potrzebować od niego — wodza dzieci z Rugary i marynarza „Daddy Ralph’a”?
Wkońcu machnął ręką i zdecydował:
— Najpierw muszę dopłynąć, potem wyjść na brzeg, zdobyć paszport i rozejrzeć się na wszystkie strony...
Było to rzeczywiście najmądrzejsze postanowienie, gdyż nie można tworzyć żadnych planów, nie znając dokładnie wszystkich warunków i okoliczności.
Zresztą Y i Llo nie mieli już czasu na marzenia, plany i rozmyślania. Nadeszła burza — wściekła burza na Atlantyku.
„Daddy Ralph”, okryty pianą i nurzający się dziobem w zwichrzonej powierzchni oceanu, pochylał się coraz bardziej na lewą burtę, jęczał i zgrzytał, jakgdyby skarżąc się i cierpiąc.
Majtkowie musieli przekładać zbyt wysokie stosy drzewa, aby zwiększyć oporność żaglowca i przywrócić mu dawną równowagę. Była to ciężka i niebezpieczna praca. Ogromne, grube kloce toczyły się na pokład i mogły przytłoczyć pracujących ludzi. Belki i związane łańcuchami partje desek ślizgały się po mokrym deku[59] i zagrażały strąceniem do morza, gdzie syczały, pieniły się i z rykiem pędziły siwe, grzywiaste bałwany.
Szyper raz po raz posyłał jungów na maszty, aby naprawiali to i owo w olinowaniu, obciągali zwinięte żagle górne, t. zw. top-żagle i sprawdzali wiązania rej i masztów.
Burza szalała już trzeci dzień, gdy zdarzył się wypadek, który mógł przypłacić życiem sam gruby szyper Thomas Red.

Rozstawiwszy szeroko silne nogi, aby się mocniej trzymać na bujającym, śliskim deku, szedł od rufy, gdy nagle jedna ze złożonych w stos beczek z olejem karite urwała się i potoczyła po pochyłej powierzchni pokładu.

Jedno mgnienie oka i uderzony ciężką beczką mister Red wypadłby za burtę, gdyż w tem miejscu nie było właśnie żadnego ogrodzenia.
Spostrzegł to Y i w mig zrozumiał zagrażające szyprowi niebezpieczeństwo. Nie wahając się i nie namyślając ani chwili, porwał długi drąg i, wparłszy bose stopy w mokre deski, podstawił go pod toczącą się beczkę.
Napotkawszy przeszkodę, zatrzymała się na jeden tylko moment, lecz tego czasu starczyło, aby stojący w przerażeniu szyper zdołał odskoczyć na stronę.
Pod parciem ciężkiej beczki drąg z trzaskiem i głośnym chrzęstem pękł, a odłamek jego ugodził murzynka w nogę.
Y upadł z krzykiem bólu, lecz zdążył spostrzec, że beczka, uderzywszy o niskie nadburcie,[60] wpadła do morza.
To jedno zobaczył Y, gdyż po chwili ciemność ogarnęła go i poczuł, że z coraz większą szybkością pada w jakąś otchłań bez dna.
Chłopak zemdlał z bolu.
Gdy oprzytomniał, ujrzał schylonego nad sobą bosmana, który starannie oglądał i obmacywał mu nogę.
Y syknął.
— A syczysz? — ucieszył się marynarz. — Musisz trochę pocierpieć...
To mówiąc, macał dalej obrzmiałą nogę chłopaka. Podniósł wreszcie głowę i rzekł:
— Szyprze! Chłopiec ma złamaną kość powyżej kolan. Zrośnie mu się rychło, bo to zdrowy pędrak! Nawet kuleć nie będzie.
Teraz dopiero Y spostrzegł siedzącego na uboczu szypra. Zrozumiał, że sam leży na tapczanie w kabinie grubego Reda. Znał ją dobrze, bo sprzątał tu codziennie. W kąciku stał Llo i płakał.
— Nie puszczaj wody z tych ślepi! — rzekł do niego bosman. — Odleży się twój rru i będzie zdrowszy, niż przedtem. Zaraz zrobimy mu opatrunek. Gdzie złożymy chłopaka, szefie?
— Pozostawcie go tu, bosmanie! — odpowiedział szyper. — Y uratował mi życie.
All right! — mruknął bosman i zaczął przykładać do nogi pacjenta jakieś kawałki drzewa, owijać je bandażami i oblepiać gipsem.
— A teraz — rzekł, zwracając się do Llo, — siedź przy chorym i doglądaj go.
Chłopcy pozostali sami, lecz co chwila wbiegał ktoś z załogi, pochylał się nad Y, mówił doń dobre, łagodne słowa i wychodził, aby ustąpić miejsca innemu.
— Patrz, Llo — szepnął Y do towarzysza, — jakie to dziwne! W porcie spotkaliśmy samych niedobrych ludzi wśród białych, a tu znów jesteśmy wśród nich i — wszyscy są tacy dobrzy! Widać, że w każdym narodzie są dobrzy i źli ludzie, a niema niedobrych lub dobrych narodów.
Llo nie zrozumiał myśli wodza i widząc, że Y ma poważny wyraz twarzy, chciał go pocieszyć i rozweselić, więc rzekł, cmokając wargami:
Kuk dziś przyrządzi na kolację bób z tłustą słoniną i z pieprzem! Dobre to jedzenie, rru!
Y zaśmiał się i, uszczypnąwszy przyjaciela w pucołowaty policzek, zawołał:
— Żarłoku przebrzydły, zawsze niesyty! Pękniesz mi pewnego dnia jak dojrzała papaja!
— Ej, nie pęknę! — zaprzeczył Llo i poklepał się po brzuchu.
Y zamknął oczy. Czuł dreszcze, dolegliwy ból w nodze i sen go zaczął morzyć.
— Będę spał... — wyjąkał słabym głosem.


Rozdział XIII.
Za oceanem.

Po wylądowaniu w Nowym Jorku Y całe dwa tygodnie przeleżał w szpitalu pod opieką amerykańskich pielęgniarek i wiernego Llo, który nie odchodził od łóżka chorego przyjaciela. Wdzięczny za uratowanie życia szyper Thomas Red ulokował chłopaków w szpitalu dla przybywających do Ameryki cudzoziemców; opowiedziawszy wszystkim o bohaterskiej ofiarności małego murzynka, polecił obu chłopców władzom i wystarał się o paszporty dla nich.
Była to wielka, prawdziwa przysługa, której nigdy zapomnieć mu nie mógł wzruszony Y.
Thomas Red, odpływając z portu na swoim „Daddy Ralph’ie”, wcisnął do ręki chorego murzynka 100-dolarowy banknot[61] i bardzo serdecznie pożegnał chłopaków.
Po jego odjeździe zaczęła przychodzić do szpitala pani Red, cicha, słodka kobieta, prowadząc za rękę swoją małą córeczkę, rudowłosą Edytę. Przynosiła chłopcom owoce i słodycze, a gdy Y zaczął już chodzić o kuli i marzyć o wyjściu ze szpitala, pani Red powiedziała, że chłopaki mogą zamieszkać u nich, dopóki nie znajdą dla siebie zarobku i osobnego lokalu.
Wreszcie pewnego dnia lekarz, starannie obejrzawszy nogę Y, rzekł z głośnym śmiechem:
— Ha, mały łobuzie, możesz już wylecieć na wolność! Skleiliśmy ci nogę tak mocno, że jej już drugi raz nie złamiesz! A cóż to dżentelman zamierza robić w Nowym Jorku, jeśli wolno zapytać?
— Będę robił miljony! — odparł poważnie czarny pacjent.
— Doskonałe zajęcie! — rzekł ze śmiechem lekarz. — Od czegóż zaczniesz?
Y wzruszył ramionami i odpowiedział natychmiast: — Od pracy!
— Dobrze powiedziane! — zawołał Amerykanin. — Jeżeli tak myślisz i tak właśnie będziesz postępował, to zapewne dorobisz się miljonów.
Tegoż dnia Y i Llo zostali przewiezieni małym stateczkiem na brzeg i znaleźli się na granitowem wybrzeżu Nowego Jorku, tuż przed muzeum morskiem.
Weszli do małego ogródka przed pięknym gmachem mieszczącym akwarjum i usiedli na ławce. Milczeli, przytłoczeni ogromem budynków i zawrotnym ruchem dokoła. Olbrzymie, dziwaczne drapacze nieba na Down Street,[62] niby baszty, sięgające obłoków, połyskiwały szybami okien, złoconemi i barwnemi ozdobami.
— Szyper Red opowiadał mi, że w tych to właśnie wysokich domach ludzie robią miljony — szepnął Llo.
Y skinął głową i odparł:
— Tak! My też będziemy tu zbierać miljony! Teraz zamknij buzię, Llo, gdyż muszę dużo myśleć!
Siedział długo nieruchomy i skupiony, a zmarszczki poruszały mu się na czole. Wreszcie potrząsnął głową i mruknął:
— Zaczniemy narazie w innem miejscu... Mówił mi o niem poczciwy Webbley, nasz kuk z „Daddy Ralph’a“. Chodź, mały! Czas już wziąć się do pracy!
— Jestem gotów! — odparł wesoło murzynek. — Oby tylko prędzej dorwać się do miljonów! Wtedy codzień będę jadł czekoladę z orzechami. Świetnie!
Wstali i ruszyli w stronę Hills, gdzie mieścił się port rybacki.
Weszli w dość wąską uliczkę, zapchaną wózkami i ciężarowemi autami z rybą i lodem. Tłumy ludzi zapełniały chodniki. Chłopcy szli dalej, aż ujrzeli maszty łodzi rybackich i dymiące kominy okopconych kutrów[63] łowieckich.
Na brzegu suszyły się sieci, stosy ryb leżały na czystych płytach kamiennych, stały kosze, pełne ostryg i innych mięczaków, używanych do jedzenia.
Przenikliwa woń ryb drażniła powonienie, od morza zalatywał inny zapach — mocny, orzeźwiający aromat soli i wodorostów.
W szałasach i namiotach ćwiartowano duże ryby, gotowano raki morskie i otwierano ostrygi.
Całe wzgórza pustych muszel wznosiły się wszędzie, a obok widniały kubły i misy blaszane, pełne galaretowatych ostryg.

Y zatrzymał się przed jedną z bud, skleconą z desek i niedbale pomalowaną na brzydki niebieski kolor. Nad drzwiami widniał szyld:
„JADŁODAJNIA CZARNEGO BIMA”.
„Tu za 25 centów[64] dają smakowitą, pożywną zupę ostrygową”.
„Lepszej nie znajdziecie w całej Ameryce!”
„Przyrządza ją Czarny Bim!”

Y z trudem odsylabizował ten napis i zajrzał do okna parterowego budynku. Kilkunastu murzynów i białych robotników obsiadło trzy długie stoły i jadło mętną, białawą polewkę. Była to tak bardzo przez „Czarnego Bima” zachwalana oysters soup.[65]
W drugiej połowie budy kilku mężczyzn błyskało nożami i wymachiwało rękami. Za każdem ich poruszeniem po posadzce toczyły się dwie puste już połówki muszel, a ciałko ostrygi z pluskiem wpadało do kubła.
Y z zachwytem patrzył na śmigające noże i na sprawnie poruszające się ramiona otwieraczy ostryg. Nie mógł oczu oderwać od ludzi, pracujących z tak niezwykłą szybkością.
W tej chwili czyjaś silna dłoń schwyciła go za ramię i odrzuciła nabok, a gruby głos krzyknął mu do ucha:
— Zamiast stać na drodze, poszlibyście lepiej do roboty. Jakem Czarny Bim, nie wystarcza mi ludzi do otwierania ostryg!
Y, odskoczywszy na stronę, spojrzał na ogromnego, opasłego murzyna, właściciela marnej portowej jadłodajni i zawołał:
— Staniemy do roboty, jeżeli sir przyjmie nas.
— Trzy dolary tygodniowo, dwie misy mojej zupy dziennie oraz dwie pajdy chleba. Nie lubię długo gadać! Jeżeli zgoda, to — jazda do pracy!
— Ja też nie lubię długo gadać! Idziemy do pracy! — odparł Y i, pociągnąwszy za sobą Llo, wszedł do budy.
Stara murzynka dała im noże o krótkich, szerokich ostrzach i długich trzonkach i wskazała miejsce na ławie, przed którą był ustawiony rząd kubełków, a przed niemi — cały stos ostryg.
— Zaczynamy pierwszy miljon... — mruknął Y.
— Dolarów? — zapytał Llo i zmrużył jedno oko.
— Tymczasem... ostryg! — zaśmiał się wódz.
Wzięli się do roboty. Przez cały pierwszy dzień nie szło im to gładko. Chłopcy nożami pozacinali sobie palce i podrapali dłonie o ostre kanty muszel.
Wieczorem, gdy stary murzyn zamykał już swoją jadłodajnię, zbliżył się do niego Y i zapytał:
— Czy nie mógłbym opowiedzieć panu, mister Czarny Bim, o sobie i o moim przyjacielu Llo?
— A cóż mi z tego przyjdzie? — zarechotał murzyn. — Jeżeli będę każdego wysłuchiwał, umrę z głodu!
— Pan dużo straci, mister Bim, bo opowiadanie moje warte jest dolara! — nalegał Y.
— To zapłać go i opowiadaj samemu sobie! Cha! cha! — śmiał się Bim.
— Eh! Widzę, że pan się nie zna na dobrych opowiadaniach, szefie, i nie wie, że rozmawia z panem nie byle kto, bo rru!
O, rru? — zdumiał się murzyn, przypomniawszy znaczenie dawno zapomnianego na obczyźnie słowa. — Jesteś wodzem?
Y kiwnął głową z całą powagą i dostojnością człowieka, któremu niegdyś ofiarowano prawą łapę kimfé.
— Betty! — krzyknął nagle Bim, a gdy stara murzynka wyjrzała przez okno, rzekł do niej: — Postaw o dwie misy więcej na stół, bo te pędraki chcą bujać nas! Niech gadają, — weselej będzie przy wieczerzy!
Rru nigdy nie kłamie! — wtrącił Llo.
— O, i ty się odzywasz, bączku?! — zdziwił się Bim, lecz spojrzawszy na zaperzonego malca, parsknął śmiechem i poklepał go po ramieniu.
Wieczerza familijna w jadłodajni Czarnego Bima przeciągnęła się tego dnia bardzo długo, gdyż nikt nie chciał odejść od stołu.
Małżonkowie Bim, ich syn i synowa, a nawet wnuki, nie spuszczając oczu z poważnej twarzy Y, słuchali jego opowiadania o życiu czarnych ludzi w Afryce i o przygodach małego wodza.
Małżonkowie Bim, przybywszy w dzieciństwie do Ameryki, nie pamiętali już ojczyzny czarnych ludzi. Wiedzieli o niej cośniecoś z opowiadań rodziców, lecz starzy musieli pracować ciężko i nie mieli czasu na częste wspomnienia o Afryce. Dzieci i wnuki właścicieli jadłodajni mieli pojęcie o niej wyłącznie z podręczników szkolnych.
Mały, rozsądny murzynek, świeżo przybyły z Czarnego Lądu, wzbudził w nich jakieś utajone wspomnienia z życia przodków.
Gdy skończył, czarna pani Bim dała mu kawałek czekolady i z westchnieniem spytała:
— Gdzie mieszkacie, chłopcy?
— Dopiero dziś wyszedłem ze szpitala, więc nie zdążyliśmy jeszcze znaleźć mieszkania...
Pani Bim zamyśliła się chwilę, a potem, pochyliwszy się do męża, mruknęła:
— Gdyby tak pozwolić im sypiać w izbie gościnnej, mężu?
Ten kiwnął głową.
— Dziękuję! — zawołał Y. — Zato przed rozpoczęciem roboty izba będzie zawsze doskonale zamieciona, a stoły i ławki wyszorowane.
All right! — mruknął stary Bim, ziewając na całą budę.
W ten sposób chłopacy z Rugary przez czas dłuższy zamieszkiwali w zakładzie Czarnego Bima. Mogliby byli pozostawać tu przez kilka lat jeszcze, gdyż praca im się sporzyła, a cała rodzina właściciela polubiła usłużnych, sumiennych, zawsze pogodnych murzynków.
Jednak Y marzył o czemś innem, większem.
Po trzech miesiącach pracy w jadłodajni Czarnego Bima, trudniąc się otwieraniem ostryg, chłopcy doszli do zupełnej wprawy i dorównywali już niemal najlepszym fachowcom.
Pewnego wieczora Y rzekł do szefa.
— Mister Bim! Przyszło mi coś do głowy...
— Oby mądrego! — uśmiechnął się murzyn.
— To się pokaże! — odparł chłopiec. — Prószę posłuchać, mister Bim!
Murzyn usiadł i zapalił fajkę.
— Jadłodajnia Czarnego Bima jest największą w całej dzielnicy, szefie... — zaczął Y.
— Święty Patryku! — zawołał Bim. — A toś przyniósł mi nowinę! Wiem o tem od trzech lat, bąku jeden! Trzystu drabom nabijam codziennie brzuchy oysters soup i chlebem, — najlepszym chlebem, który wypieka pani Bim. To tylko o tem chciałeś mówić ze mną, rru?
— Eh, nie! — machnął niecierpliwie ręką Y. — Dlaczego szef nie chce karmić pięciuset drabów?
— Bo w składzie jest miejsca tylko na dwudziestu otwieraczy. Mogą oni obsłużyć tylko trzystu gości, — wzruszając ramionami, odpowiedział Bim.
— Ile ostryg otwiera każdy pracownik? — dopytywał się Y.
— Nie wiem... — odparł murzyn. — Codziennie otwiera się u mnie 8000 ostryg, to wynosi po 400 sztuk na każdego...
— Niby tak... — mruknął chłopak. — Ale tak nie jest, bo ja otwieram 700, a ktoś inny odrabia przez ten czas mniej lub więcej...
— Prawda! — zgodził się Bim. — Ale do czegóż ty zmierzasz?
Y podniósł głowę i rzekł:
— Szef płaci tygodniowo trzy dolary za otwarcie dwu tysięcy ośmiuset ostryg, czyli, powiedzmy, dziesięć centów za setkę...
Bim pomyślał i kiwnął głową.
— Tak jest! Dobrze to sobie obliczyłeś.
— Mister Bim, niech pan od jutra ogłosi nowe warunki pracy! — zawołał Y.
— Nowe warunki? — spytał zdziwiony i zaniepokojony murzyn.
— Tak! 10 centów za otwarcie stu ostryg. Wypadnie to nawet taniej, niż płaci pan obecnie — rzekł chłopak.
— I cóż z tego wyniknie? — zapytał Bim, pochylając okrągłą, siwą głowę ku chłopakowi.
— Będzie pan mógł karmić nie trzystu, lecz siedmiuset gości codziennie — powiedział Y. — Co do mnie, to od jutra staję do roboty sam. Llo będzie mi pomagał, ale szef nic mu płacić nie będzie...
— Dziwy! — mruczał Bim. — Co temu chłopakowi chodzi po głowie?
Y nie wszczynał tej rozmowy na wiatr.
Pracując, przyglądał się i myślał.
Zrozumiał, że otwieracze tracą dużo czasu na schylanie się po ostrygi, leżące przed nimi, i na wrzucanie mięczaków do kubła.
Postanowił zwłokę tę usunąć, ale zażądał za to opłaty.
Nazajutrz otwieracze ze zdumieniem przyglądali się murzyniątkom.
Y siedział na swojem zwykłem miejscu, lecz trzymał na kolanach deskę, opartą o kubełek. Llo usiadł przy wodzu z lewej strony, naukos.
Brał ostrygi ze stosu i rzucał je towarzyszowi, który zręcznie łapał je w powietrzu i, opuszczając prawą rękę, natrafiał muszlą na nóż, zaciśnięty w lewej dłoni. Skorupa się otwierała a podcięty mięczak spadał na deskę i ześlizgiwał się do kubła.
Po skończonej pracy Y zbliżył się do Bima i rzekł do niego:
— Zarobiłem dziś, szefie, tyle, ile wpierw zarabiałem przez pół tygodnia.
— Co?! — zawołał murzyn. — Otwarłeś 1500 ostryg.
Y w milczeniu skinął głową.
Taki prosty wynalazek czarnego chłopaka stał się powodem rozszerzenia interesu czcigodnego Bima.
Murzyn dobudował nową izbę i karmił po sześciuset ludzi dziennie.

Chłopaki zarabiały teraz zamiast, jak dotąd, po 3 dolary tygodniowo, każdy — po 8, a nawet dziesięć.
— Ten mały zajdzie wysoko... — mówił stary murzyn do żony. — W głowie ma wszystko w porządku, a jest bardzo pracowity.

— Daj mu Boże! — odpowiadała żona. — Dobre to dziecko, potulne, do roboty ochocze, a zawsze pogodne! Bardzo lubię Y i Llo!
— Szkoda tylko, że nie są chrześcijanami... — dorzucił Bim. — Niedawno rozmawiałem o tem z Y, a on długo mi opowiadał, że jego bóg nazywa się „Wspaniały”, że jest dobry i może uczynić wszystko, co zechce.
— To znaczy, że wierzy w Istotę najmiłościwszą i wszechpotężną, która jest Bogiem! — z westchnieniem pobożnem szepnęła kobieta. — Y i Llo postępują tak, jak powinni postępować prawdziwi chrześcijanie. Zawsze gotowi są pomóc każdemu, nie są mściwi, ani zawistni — dobre, bardzo sprawiedliwe dzieciaki! Bóg ma je w swojej opiece z pewnością, bo czyste to dusze!
Znowu przez kilka miesięcy pracowali chłopcy w jadłodajni Czarnego Bima, aż pewnego razu zdarzył się wypadek, który zmienił nagle ich dalsze losy.
Przedsiębiorcy, dostarczający ostryg do restauracyj i jadłodajni, ogłosili konkurs dla otwieraczy ostryg, przeznaczywszy dla zwycięzcy, jako nagrodę, pięćset dolarów.
Y stanął do tego niezwykłego konkursu.
Publiczność, otaczająca współzawodników, głośno drwiła z zuchwałego chłopaka, który odważał się mierzyć z takimi fachowcami, jakimi byli słynni w porcie otwieracze — Czerwony Pedro i Jednooki Flask z Florydy.
Y nie zwracał uwagi na żarciki i drwiny. Nie miał zresztą nawet na to czasu. Jakoś dziwnie układał ostrygi w stosie, przy którym miał pracować, kubełka zaś nie postawił na ziemi, tylko trzymał go pomiędzy kolanami.
Rybacy, przekupnie, kelnerzy i inna gapiąca się publiczność wysilała się na dowcipy i śmiała się z murzynka, lecz gdy na dany znak współzawodnicy rozpoczęli wyścigową pracę, wszystkie oczy zwróciły się w stronę Y.
Przed chłopakiem migało, jak błyskawica, ostrze noża, a tak szybko, że wzrokiem zaledwie można było pochwycić ruchy lewej dłoni pracującego murzynka. Ostrygi same wpadały do kubła. Murzynek pracował jak sprawna, obojętna na wszystko, a ścisła w każdym ruchu maszyna. Widzom wydawało się, że nóż w ręku chłopaka błyska z coraz zawrotniejszą szybkością.
Wyścig pracy trwał całą godzinę.
Gdy dzwon dał sygnał końca, rozpoczęto obliczenia.
Sędziowie wykrzykiwali w tubę:
— Miguel Farara — 450, Czerwony Pedro — 480, John Hawks — 480, Jednooki Flask — 500, murzynek od Czarnego Bima — 660!
All right! — zawołał prezes sądu konkursowego. — Nagrodę dostaje mały Y — zwycięzca!
Posłyszawszy to, pucołowaty Llo fiknął koziołka i krzyknął z dumą:
Rru zawsze będzie zwycięzcą, bo rru — to...
Zamilkł, pomyślał chwilę i dokończył:
— ...to rru!
Wyczerpany ciężką i wytężoną pracą Y, powróciwszy do domu, położył się. Wszyscy myśleli, że usnął.
Chłopak nie spał jednak. Leżał i uporczywie myślał, rozważając sprawę, która wydała mu się zupełnie dojrzałą.
Zaledwie do jego kącika bez szmeru zajrzał Llo, Y cicho syknął na niego. Llo podbiegł natychmiast i pochylił się nad leżącym wodzem.
— Llo, mamy dużo, jak na nas, pieniędzy, bo z dzisiejszą nagrodą aż tysiąc dolarów... — Musimy się naradzić... co mamy dalej ze sobą robić... Rozumiesz?
Llo skinął głową i jeszcze bliżej schylił się nad wodzem.
Naradzali się długo, a gdy skończyli, Y poszedł do biura Czarnego Bima.
— Szefie — rzekł poważnym głosem — przyszedłem podziękować za dobroć waszą, mister Bim, a kochanej pani Bim i całej rodzinie pana... za opiekę nad nami.
— Cóż ci strzeliło do głowy, rru? — spytał zaniepokojony raptem Bim.
— Chcemy podziękować też za służbę — odparł chłopak. — Wielki czas zaczynać coś na własną rękę, szefie...
Murzyn milczał, wpatrując się w poważną twarz Y.
Po chwili potrząsnął głową i mruknął:
— Rozumiem... Rozumiem... Musicie myśleć o przyszłości... Nie zechcielibyście na całe życie pozostać otwieraczami ostryg, jak ci pijacy — Czerwony Pedro, Jednooki Flask lub kulawy John Hawks... Ja to rozumiem!
Pani Bim, posłyszawszy, że chłopcy odchodzą, zapłakała serdecznie.
Nie starała się jednak odwieść chłopaków od ich zamiaru; rzekła tylko ze smutnem westchnieniem:
— Szczęść wam Boże, dzieci!
Tegoż wieczora chłopcy zamieszkali w małym hoteliku w dzielnicy portowej.
Nazajutrz wódz wziął ze sobą Llo na miasto i wstąpili razem do handlarza starej garderoby.
Wyszli od niego jak prawdziwi dżentelmeni.
Llo co chwila przystawał przed szybami wystaw sklepowych, lecz nie patrzył na rozłożone tam towary, tylko przyglądał się samemu sobie.
— Ho-ho! — mruczał, kręcąc głową. — Buciki, spodenki, marynarka, trochę, coprawda, wyświechtana na łokciach, lecz zupełnie jeszcze dobra; sztywny, biały kołnierzyk z krawatem, filcowy kapelusz, a nawet — laseczka z główką pieska na końcu! Fiut!
Gwizdnął tak głośno, że kilku przechodniów obejrzało się za nim.
Przez cały dzień chodzili po mieście i wtedy dopiero zrozumieli, jak wielkiem i bogatem miastem jest Nowy Jork.
Błąkając się ulicami, doszli do hotelu Plaza.
Piękny budynek, stojące przed nim połyskujące samochody i wygalowany portjer — wszystko to zaciekawiało chłopców.
Y zbliżył się do policjanta, kierującego ruchem ulicznym, i zapytał o wspaniały gmach.

— Jest to, my boy,[66] hotel Plaza, gdzie mieszkają najbogatsi ludzie, ci naprzykład, którzy założyli naprzeciwko Plazy swój klub... „klub miljonerów”.

— O, klub miljonerów — powtórzył Y. — Dobrze to wiedzieć!
— Poco ci to, mój mały? — zdziwił się policjant.
— Zczasem będzie on też moim klubem — odparł murzynek spokojnie.
Policjant wybuchnął głośnym śmiechem i, klepiąc chłopaka po ramieniu, zawołał:
— Pyszny kawał, my dear.[67] Ale długo poczekasz, zanim taki dzień nastąpi!
— Mam czas... — mruknął Y i, uchyliwszy kapelusza przed policjantem, odszedł wyprostowany, pewny siebie tak, jakgdyby przed chwilą opuścił swój klub miljonerów.
Na Piątej Avenue[68] zapalały się już latarnie elektryczne. Tu i ówdzie połyskiwały i skrzyły się tysiącami żarówek reklamy świetlne.
— Hm... — odezwał się Llo. — Wstąpmy do klubu miljonerów na kolację! Jestem głodny, a w kiszkach mi piszczy...
— Owszem — odpowiedział ze śmiechem Y — zapraszam cię na ucztę do mego klubu miljonerów, lecz tymczasem nie mogę ściśle określić daty... natomiast teraz koleją podziemną pojedziemy do „Jadłodajni Czarnego Bima” na misę oysters soup i pajdę chleba, który tak smacznie wypieka poczciwa stara Bim.
Zbiegli schodami na stację kolei podziemnej i wsiedli do wozu. Wkrótce wchodzili już do budy Czarnego Bima.
Ujrzawszy pięknie wystrojonych chłopaków, murzyn ryknął ze śmiechu i, podbiegając do nich w podskokach, pytał żartobliwie:
— Czem mogę służyć czcigodnym dżentelmenom? Może pulardą, albo francuskiemi sardynkami? A co do picia — to, z pewnością, dżentelmeni życzą sobie szampana?
— Doskonale! — uśmiechając się, odparł Y. — Wszystko w swoim czasie, dobry mister Bim! Tymczasem prosimy o dwie sute porcje oysters soup i dwa kawałki najprzedniejszego w Nowym Jorku chleba pszennego. Pić zaś będziemy... wodę z glinianej karafki, tej, co to nie ma ucha...
Wszyscy śmiali się głośno i, otoczywszy chłopaków kołem, przyglądali im się z ciekawością.
— Y! Wyglądasz co najmniej na prezydenta Stanów Zjednoczonych — mówił piegowaty kucharz, Peter Bally, dotykając rękawa marynarki chłopca. — Dobry kort... o, bardzo dobry!
Chłopiec milczał i łagodnym wzrokiem spoglądał na uśmiechnięte, wzruszone twarze przyjaciół...


Rozdział XIV.
„Czcigodni obywatele Nowego Jorku“.

Sir — spytał pewnego razu kustosz nowojorskiego muzeum wynalazków — czem mogę panu służyć?
Wysoki, barczysty chłopak murzyński, starannie i czysto ubrany, ukłonił się staruszkowi i odpowiedział grzecznie:
— Przepraszam pana, że go trudzę sobą. Opowiadano mi, że w gmachu tym zebrano wszystko, co ludzie wymyślili i wynaleźli przez całe sto lat.
— Istotnie tak jest! — potwierdził kustosz. — Sir może tu obejrzeć modele najnowszej lokomotywy, samolotu i samochodu, a także zarazem maszynkę do przyszywania guzików i patentowane szczoteczki do zębów.
— Właśnie, o to mi idzie, panie dyrektorze! — zawołał chłopak. — Pozwoli pan, że mu się przedstawię. Jestem Y z Rugary, byłem niegdyś wodzem wędrujących chłopaków mojej wioski, a teraz zamierzam stać się miljonerem...
— Och! — przerwał mu stary pan. — Poco panu miljony? Niech mi pan wierzy, że z powodu nich dżentelmen będzie miał dużo kłopotów i wrogów...
Czarny chłopak podniósł ramiona i odparł śmiało:
— Przeciwnie, drogi panie, zupełnie przeciwnie! Zamierzam mieć miljony, aby wszyscy ludzie stali się moimi przyjaciółmi.
— Jak to sir sobie wyobraża? — zapytał kustosz.
— Chcemy żyć spokojnie i dostatnio — ja i mój przyjaciel Llo, a za resztę pieniędzy dopomagać ludziom, uczyć ich, leczyć, opiekować się dziećmi, żeby nie doznawały nigdy głodu.
Wypowiedziawszy to, Y śmiało i ufnie spojrzał w oczy starego kustosza.
— Mój chłopcze — szepnął staruszek — masz poczciwe i szlachetne myśli. Z serca życzę ci, żebyś jak najprędzej stał się miljonerem! Powiedz mi jednak, czy ukończyłeś szkoły?
— Nie! — potrząsnął głową Y. — Dotąd jeszcze nie! Ale myślałem już o tem i będę się uczył. Przedtem wszakże muszę puścić w ruch swój interes!
— Interes? — zdziwił się kustosz.
— Ach, sir, niech mi pan poradzi! Obmyśliłem cały plan, a nie mam nikogo, ktoby mi mógł uczciwie doradzić!
— Bardzo chętnie, mój drogi chłopcze! — uśmiechnął się staruszek. — Chodźmy do mego biura. Opowiedz mi o wszystkiem, wysłucham z całą cierpliwością.
Dobre dwie godziny pozostawał Y w gabinecie kustosza. Opowiedziawszy mu swoje życie i przygody, obejrzał niektóre urządzenia, maszyny i przyrządy.
Na pożegnanie, ku wielkiemu zdumieniu słuchającego tej rozmowy portjera, staruszek rzekł:
— A więc zrobimy tak, jak było umówione? Czekam jutro na pana, mister Y; zastanie pan u mnie tego zdolnego mechanika, o którym wspominałem panu. Podpiszecie u mnie umowę, no i przystąpicie do wspólnej pracy.
— Dziękuję panu, mister Allen Howard! — odpowiedział mu chłopak i wyszedł.
Ledwie się drzwi za nim zamknęły, kustosz zdjął okulary i, przecierając szkła, spytał portjera:
— Czy wiesz, kto to był, Albercie?
— Jakiś czarny pędrak, panie dyrektorze.
— Nie! — potrząsając głową, zawołał kustosz. — To — przyszły miljoner... Ja ci powiadam, że obaj posłyszymy wkrótce o mister Y.
— Y! — zaśmiał się portjer.
Mister Y! — powtórzył z naciskiem staruszek. — Pod tą czarną skórą i kędzierzawą czupryną kryje się złote serce i złoty mózg! Tak, tak, mój Albercie! Zapamiętaj to sobie dobrze: — mister Ymiljoner Y!
Czarny Y nie nadaremnie przez cały tydzień „spacerował” sobie po Nowym Jorku samotnie, bo gadatliwy, niezmiernie wesoły i roześmiany Llo przeszkadzałby mu skupić myśli.
Y odwiedził rodzinę Thomasa Red’a, gdzie zastał grubego szypra, który powrócił był na swoim „Daddy Ralph’ie” z afrykańskiej podróży morskiej; widział się z sędzią-murzynem Nikky Bucky, o którym wspominał mu kuk Webbley; naradzał się długo z Czarnym Bim’em, a wszystkich tych ludzi wypytywał o to, co zajmowało go najwięcej, a czego jednak nie wyjawiał.
Chłopiec przyglądał się życiu i wrzącej pracy w Nowym Jorku, a zajrzał wszędzie — poznał dokładnie dzielnicę rybacką i port, zwiedził kilka fabryk, był w rzeźni, w gazowni i elektrowni, za 50 centów przechadzał się przez pół dnia po Luna-Parku, podziwiał tłumy przewalające się tu, jeżdżące po karkołomnych górach, bujające na karuzelach.
Wszystkiego się dotknął, rzucił okiem na każdy szczegół, ocenił wszystko i myślał.
Wkońcu powziął jedno, niezłomne postanowienie, mruknąwszy do siebie:
— Dobre i to — na początek!
Po odwiedzeniu raz jeszcze starego Allena Howard w muzeum wynalazków i po spisaniu w obecności zacnego kustosza oraz portjera Alberta umowy z mechanikiem, — powstało wkrótce w dzielnicy rybackiej nowe przedsiębiorstwo.
Miało ono dziwną nieco nazwę:

Miljon ostryg na dzień”
(Spółka Y, Michalczak i Llo).
— Cóż to za przedsiębiorstwo? — pytali przechodnie, patrząc na wspaniały szyld, umieszczony na długiej, drewnianej budzie.

Dowiedziano się o tem wkrótce.
Mały, czarny Y założył mechaniczną „otwieralnię” ostryg, a bezrobotny, uzdolniony mechanik-Polak założył mu niezbędną instalację.
Była ona nader prosta, a bardzo praktyczna.
Ustawiono długi stół, po którym sunęła szeroka wstęga gumowa.
Pod stołem, gdzie były składane stosy ostryg, wstęga ta, poruszana elektrycznością, zabierała muszle i ciągnęła je przez stół.
W krawędziach stołu umieszczono noże, pod któremi znajdowała się szczelina. Robotnicy nie potrzebowali schylać się po muszle, bo gumowy pas dostarczał ich każdemu pracownikowi przy stole.
Muszla, uderzona o nóż, rozpadała się na dwoje, mięczak trafiał do szczeliny, pod którą mieściła się pochyła rynna. Śliskie ciałka ostryg spływały ku jej końcowi i dostawały się do kubłów. Muszle spadały pod nogi otwieraczy do niegłębokiego kanału z biegnącym na jego dnie pasem skórzanym, wyrzucającym przerobiony materjał nazewnątrz budynku, gdzie trzech chłopców przenosiło skorupy do składu.
Przy stole stawało codziennie stu otwieraczy.
Y, pracując w jadłodajni Czarnego Bim’a, poznał ich wszystkich, więc zaprosił do swego przedsiębiorstwa najlepszych i najwprawniejszych. W zakładzie Miljon ostryg na dzień” pracowali Czerwony Pedro, Jednooki Flask z Florydy, Miguel Farara, John Hawks i Charlie Soddy.
Nad wszystkiem miał oko sam Y, on też kupował ostrygi od dostawców i przyjmował zamówienia od właścicieli restauracyj.
Llo doglądał porządku w głównym budynku, na składzie i w lodowni.
Mechanik Stefan Michalczak miał w swej pieczy wszystkie instalacje i prowadził księgi rachunkowe.
Nie mijał dzień, żeby Michalczak czegoś nie ulepszył, co zmniejszało wydatki przedsiębiorstwa, a zwiększało ilość otwieranych ostryg.
Wkrótce Spółka Y, Michalczak i Llo mogła istotnie dostarczać miljona otwartych ostryg.
Pobliskie jadłodajnie nie potrzebowały już opłacać własnych otwieraczy, lecz codziennie zamawiały u Y potrzebną im ilość ostryg, a właściciele ich byli spokojni, że zostaną obsłużeni na czas, bez minuty opóźnienia.
Nie minęło pół roku, a już Spółka zmuszoną była rozszerzyć swoje przedsiębiorstwo.
Postawiono trzy nowe, znacznie ulepszone warsztaty, przy których znalazło pracę 300 robotników. Wszyscy byli zadowoleni, gdyż restauracje nie miały żadnego kłopotu z otwieraczami i dostawcami ostryg, robotnicy otrzymywali nie po dziesięć lecz po 25 centów za setkę otwartych muszel.
Y nawiązał stosunki z większemi hotelami swej dzielnicy. Spółka nabyła motocykle z przyczepionemi do nich wózkami dla dostaw ostryg do bardziej odległych dzielnic miasta. Temi to motocyklami chłopaki odbywali co niedziela wraz z mechanikiem dalekie wycieczki za miasto.
Pewnego razu pojechali do Buffalo.
W drodze musieli stanąć, bo szosą przeciągała właśnie procesja.
Dwóch księży w połyskujących złotem kapach szło na przedzie z kadzidłem i kropielnicą; biało ubrane dziewczęta niosły święte obrazy; chłopaki w koronkowych komżach — krzyże i sztandary; starsi mężczyźni trzymali drążki wiśniowego, aksamitnego baldachimu, pod którym kroczył staruszek-kapłan, niosący monstrancję.

Michalczak zeskoczył z siodełka motocyklu i uklęknął przy drodze.
Murzyniątka, nic nie rozumiejąc, w milczącem zdumieniu patrzyły na przyjaciela.

— Co to było? — spytały.
— Ludzie modlili się w kościele, a teraz idą z Ciałem Bożem do sąsiedniej świątyni — odpowiedział mechanik, lecz zmiarkowawszy, że czarne chłopaki nigdy o tem nie słyszały, jął wykładać im zasady wiary chrześcijańskiej.
— O! — zawołał wreszcie Y. — Rozumiem! „Wspaniały” posłał na ziemię Swego Syna, aby nauczał ludzi, pomagał i pocieszał nieszczęśliwych. Jakżeż dobrym i miłosiernym był Jezus, Syn „Wspaniałego”! Chciałbym Go naśladować!
Ten wypadek miał niezmiernie doniosłe następstwa.
Na żądanie Y Michalczak poszedł z chłopakami do polskiego księdza-prefekta, który kierował szkołą dla dzieci Polaków, mieszkających w Nowym Jorku.
W dwa miesiące później murzynięta przystąpiły do Sakramentu Chrztu świętego i otrzymały chrześcijańskie imiona, pozostawiając dawne jako nazwiska.
Od tego czasu robotnicy, przychodzący rano do otwieralni, widząc spotykających ich czarnoskórych „dyrektorów”, pozdrawiali ich słowami:
Good day, mister John Y! How do you do, mister Henry Llo?[69]
Pomiędzy sobą nazywali ich inaczej: pierwszego Johnny,[70] drugiego — fatty boy,[71] lecz lubili obu, z szacunkiem się o nich wyrażając, a, gdy w porcie zdarzało się, że ktoś drwił z murzynków, to mocne pięści otwieraczy ostryg nieraz młóciły śmiałka.
Gdy interesy Miljona ostryg na dzień” poszły całą parą, Janek Y zgromadził wszystkich swoich starych robotników i oznajmił, że od tego dnia każdy z nich staje się współwłaścicielem przedsiębiorstwa.
Robotnicy pracowali odtąd jeszcze pilniej, myśleli o oszczędzaniu i dobrym stanie urządzeń fabrycznych i wymagali od siebie i towarzyszy bezwzględnej uczciwości.
Na szyldzie otwieralni zmieniono napis.
Widniało na nim:

Mechaniczna otwieralnia ostryg.
(Spółka Jan Y, Stefan Michalczak, Henryk Llo i stu pracowników).

Y i Llo przekonali się nagle, że będą teraz mieli dużo wolnego czasu.
Udali się więc do księdza i prosili o przyjęcie ich do szkoły.
Odtąd codziennie przychodzili na wieczorne kursy i uczyli się starannie. Poznawali tak niezwykłe, wprost cudowne rzeczy, że nie mogli nieraz powstrzymać okrzyków zachwytu.
Arytmetyka, fizyka, chemja, nauka o zwierzętach i roślinach, historja, czytanie pięknych książek — wszystko to pociągało pracowitych, zdolnych, chciwych wiedzy murzynków.
W szkole profesorowie i koledzy darzyli przyjaźnią uprzejmych, łagodnych i spokojnych chłopaków, pomagali im, gdy doniedawna dzicy jeszcze Y i Llo nie mogli czegoś ogarnąć swoim niewprawnym jeszcze, pierwotnym umysłem.
W szkole Janek Y po raz drugi w życiu stał się dobroczyńcą.
Pierwszym jego szlachetnym czynem było zabezpieczenie dawnych robotników, pracujących z nim od dnia założenia spółki i utrwalenie ich bytu.
Teraz, rozejrzawszy się uważnie, wybrał trzech najbiedniejszych kolegów, ubrał ich porządnie i oznajmił, że będzie wpłacał za nich wpisy szkolne.
Idąc za jego przykładem, to samo uczynił Llo.
Prezydent miasta, powiadomiony o tem, zaprosił chłopców do magistratu i w obecności jakichś poważnych panów uścisnął im ręce, podziękował za ich szlachetną ofiarność i nazwał „czcigodnymi, młodymi obywatelami Nowego Jorku”, ofiarowując im na pamiątkę tego dnia pięknie oprawne książki o Abrahamie Lincolnie[72] i dyplomy honorowe.
Powracając z tej ceremonji, Llo dotknął ramienia przyjaciela i z filuterną miną zapytał:
— Chciałbym wiedzieć, coby na taką hecę powiedzieli kulawa ciotka Bisir i nasz poczciwy wójt z Rugary, hę?
Y parsknął śmiechem, bo pytanie to było istotnie zabawne.
Wstąpili na lody do cukierni „Brothers Carletti”, gdzie wystrojone panie i panienki ze zdumieniem spoglądali na pewnych siebie czarnych „dżentelmenów”.
W pewnej chwili Llo trącił łokciem towarzysza i szepnął do niego:
— Na Boga! Oddawna już przyglądam się tobie i jestem przekonany, że obmyślasz coś nowego?
Y spojrzał na niego przenikliwie i w milczeniu skinął głową.
— Ach, ty... rru! — z miłością w głosie powiedział Llo i poprosił kelnera o drugą porcję lodów, tych najlepszych, mieszanych, pistacjowych i poziomkowych.
Y zerknął w stronę chłopaka i ze śmiechem rzekł:
— Ach, ty... żarłoku łakomy!
Po wyjściu z cukierni, chłopcy się rozstali. Llo zamierzał pójść do biura spółki, gdzie miał coś do roboty, a Y wstąpić do banku.
— Muszę sprawdzić, jaki też kapitał mamy na naszym rachunku... — rzekł, żegnając przyjaciela.
— Potrzebujesz pieniędzy na coś nowego? — spytał chłopak.
— Tak! — odpowiedział Y.
— Co to będzie? — chytrze mrużąc oczy, zadał nowe pytanie Llo.
Ten zaśmiał się głośno i odparł:
— Ogromna fabryka lodów na miljon porcyj dziennie!
Llo gwizdnął przeciągle.
— Wiem, że żartujesz, ale, gdyby tak było, jak ty mówisz, tobym użył, jak pies w studni! Cha! cha! cha!
— Nie użyjesz na lodach naszego wyrobu, łakomcze jeden! — zapewniał go przyjaciel.
— Szkoda! — westchnął murzynek. — Będę zmuszony nadal wzbogacać „Brothers Carletti”... Można i tak! Good bye, John![73]
Good bye, Henry!
Uścisnęli sobie ręce i poszli w różne strony.
Y obejrzał się za towarzyszem.
Ten stał i patrzył w ślad za nim.
Llo uśmiechnął się do niego i krzyknął jedno tylko słowo, które przebiło się przez gwar uliczny i dobiegło Y.
Rru! — posłyszał chłopiec i machnął ręką w stronę Llo.
Szybko oddalał się teraz, śpiesząc do banku, gdzie były złożone kapitały „Jana Y, Stefana Michalczaka, Henryka Llo i stu pracowników”.
Ryczały samochody, zgrzytała i huczała kolej podziemna, krzyczał i mknął tłum pięciomiljonowego miasta — olbrzyma.
Ogromem swym i zawiłem, nielitościwem życiem nie przytłaczało już i nie przerażało ani pucołowatego, filuternego Llo, ani też jego rru, wodza i przyjaciela, mister Johna Y, „czcigodnego, młodego obywatela Nowego Jorku”, założyciela fabryki mechanicznego otwierania ostryg.
Obaj czarni chłopcy myśleli nieraz, że dopiero teraz dziwny a łaskawy los doprowadził ich do „rzeki szczęśliwości”, nad którą stał olbrzymi, zgiełkliwy Nowy Jork.


Rozdział XV.
Całą parą.

Przez kilka dni jeszcze Y chodził zamyślony po Nowym Jorku, zwiedzał pewne drobne fabryki, przesiadywał w muzeum wynalazków, naradzał się ze wspólnikiem swoim Stefanem Michalczakiem i poczciwym kustoszem.

Widać, że narady te doprowadziły do należytego skutku, bo wkrótce w dzielnicy rybackiej gruchnęła wieść, że spółka „Miljon ostryg na dzień” wydzierżawiła spory teren i zaczęła wznosić nieduży, żelazo-betonowy budynek.

Łasi na wszelkie nowiny dziennikarze i znajomi młodocianych dyrektorów usiłowali dowiedzieć się od nich o nowych planach przedsiębiorstwa, lecz wszystkie wybiegi spaliły na panewce. Czarni chłopcy i poważny zawsze, skupiony Michalczak zachowywali tajemnicę i dawali zdawkowe odpowiedzi.
Każda jednak tajemnica z biegiem czasu zostaje wyjaśniona.
Tak się też stało w dzielnicy rybackiej.
Pewnego popołudnia na zaciekawiającym wszystkich sporym, białym budynku zjawił się szyld:

Elektryczna fabryka wyrobów z masy perłowej”.
Spółka John Y, Henryk Llo, Stefan Michalczak.

Nikt, oprócz właścicieli, nie wiedział, jak właściwie powstała ta nowa fabryka w największem mieście Stanów Zjednoczonych. Myśl ta zjawiła się i urzeczywistniła zupełnie przypadkowo.
Y chodził pogrążony w rozmyślaniach nad jakiemś nowem przedsiębiorstwem, bo czuł się już na siłach „rozpuścić skrzydła” szerzej i śmielej.
Miał już oddanych sobie przyjaciół, doświadczenie, zapał i pieniądze.
Poza tem posiadał niezastąpionego pomocnika — Michalczaka, — człowieka bardzo zdolnego, pracowitego i sumiennego.
Myślący poważnie i ściśle Y wierzył we własne siły, a przy towarzyszących mu pomyślnych okolicznościach nie wątpił o powodzeniu. Długo nie mógł jednak zatrzymać się na czemś określonem i pracować już w tym wyłącznie kierunku.
Różne myśli świtały w młodej, kędzierzawej głowie czarnoskórego młodzieńca i różne plany zaprzątały myśl jego.
Pewnego razu po kolacji kierownicy spółki omawiali w hotelu sprawy coraz bardziej rozszerzającej się otwieralni ostryg.
Llo uderzył nagle pięścią w stół i mruknął frasobliwie:
— Mam poważne kłopoty z naszym składem pustych muszel. Wywoziłem je na wskazane przez magistrat miejsce, dwa razy udało mi się wynająć za tanie pieniądze dwie łodzie rybackie, naładować je odpadkami naszego przedsiębiorstwa i wrzucić je do morza. Teraz jednak władze zakazały składania muszel na brzegu, a również zanieczyszczania morza, wydając zarządzenie, aby odpadki były odwożone daleko od brzegu i wrzucane do otwartego oceanu. Będę zmuszony wynajmować holownik z krypą,[74] a to strasznie kosztowne! Tymczasem skład mam wypchany skorupami pod sam strop, bo ilość ich zwiększa się codziennie!
Po tem to pełnem troski przemówieniu Llo powstał nagle plan, który zapoczątkował pomysłowy Michalczak i, za zgodą przyjaciół-wspólników, wykonał.
— Musimy zużytkować muszle jako materjał surowy do wyrobu jakichś potrzebnych przedmiotów... — oznajmił mechanik. — Myślałem już o tem nieraz i chcę wam zaproponować założenie fabryki guzików, spinek, sprzączek do pasków, klamerek do podwiązek i szelek, taniej biżuterji dla pań...
— O! — zawołał Y. — A jak się to przedstawia w cyfrach? Czy posiadamy dostateczny kapitał, mister Stefan?
— Przedstawię wam ścisłe obliczenie w ciągu tygodnia — odparł mechanik...
W ten sposób powstała fabryka wyrobów z masy perłowej.
W nowym gmachu, zastawionym małemi tokarkami, pracowali robotnicy w okularach, chroniących oczy przed ostremi odłamkami i pyłkiem muszel.
Na najwyższem piętrze mieściła się szlifiernia i mały zakład jubilerski, gdzie pracowały przeważnie kobiety; tu z wytoczonych i wypolerowanych płytek masy wyrabiano taniutkie bransoletki, kolje, cygarnice, zapalniczki, torebki, piękne szkatułki, sztuczne kwiaty i inne drobiazgi.
Y, posiadający zmysł praktyczny, objeżdżał Nowy Jork i nawiązywał stosunki handlowe.
Udało mu się otrzymać duże zamówienie na piękne, ozdobne pudełka do łakoci i owoców w kilku największych cukierniach; na wąskie, długie szkatułki do fabryk rękawiczek; słynne zaś sklepy Woolworth, sprzedające wszystkie przedmioty po 10 lub 20 centów, zaproponowały mu stałą dostawę wyrobów nowej fabryki.
Spółka miała szczęście.
Od pierwszego niemal dnia cała produkcja jej znalazła odbiorców.
Llo nietylko nie miał kłopotu z odpadkami „mechanicznej otwieralni ostryg”, lecz zmuszony był oznajmić w dzielnicy, że nabywa puste muszle.
Fabryka wymagała kilku nowych zaufanych pomocników, bez których Y, Llo i Michalczak nie mogliby już dać sobie rady.
Y zaprosił na stałą posadę Willy, syna Czarnego Bim’a, a starych wypróbowanych przyjaciół, których niegdyś zwyciężył na konkursie otwieraczy ostryg — Jednookiego Flaska, Czerwonego Pedra i czterech innych przeniósł z otwieralni do nowego przedsiębiorstwa, zapewniając im udział w zarobkach fabryki.
Najwięcej pracy w nowych warsztatach miał dyrektor techniczny, jakim pozostawał zdolny i energiczny Michalczak.
Obowiązki jego stawały się z dniem każdym liczniejsze i trudniejsze, więc też sprowadził sobie do pomocy jeszcze dwóch innych Polaków — elektrotechnika i mechanika maszynowego.
Po dwu latach pracy fabryka posiadała już własne dynamomaszyny[75] i nadbudowała trzy piętra, pracując forsownie i zdobywając coraz to nowe rynki.
Czarni chłopcy mieli teraz dość czasu, aby się oddać nauce, to też ukończyli szkołę i, posiadając dyplomy, zaczęli uczęszczać na wyższe kursy handlowe.
Pewnego razu przyszła do nich pani Red.
Miała zapłakaną twarz i drżące usta.
Ze szlochem opowiedziała im, że poczciwy szyper Thomas Red zginął bez wieści. Dowiedziała się o nim tylko tyle, że na Atlantyku szalała przed miesiącem burza, po której parowce spotkały pływające resztki dwu żaglowych okrętów. Na jakiejś wyłowionej belce widniał napis „Daddy Ralph”. Nie miała wątpliwości, że straszliwy orkan strzaskał i zatopił żaglowiec jej męża i że szyper wraz z całą załogą zginął w otchłani oceanu.
Skończywszy opowiadanie swoje, płakała długo i rozpaczliwie, a gdy uspokoiła się trochę, szepnęła:
— Pozostaliśmy w nędzy — ja, córka moja Edyta i syn Robert, który nie ma już środków na zdobycie dyplomu inżyniera-chemika! Przyszłam prosić pana, dobry mister Y, o pracę dla nas wszystkich... Może, przez pamięć o biednym moim mężu...
Y podszedł do płaczącej kobiety, ujął ją za rękę i rzekł cichym, wzruszonym głosem:
— Droga pani Red! Gdyby nie szlachetny, poczciwy mister Thomas Red, obaj z Llo zginęlibyśmy prawdopodobnie... Mógł on wszakże wyrzucić nas za burtę, gdyśmy płynęli na gapę na jego „Daddy Ralph’ie” i zostawić nas bez pomocy w nowo-jorskim porcie. On to uczynił nas takimi, jakimi staliśmy się w Stanach Zjednoczonych... Nigdy nie zagaśnie w naszych sercach wdzięczność dla Thomasa Red’a, a pamięć o nim przechowamy do śmierci!
Umilknął i zaczął chodzić po pokoju, namyślając się i, jak zwykle, marszcząc czoło.
Chłopcy mieli mieszkanie w gmachu fabrycznym i dochodził tu częstotliwy warkot z tokarni, zgrzyt szlifierek i urwane sapanie motoru.
Y stanął wreszcie przed panią Red i rzekł:
— My nie możemy pozwolić, aby pani zmuszona była ciężko pracować! Wiem, że panna Edyta jest wykwalifikowaną buchalterką...
— Tak! — zawołała pani Red. — Ukończyła szkołę w zeszłym roku z odznaczeniem!
— Panna Edyta Red od jutra otrzyma posadę w biurze naszych przedsiębiorstw — powiedział Y, patrząc na towarzysza pytającym wzrokiem.
Yes, indeed![76] — potwierdził Llo. — Brakuje nam poważnej siły fachowej w biurze.
Y skinął głową i ciągnął dalej:
— Mister Robert zostanie zaangażowany przez spółkę naszą jako inżynier, lecz musi przedtem zdobyć dyplom. Potrzebujemy dyplomowanego, amerykańskiego inżyniera.
— Nie mamy pieniędzy... — westchnęła pani Red.
— Słyszałem już o tem od pani — odparł Y. — W tym celu będziemy wypłacali panu Robertowi stypendjum, które odrobi zczasem, pracując w naszych warsztatach. Chyba to już wszystko, pani Red?
— O, tak! Dziękuję panom, kochani, poczciwi, szlachetni panowie Y i Llo! — zawołała pani Red, a łzy znowu popłynęły z jej oczu.
— Proszę się uspokoić, droga pani, i nie dziękować nam! — mówił Y. — Ja i Llo dobrze wiemy, że na świecie niema takiego nieszczęścia, któregoby nie można było usunąć lub złagodzić wspólnemi siłami przyjaznych, oddanych i ufających sobie wzajemnie ludzi! Pan Thomas Red zaufał nam, my — zato ufamy jego rodzinie... To takie proste i naturalne!
Yes, indeed! — powtórzył drżącym głosem Llo, bo mu się też zbierało na płacz.
Ażeby nie zdradzić swego wzruszenia, wstał i szybko opuścił pokój.
Y pomógł pani Red ubrać się i pod ramię sprowadził wzruszoną kobietę ze schodów.
Powróciwszy do domu, zawołał Llo i zaproponował:
— Wstąpmy do kościoła... Chcę pomodlić się za dusze naszych przyjaciół: dobrego szypra, bosmana, Johna Fowlers, starego, poczciwego Webbley’a i tych wszystkich, którzy, gdyśmy, uciekłszy z więzienia, płynęli na pokładzie „Daddy Ralph’a”, polubili nas...
— Myślałem już o tem, rru — odpowiedział Llo, biorąc kapelusz. — Chodźmy!
W skupieniu wyszli na ulicę.



Rozdział XVI.
Y rozpościera skrzydła.

„Mechaniczna otwieralnia ostryg” i „Elektryczna fabryka wyrobów z masy perłowej” cieszyły się coraz większem powodzeniem. Po dziesięciu latach istnienia, niktby nie poznał tego skromnego narazie przedsiębiorstwa. Zniknęła bez śladu drewniana szopa, okryta osmoloną papą, zmienił się do niepoznania biały, żelazo-betonowy gmach małej fabryczki. Na obszernym placu, ogrodzonym pięknemi sztachetami, nad któremi wznosiły swe korony młode drzewka, wyrosły dwa potężne gmachy ze strzelającym wysoko kominem fabrycznym.
Pośrodku placu zielenił się malowniczy gazon, ozdobiony klombami kwiatów i niskich palmlatanij. Dalej stał trzypiętrowy, biały, o pięknej architekturze dom mieszkalny dla dyrektorów i głównych wspólników.
Była to siedziba Y i Ido, Michalczaka z żoną Edytą, dawniej panną Edytą Red, i inżyniera Roberta Red z matką. Na wyższych piętrach na drzwiach schludnych mieszkanek połyskiwały mosiężne tabliczki z nazwiskami dwu polskich mechaników, pomocników Michalczaka i Roberta Red’a; dalej — Pedra, Flaska i trzech innych wspólników przedsiębiorstwa.
Pewnego wiosennego dnia odbywało się posiedzenie rady w biurze fabryki.
— Dżentelmeni, — mówił inżynier Red, — jesteście powiadomieni, że magistrat Nowego Jorku zażądał od gminy dzielnicy rybackiej, aby uprzątnęła cały brzeg, przywalony od niepamiętnych czasów grubemi pokładami muszel ostrygowych.
— Tak, wiem o tem! — potwierdził młody murzyn o twarzy energicznej i poważnej. — Zarząd gminy jest w kłopocie, gdyż uprzątnięcie warstwy odpadków wymaga olbrzymich kosztów. Jeżeli jednak roboty te nie będą wykonane w ciągu pięciu lat, magistrat miasta podejmie się tej pracy sam, przywłaszczając sobie tereny, należące do naszej dzielnicy, jako pokrycie swoich wydatków.
— Dżentelmeni — rozpoczął znowu mowę młody inżynier. — Widzę, że dyrektor John Y jest dobrze o stanie rzeczy poinformowany. Nie potrzebuję więc rozwodzić się nad tą sprawą i przystąpię odrazu do przedstawienia panom mego planu, który referowałem już panom dyrektorom Johnowi Y, Henry Llo i Stefanowi Michalczakowi.
Robert Red proponował radzie, żeby się podjęła uprzątnięcia pokładów muszel, za co spółka miała żądać od gminy ustąpienia jej trzeciej części nadbrzeżnego terenu, przedstawiającego, wobec oczekiwanego rozszerzenia portu, ogromną wartość.
Plan zdolnego inżyniera, obmyślony z iście amerykańskim rozmachem, przedstawiał się wspaniale. Obrachunek wskazywał, że usunięcie grubych pokładów muszel, zwożonych tu od 70 lat z całego miasta, i wyrzucenie tego materjału na otwartym oceanie wymagałoby ogromnych kapitałów.
— Taki system pracy w żadnym wypadku nie mógłby się opłacić! — dowodził inżynier. — To zmusiło mnie do opracowania zupełnie innego planu. Musimy zużytkować odpadki na miejscu i zarobić nietylko na oczyszczeniu terenu, pobierając za to opłatę od gminy, lecz i na przerabianym produkcie, którym będzie wapno z przepalanych w specjalnym piecu starych skorup. Materjał ten, wobec szybkiej rozbudowy miasta i dalekiej odległości od największych dostawców wapna, z łatwością znajdzie nabywców. Proszę więc dżentelmenów wypowiedzieć się w tej kwestji!
Pierwszy zabrał głos Y.
— Panowie! — rzekł z uśmiechem na czarnej twarzy. — Wczoraj razem z moim przyjacielem, mister Henry Llo, mieliśmy w tej sprawie naradę z prezydentem Nowego Jorku i radnymi miasta. Projekt inżyniera Red’a spotkał się z życzliwem przyjęciem ze strony tych panów. Wyrazili oni jednak wątpliwość, czy podołamy temu zadaniu własnemi siłami. Wtedy użyłem dwóch argumentów, które wpłynęły na ich decyzję. Otóż zaproponowałem miastu najlepsze wapno z muszel po cenach niższych, niż istniejące dotychczas na rynku, a potem, powoławszy się na wydane nam przed laty dyplomy „czcigodnych, młodych obywateli Nowego Jorku”, prosiliśmy o otwarcie dla nas kredytów w „Guarantee Trust Company of New-York”.[77] Kredyt ten został przez nas uzyskany! Wypowiadam się więc stanowczo za przyjęciem projektu naszego doradcy-inżyniera Red’a!
— Przyłączam swój głos do zdania mego kolegi Johna Y! — odezwał się dyrektor Henry Llo.
— I ja! — podtrzymał obydwóch Stefan Michalczak.
— I my zgadzamy się na przeprowadzenie tego planu! — zawołali Polacy, Pedro i Flask z Florydy.
Członkowie rady rozchodzili się tego dnia w nastroju bardzo poważnym. Nie było wśród nich nikogo, ktoby nie rozumiał, że młoda spółka wypłynie na wielką wodę, lub też, w wypadku jakiegoś błędu, straci wszystko, co już zostało zdobyte.
Wszystkie spojrzenia skierowały się mimowoli ku czarnym młodzieńcom, którzy dali początek świetności i rozwojowi skromnego przed laty przedsiębiorstwa o szumnej nazwie Miljon ostryg na dzień”.
Obaj murzyni mieli jednak twarze spokojne, a nawet wesołe i jakgdyby beztroskie.
Wierzyli niezłomnie, że Bóg wspiera ludzi pracujących sumiennie i uczciwie, poza tem obliczyli wszystko dokładnie, ufali swoim towarzyszom i pomocnikom i nie obawiali się niczego.
Z niezrównaną, niezwykłą w Ameryce nawet szybkością spółka przystąpiła do wykonania olbrzymiego planu.
Wkrótce stanęły na brzegu morza piece do wypalania wapna, dymiły trzy wysokie kominy; połyskiwały żelazne szyny, po których toczyły się uwiązane do stalowej liny wózki, pełne muszel. Lokomobila[78] ciągnęła linę, która podwoziła wagonetki do pieca i odstawiała je do miejsca, gdzie pracowała draga. Była to maszyna z mechanicznemi rydlami, ryjącemi pokłady muszli i zrzucającemi je do wózków.
W piecach, pod wpływem wysokiej temperatury, muszle rozpadały się i tworzyły najczystsze wapno, odsyłane natychmiast do składów i zabierane przez miasto na roboty budowlane w porcie i tunelu pod rzeką Hudson, którym przebiegały pociągi drogi żelaznej.
Główne biuro spółki, w którem urzędował sam Y, przewodząc, jak prawdziwy rru nad licznymi oficjalistami, zostało przeniesione do 56-piętrowego gmachu Woolworth Building”, gdzie zajmowało pół piętra. Dyrekcja musiała teraz znajdować się wpobliżu banków i magistratu.
Gdy, po przeniesieniu biura na „Down-Street”, John Y po raz pierwszy wszedł do swego gabinetu i ujrzał podnoszącą się na jego spotkanie sekretarkę, gdy posłyszał szczęk i dzwonienie maszyn piszących i cichy zgrzyt arytmometrów,[79] podniósł głowę i pełną piersią wciągnął powietrze.
— Ha! — mruknął do siebie. — Przyobiecałem niegdyś małemu Llo, że w takim gmachu będziemy zarabiać miljony. Spełniłem, com przyrzekł!
Dumą okryła się twarz młodzieńca, lecz po chwili przygasły błyski w roziskrzonych oczach.
— Zgrzeszyłem... — pomyślał. — Pycha zapanowała nade mną, a tymczasem, cóżbym znaczył bez pomocy Boga, Ojca naszego...
Zwrócił się do sekretarki i poprosił, aby wyszła z gabinetu.
Ledwie zamknęły się za nią drzwi, dumny dyrektor Spółki padł na kolana, ukorzył się przed Bogiem i wyszeptał:
— Dziękuję Ci, Ojcze nasz, za wszystko, coś dał mi nędznemu i grzesznemu! Ślubuję Ci, że nie użyję zdobytego bogactwa dla siebie tylko, lecz użyję go dla dobra braci moich, którzy opieką otoczyli mnie w dzieciństwie, a pozostają ciemni, ubodzy, bezbronni i wyzyskiwani! Dopomóż mi w tem, Wielki Boże tak, jak czyniłeś to wtedy, gdym nazywał Cię „Wspaniałym”, wzrokiem moim szukając oblicza Twego w niebie!
Od tego dnia codziennie widziano młodego, czarnego dżentelmena, w godzinach porannych wysiadającego z samochodu przed gmachem „Woolworth Buiding”.
Spółka „Miljon ostryg na dzień” i „Elektryczna fabryka wyrobów z masy perłowej” przekształciła się po raz trzeci.
Mosiężny szyld jej, wiszący w holu gmachu, gdzie się mieściły biura innych przedsiębiorstw, brzmiał:

Kantor główny Spółki
Przetwory morskie”.

Istotnie wszystkie podstawy do takiej nazwy posiadała rozwijającą się spółka.
Dzięki Robertowi Red, wprowadzono nowe artykuły. Skupowano wodorosty morskie, z których fabrykowano sodę i jod, używany w medycynie i przemyśle; rybacy dostarczali zakładom Y, Llo i Michalczaka różne, wyławiane z oceanu, a nie mające dotąd zastosowania ryby, mięczaki, raki i inne zwierzątka morskie. Fabryka przerabiała je na doskonały sproszkowany nawóz, rozchwytywany przez właścicieli ogrodów warzywnych i hodowców kwiatów i owoców w cieplarniach.
Stefan Michalczak i Robert Red opracowywali nowy projekt, który miał rozszerzyć całe przedsiębiorstwo.
Opowiadali o swoich zamiarach John’owi Y.
Dziwiło ich, że dyrektor nie zapalał się zbytnio do ich planu.
Słuchał uważnie, kiwał głową, lecz milczał.
Nie rozumieli, co miała oznaczać ta niezwykła obojętność Y, więc wzruszali ramionami i gubili się w domysłach.
Jeden tylko Henry Llo pozostawał spokojny, a na niecierpliwe pytania wspólników odpowiadał z uśmiechem:
— Poczekajcie! Mam wrażenie, że wszystko wkrótce się wyjaśni!
Przyzwyczajony patrzeć, jak w tęczę, w poważną twarz starszego przyjaciela, spostrzegł zadumę w jego oczach i ruchomą sieć zmarszczek na czole.
Nie wątpił, że Y zajęty był ważnemi myślami.
Ufał bez zastrzeżeń dzielnemu i szlachetnemu rru, więc zachowywał spokój.
Wiedział, że myśli Y — sieroty, musiały być dobre i czyste.
Czekał więc cierpliwie...


Rozdział XVII.
Znowu — rru.

Minęło jeszcze pięć lat...
Praca nad zniesieniem pokładów muszel została wykonana w ustalonym terminie.
Spółka odniosła walne zwycięstwo.
Wyniki całego przedsiębiorstwa okazały się świetne; interesy spółki były w tak kwitnącym stanie, że chociaż rozpoczęła ona swoje istnienie jako nędzna szopa drewniana, pisać zaczęły o niej pisma handlowe i przemysłowe.
W Nowym Jorku srożyła się zima.
Codziennie padał śnieg, a silny, zimny wiatr od morza podnosił zamieć.
W dobrze opalonym salonie mieszkania John’a Y i Henry Llo paliła się lampa. Cisza panowała dokoła, nawet z placu fabrycznego nie dochodziły odgłosy pracy setek ludzi, turkot motorów, szczęk i zgrzyt rozdygotanych, rozpędzonych maszyn.
Fabryki i warsztaty Spółki „Przetwory morskie” były nieczynne z powodu nowego roku.
Cicho szeleściły stronice dziennika w rękach Y.
Llo leżał na kanapie i przecinał kartki książki.
Umieszczony w tymże pokoju głośnik radjoaparatu odezwał się nagle.
— Hallo! Hallo! Przemawiać będzie prezes klubu miljonerów! Uwaga, panie i panowie! — rozległ się donośny głos speaker’a.[80]

Młodzi ludzie podnieśli głowy i spojrzenia ich się spotkały.
— Coś mi się przypomniało... — szepnął z figlarnym uśmiechem Llo.

— I mnie... to samo! — odpowiedział Y. — Plac przed hotelem Plaza, moja rozmowa z policjantem... niemądra rozmowa!...
Młodszy z przyjaciół zaśmiał się cicho.
— Niewiele jednak brakuje, abyś dotrzymał obietnicy... — mruknął.
Y wzruszył ramionami i jął słuchać, bo nieznajomy, basowy głos zabrzmiał w aparacie.
— Panie i Panowie! Z wielką przyjemnością winszuję wszystkim Nowego Roku i w imieniu „Klubu miljonerów” składam obywatelom Stanów Zjednoczonych najlepsze życzenia! Miło mi jest oznajmić, że nasz klub ofiaruje miljon dolarów na wychowanie sierot i dzieci ubogich rodziców w Stanach Zjednoczonych.
Głos prezesa przebrzmiał, a speaker zaczął zapowiadać coś nowego.
— Zamknij głośnik, Llo — rzucił młodzieniec. — Chcę porozmawiać z tobą o tem, co płynie nietyle z rozumu, ile... z serca...
Llo odłożył książkę, przerwał prąd w aparacie i usiadł.
Wpatrywał się w oczy wodza.
Miały dziś jakiś nowy dla niego wyraz rozrzewnienia i zadumy.
Chwilami mogło się nawet zdawać, że łzy połyskują w czarnych, płonących oczach młodego murzyna.
Y przesunął dłonią po czole i rzekł cicho:
— Bóg błogosławił nam, przyjacielu... Wszystko się nam udawało. Wiemy obaj, że możemy stać się miljonerami...
Llo skinął głową w milczeniu.
— Marzyłem o tem i robiłem wszelkie wysiłki, aby dopiąć tego... — mówił Y. — I nagle teraz, gdy droga do celu stała przed nami otworem... cel ten już nie nęci mnie... Przypomniałem sobie Rugarę i przypominam naszą wioskę coraz częściej, Llo! Pamiętam, że, od kiedy stałem się waszym rru, postanowiłem bronić moich chłopaków przed głodem i nędzą... Teraz zamierzam bronić wszystkich czarnych ludzi, cierpiących w ciemnocie ducha, przed głodem, chorobami, niewolą, do której idą dobrowolnie, w niewiedzy!
— Chcesz powrócić do Rugary, nad Niger, do dżungli? — spytał szeptem Llo.
— Postanowiłem tak uczynić, miły druhu! Umiem sobie radzić, potrafię też nauczyć tej sztuki innych — odparł Y. — Jestem dostatecznie bogaty, aby rozpocząć tę pracę na rodzimej ziemi, wśród swoich... Wspólnicy chętnie nabędą ode mnie mój udział w przedsiębiorstwie, suma ta wraz z tem, co posiadam w banku, pozwoli mi na założenie dużej spółki murzyńskiej dla zwalczania wyzyskujących ludność kupców. Ja tak postanowiłem!
Llo uśmiechnął się radośnie i podszedł do przyjaciela.
— Czy pamiętasz, rru, com powiedział w więzieniu przed ucieczką?
Y spojrzał na niego.
— Powiedziałem: Gdzie Y, tam i Llo! Takem przysiągł tobie i sobie, rru!
Nic nie mówiąc, Y objął młodszego towarzysza i przycisnął go do piersi.
Złączeni braterskim uściskiem, stali długo, przytuleni do siebie.
Ochłonąwszy ze wzruszenia, Y rzekł:
— Popłyniemy do Afryki w jesieni, Llo! Wcześniej nie zdążymy zakończyć wszystkich spraw, a teraz posiedź chwilkę cicho, muszę napisać list...
— List? — zdziwił się młodzieniec. — W Rugarze nikt nie przeczyta twego listu, — ani wójt Kalli, ani kulawa Bisir!
— Ależ nie! Mam zamiar napisać do „Klubu miljonerów” — odpowiedział Y i usiadł przy biurku.
W kilka minut potem odczytał na głos swój list zdumionemu przyjacielowi.
„Dżentelmeni! — pisał Y. — Słyszałem dziś przez radjo, że „Klub miljonerów” przeznaczył miljon dolarów na rzecz sierot i biednych dzieci Ameryki. Marzyłem niegdyś o tem, ażeby wstąpić do tego klubu, lecz poglądy moje się zmieniły i zaniechałem tego zamiaru. Jednocześnie śpieszę powiadomić szanownych panów, że przyłączam się do ich szlachetnej ofiary i wnoszę swój miljon... centów dla najmłodszych obywateli gościnnego dla mnie kraju.”
Przeczytawszy list, Y podpisał go, włożył do koperty wraz z czekiem na 10.000 dolarów i przez woźnego wyprawił do „Klubu miljonerów”.
— Jeżeli miljonerzy nowojorscy całą gromadą zebrali na dobroczynność miljon dolarów, to mój datek w zupełności odpowiada memu kapitałowi i stawia mnie narówni z bogaczami miasta! — zauważył ze śmiechem Y.
Wiadomość o ofierze, złożonej przez dyrektora Spółki „Przetwory morskie”, przedostała się do prasy i spowodowała wymianę listów pomiędzy Y, a prezesem „Klubu miljonerów”.
Młodzieniec otrzymał list, podpisany nazwiskiem jednego z najbardziej słynnych bogaczy amerykańskich.
„Szanowny Panie — pisał jego autor — z wielką przykrością klub nasz dowiedział się, że zrzekł się pan zamiaru wstąpienia do grona członków jego. Mamy nadzieję, jednak, że mimo wszystko będziemy mieli zczasem zaszczyt powitać pana, mister John Y, wśród nas. Kwitujemy z odbioru przekazanego nam miljona centów, wskutek czego przeznaczona przez klub suma wzrosła do 1,010.000 dolarów, za co składamy panu wyrazy wdzięczności.

Z poważaniem
Prezes Klubu Miljonerów N. N.”
Y odpowiedział natychmiast następującym listem:

„Szanowny Panie Prezesie!
Dziękując za uprzejme słowa i zaproszenie, jestem zmuszony jednak raz jeszcze potwierdzić moje oznajmienie, że do Klubu Miljonerów nie przystąpię. Główną, zdaje mi się, przeszkodą ku temu byłaby okoliczność, że wkrótce przenoszą swoją działalność przemysłowca i finansisty na ląd afrykański, jak dotąd, leżący odłogiem i oczekujący przedsiębiorczych ludzi. Złożona przeze mnie skromna ofiara na sieroty i biedne dzieci niech zastąpi pożegnalną wizytę moją u Sz. Panów z Klubu i wszystkich obywateli wielkiej, wolnej Rzeczypospolitej Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Z poważaniem
John Y, dyrektor Spółki „Przetwory morskie” w Nowym Jorku”.

Odczytawszy całą korespondencję roześmianemu Llo, Y zakończył słowami:
— Mój drogi, mały Llo! Jesteśmy teraz zupełnie all right!
— Możemy już płynąć... do domu? — spytał Llo.
— Powiedziałem ci, że stanie się to dopiero na jesieni, przyjacielu — odpowiedział Y.
— Śpieszno mi! — szepnął młodzieniec. — Od chwili, gdyś mi o tem powiedział, pożera mnie tęsknota za ojczyzną, rodziną, dżunglą, a nawet za wstrętnemi, wrzaskliwemi babuinami!
— Cierpliwości, mój mały! Musimy wpierw pozostawić tu wszystko w porządku — odparł Y. — Czeka nas ogromna praca tam, nad Nigrem, gdzie nieudolnie rządzi Rugarą ciemny, jak noc, Kalli! Musimy tam stworzyć nową spółkę, jakiej świat dotąd nie widział! Spółkę czarnych ludzi, dążących do wolności i poszanowania ich praw!
— O, ty to potrafisz, Y, bo jesteś prawdziwym, wielkim rru! — zawołał z gorącym porywem Llo, potrząsając rękę przyjaciela.
— Potrafię! — odparł twardym i poważnym głosem młodzieniec. — Chcę być miljonerem, którego skarby — nieprzebrane i niezniszczalne — stanowią miłość, wdzięczność i szczęście braci!
Llo porwawszy dłoń przyjaciela, przycisnął ją do warg, powtarzając raz po raz:
Rru! Rru! Rru!
Tak mówiły przed laty w zachwycie i uwielbieniu małe, czarne chłopaki, prowadzone przez Y-sierotę na brzegi „rzeki szczęśliwości”.







  1. Manjok — jadalny, pożywny korzeń rośliny podzwrotnikowej z gatunku roślin wilczomleczowatych.
  2. Mangi — owoce z drzewa „posmaka“, oddawna przywiezionego z Ameryki Południowej, obecnie pospolitego w Afryce.
  3. Papaje — drzewa, dające soczyste, pożywne owoce, podobne z wyglądu i smaku do melonów.
  4. Baobab — jedno z największych drzew, rozpowszechnione w Afryce.
  5. Serwal — duży, dziki kot, większy od rysia.
  6. Maczeta — rodzaj siekiery, mającej kształt ciężkiego miecza.
  7. Nuri — pan.
  8. Czytaj: Aj em e blek end polájt boj — po ang. znaczy: Jestem czarnym, grzecznym chłopcem.
  9. Keszry — gatunek ryb.
  10. Dumm — karłowata, krzaczasta palma.
  11. Kormoran — ptak wodny, kruk morski.
  12. Lamantyn, inaczej krowa morska, rodzaj wieloryba, żyjącego w słodkich wodach.
  13. Liany — gatunek roślin pnących.
  14. Rru — wódz, w języku plemienia Bambara.
  15. Puch orzechów konde lub kapoku, nazywany „roślinną wełną“, ma szerokie zastosowanie w handlu. Służy do napełniania materaców, poduszek i do innych robót tapicerskich.
  16. Pataty lub bataty — gatunek ziemniaków.
  17. Wystające kły.
  18. Lemur — zwierzę podobne do małpy.
  19. Wycinki — młode odyńce.
  20. Keszr — Europejczycy nazywają ją w Afryce „rybą-kapitan“; dochodzi ona do 1,8 metra.
  21. Dróżki — sznur z setką haczyków, ciągnący się po dnie rzeki.
  22. Doho — ryba, przypominająca z wyglądu naszego suma, chociaż nie dosięgająca jego wymiarów.
  23. Baringi — ryby, których mniejsze okazy można oglądać w naszych akwarjach.
  24. Moskity — rodzaj podzwrotnikowych komarów.
  25. Achi — mimoza.
  26. Sok tego drzewa zawiera niebezpieczną truciznę, kora zaś, posiadając bardzo dużo taniny, stanowi najpotężniejszy garbnik, czyli materjał niezbędny do wyrabiania skór.
  27. Kissa — mirty
  28. Rodzaj kaktusów.
  29. Piarg — żwirowe usypisko z odłamów skał.
  30. Spych — obsunięta nieco część stromej krawędzi.
  31. Dzikie perliczki nieraz zbierają się w ogromne stada i koczują z miejsca na miejsce.
  32. Mali — hipopotam.
  33. Ogui — baobab.
  34. Diala — mahoń.
  35. Neri — owoce drzew z gatunku mimoz, zastępujące chleb.
  36. Rafja — gatunek palmy.
  37. Drzewo Bassia, rodzące orzechy, z których wydobywają roślinne „masło“, używane w Europie dla fabrykacji środków kosmetycznych i tłuszczu roślinnego do kuchni.
  38. Dobrze!
  39. Służącego.
  40. Plantacja — hodowla drzew owocowych lub innych pożytecznych roślin.
  41. Molo — broniący portu przed falami mur, przy którym zatrzymują się okręty.
  42. Spuść szczytowe żagle.
  43. Tam-tam — kapela murzyńska.
  44. Wielmożny panie. Czytaj: sör.
  45. Tak, panie!
  46. Szyper — dowódca okrętu, bosman — przełożony nad majtkami.
  47. Dżentelmen (po ang. gentleman) — pan.
  48. Nie, panie!
  49. All right (wymawiać: Ol rajt) — angielski wykrzyknik, oznaczający: dobrze, doskonale.
  50. Jungi — chłopcy do pomocy majtkom.
  51. Sztaba — tylna część okrętu.
  52. Kambuza — kuchnia.
  53. Kuk (po ang. cook) — kucharz.
  54. Poprzeczna belka na masztach. Na niej umocowane są żagle.
  55. Panie.
  56. Rumy — wnętrze okrętu.
  57. Logi — grube kloce drzewa.
  58. Flotylla — większa ilość okrętów.
  59. Dek — pokład (nazwa żeglarska).
  60. Nadburcie — żelazna sztaba, wystająca nad pokładem.
  61. Papierowy pieniądz, równający się prawie 900 zł. Dolar = 100 centom amerykańskim.
  62. Czyt. Daun Striit. Nazwa ulicy, gdzie mieszczą się banki, biura przemysłowe, giełda i t. d.
  63. Kuter — mały parowiec.
  64. 25 centów — ameryk., moneta równa 2 zł. 25 gr.
  65. Zupa z ostryg.
  66. Czyt.: maj boj, po ang. znaczy: mój chłopcze.
  67. Czyt.: maj dir — po ang. znaczy: mój drogi.
  68. Główna ulica w N. Jorku. Czytaj: ewynju.
  69. Czyt.: Gud dej, mister Dżon Uaj! Hau du ju du, mister Henri Llo? — po ang.: Dzień dobry, panie Janie Y! Jak się macie, panie Henryku Llo?
  70. Janek.
  71. Tłusty chłopak.
  72. Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej (ur. w r. 1809, um. w r. 1865), który połączył wszystkie stany, tworząc potężną rzeczpospolitą, i zniósł niewolnictwo murzynów.
  73. Żegnaj, Janie. Czytaj: gud baj.
  74. Duża „berlinka“ — drewniany statek do ładowania towarów, ciągniony przez parowy holownik.
  75. Maszyna, wytwarzająca prąd elektryczny.
  76. Tak! Niezawodnie! (ang. wyrazy). Czytaj: Jes, yndid.
  77. Jeden z największych banków w Ameryce.
  78. Parowa maszyna na kołach.
  79. Maszyny do liczenia.
  80. Współpracownik radja, zapowiadający lub objaśniający występy. Ang. wyraz, który należy wymawiać: spiker.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.