<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
Nad „rzeką szczęśliwości“.

Y wyszedł ze swego szałasu i nadsłuchiwał.
Ciemno było wokół, lecz mały wódz czuł już zbliżający się świt. Nie pomylił się, bo po chwili z głębi dżungli doszedł go basowy głos czarnej małpki, witającej słońce. Uśmiechnął się, posłyszawszy grube rechotanie dosi, jak murzyni nazywają ten gatunek małp.
Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie wypadek, który zaszedł pewnego razu koło Rugary. Kara, stary myśliwy, zranił dosi, lecz małpka broniła się zawzięcie. Walczyła w milczeniu, drapiąc i gryząc murzyna, aż ten, wpadłszy we wściekłość, zaczął okładać ją łukiem. Dosi, straszliwie pokaleczona, wtedy dopiero wydała żałosny krzyk. W mgnieniu oka zbiegło się całe stado i, niepomne na niebezpieczeństwo, starało się uwolnić towarzyszkę z rąk murzyna. Na ten hałas wysypała się cała wieś i wybiła do nogi wszystkie dosi.
Y zrozumiał, że czarne małpki odznaczają się szlachetnością, i postanowił nigdy na nie nie polować.
Posłyszawszy teraz głos dosi, usiadł przed szałasem i zamyślił się.
Nad rzeką unosiły się białawe kłęby oparów, które rozpływały się wśród czarnych konarów drzew i bez śladu wsiąkały w mrok.
Głośny plusk, a potem prychnięcie, podobne do głębokiego westchnienia, wyrywającego się z olbrzymiej piersi, przebudziło chłopaka. Podniósł głowę, posłuchał chwilę i mruknął:
— Stary mali[1] wszedł do wody...
Przed oczami wodza przemknęły nagle obrazy z niedawnej przeszłości.
Jakie to dziwne! Przeżył tyle strasznych, ciężkich chwil, a pozostały po nich już tylko wspomnienia... ciężkie wspomnienia.
Murzyniątka, przerażone i zrozpaczone, gotowe już były nieraz podnieść bunt i powracać do dżungli i Rugary... Śmierć zaglądała im już do oczu i nagle dopomógł „Wspaniały”! On wskazał Y źródełko czystej wody, a na zboczach gór stada perliczek, kuropatw i kurek skalnych.
Chłopcy, wypocząwszy teraz znakomicie, odżywili się i wódz mógł ich prowadzić trzy dni jeszcze przez nieznaną dżunglę, aż doszli do rzeki.
„Rzeka szczęśliwości”!...
Y znowu oprzytomniał i ze smutkiem pokiwał głową.
— Tak! — pomyślał. — Założyliśmy sobie obóz na brzegu rzeki, a jednak obawiam się, że nie będziemy tu popasali długo.
Westchnął, przypomniawszy sobie, że „rzeka szczęśliwości” zatrważająco szybko wysychała.
Upały tego lata były niezwykłe. Na równinie, pomiędzy dżunglą i górami, a nawet na większych polanach w kniei, słońce wypaliło całą trawę i wysuszyło krzaki. Łożysko rzeki zmieniło się w szereg jezior i kałuż. Woda pozostała tylko w najgłębszych miejscach, reszta łożyska wyschła oddawna; stosy kamieni i uniesionych prądem drzew przegradzały koryto rzeki.
— Może wyschnąć całkiem... — wzdrygnął się Y, lecz po chwili potrząsnął głową i mruknął:
— To się zobaczy, a tymczasem dobrze nam tu jest! Bądź pochwalony, dobry, potężny „Wspaniały”!
Na wierzchołku drzewa zaszczebiotały drobne ptaszki i, niby na komendę, najwyższe gałęzie ogui,[2] konde i rozłożystych diala[3] zarumieniły się w pierwszym brzasku jutrzenki.
— „Wspaniały”! — powtórzył Y z głębokiem wzruszeniem i wstał, słysząc, że wartownicy bębnieniem w dużą, pustą banię budzili już chłopców.
Od chwili, gdy Y założył obóz w dżungli nad brzegiem rzeki, upływał już drugi miesiąc.
Na obszernej polanie stanęło osiem bambusowych szałasów i oparty na palach namiot z liści palmowych. Pod jego strzechą mieściło się ognisko — sześć płaskich kamieni, pośród których płonął ogień. Nad nim, na haczykowatych drążkach, wbitych ukośnie w ziemię, wieszano zakopcone kociołki z warzącą się strawą; obok, na płycie kamiennej rozkładano węgle dla pieczenia mięsiwa lub ryb.
Na uboczu, na wysokich palach, okrytych od dołu warstwą lepkiego kauczuku, broniącego przed szkodnikami i termitami, zbudowano spiżarnię. Przechowywano w niej dojrzałe papaje, przez czarnych chłopaków zwane uhikuele, złociste neri,[4] śliwki kaura, strączki czerwonego pieprzu — kune, banany i mangi, ziarna palmy olejnej, orzechy kokosowe, dziki bób taro, słodką cebulę i suszone liście kenkiliba, których używano jako herbaty i jednocześnie jako leku, zabezpieczającego przed febrą.
Skoro świt chłopcy zrywali się z posłania i biegli do kąpieli. Wartownicy wieszali nad ogniem kociołki z pozostałą od wieczerzy polewką z bobu, przetartego na kamieniu, neri, i palmowego oleju.
Po śniadaniu cały oddziałek stawał przed wodzem, który wyznaczał pracę dla każdego.
— Llo, Boro i Umaru pozostaną w obozie i zakończą splatanie nowej sieci z włókien rafji,[5] bo stara jest zupełnie podarta! Dil z pięciu chłopakami wyruszy do dżungli na polowanie. Jeżeli upolujecie dużą antylopę na skraju równiny, wystarczy to nam na dwa dni. Nie zabijajcie bez potrzeby, jak to się wam przydarzyło przedwczoraj! Boro z trzema towarzyszami pójdzie nad rzekę po mangi, kaura i uhikuele. W spiżarni naszej braknie już bowiem owoców. Pozostali chłopcy będą pracować razem ze mną. Muszę mieć kilku z was do pomocy, a przygotujcie tam jak najwięcej pustych bań!
Y, wydawszy rozkazy, obejrzał uważnie suszące się, wydrążone banie.
Wódz skierował się w stronę gór, dokąd mali osadnicy nigdy się nie zapuszczali, czując lęk przed jałową, kamienistą pustynią, gdzie doświadczyli tylu cierpień. Nikt nie wiedział, że Y nieraz już robił dalekie wyprawy i wychodził na ten ponury płaskowyż.
Cóż go tam pociągało?
Dobre, poczciwe serce i poczucie obowiązku wodza.
Od kilku dni już Y chodził zasępiony.
Zdawało się, że życie osady napozór płynęło pomyślnie, a tymczasem wódz widział, iż tak nie jest.
Trzech najmłodszych chłopców zapadło na jakąś chorobę. Pękały im dziąsła i wargi, z których sączyła się krew.
Umaru uskarżał się na bóle w stawach, a gdy Y obejrzał je, spostrzegł natychmiast, że spuchły i stwardniały.
Przypomniał sobie długie noce, spędzone na brzegu Nigru w towarzystwie Soko. Rybak opowiadał mu o swoich dalekich wyprawach i pewnego razu opisywał niedolę swoją i towarzyszy, gdy zapuścili się na łodziach aż hen — za Gao, w poszukiwaniu ryb i lamantynów. Pochorowali się wtedy wszyscy bez wyjątku, a gdy powrócili do Rugary, mieli popękane, krwawiące wargi i opuchnięte, prawie nieruchome stawy.
Wtedy to na pytanie Y Soko odpowiedział:
— Złapała nas ta choroba, ponieważ nie mieliśmy soli...
Zapamiętał to sobie dobrze mały murzynek i teraz, patrząc na chorych chłopaków, zrozumiał, że brak soli spowodował cierpienia towarzyszy.
Istotnie, po sporządzeniu zapasów żywności i skór do worów, chłopcy zużyli dany im na drogę worek soli.
Teraz więc Y wyruszył... po sól.
Pamiętał doskonale smak wody w małem źródełku, bijącem u stóp góry, a znalezionem przez niego podczas wędrówki do „rzeki szczęśliwości”.
Wydała im się wtedy cudownym napojem, lecz tylko dlatego, że wszyscy byli straszliwie spragnieni. W Rugarze niktby jej nie tknął, miała bowiem gorzko-słony posmak.
Teraz, gdy w obozie chłopaki zaczęły chorować z braku soli, Y postanowił wyzyskać wodę ze słonego źródełka.
Gdyby chłopcy umieli liczyć, przekonaliby się, że od ich obozu do gór było co najmniej dwadzieścia kilometrów.
Bystronogich murzynów przestrzeń ta nie mogła jednak przerazić. Czarni ludzie są wielkimi miłośnikami dalekich i szybkich przemarszów. W trzy godziny chłopcy z łatwością doszli do źródełka i przed południem zbliżali się już do obozu, dźwigając dziesięć dużych bań, pełnych wody.
Nie zwlekając, Y kazał rozgrzewać w ogniu okrągłe kamyki i wrzucać je do bań. Wkrótce woda zaczęła gwałtownie gotować się i parować ze zdumiewającą szybkością. Gdy na dnie naczyń pozostały resztki wody, wypadła z niej i osadziła się sól. Y skosztował. Nie była to sól zbyt dobra i czysta. Miała szarą barwę i wyraźną gorycz. Była to wszakże sól.
Pierwszą porcję jej otrzymali chorzy. Chłopaki chciwie lizały sól, głośno cmokały, śmiały się i dziękowały wodzowi.
— Dzieci! — zawołał Y. — Od dziś musicie codziennie na zmianę dostarczać do obozu dwie duże banie słonej wody! Soli teraz nigdy nam nie zabraknie, a Umaru, Salam, Kali i Roka w mig nam wyzdrowieją!
Rru! Rru! — zakrzyknęli chłopcy, z podziwem patrząc na swego wodza. — Ty wszystko wiesz i wszystko umiesz!
— O, gdyby tak było, nikt w całej Rugarze nie zapadałby na żadną chorobę i nie zaznał głodu! Coś niecoś widziałem, przebywając wśród mądrych, białych nuri, i przypominam sobie teraz, gdy przyciska nas bieda!
Umilkł i po chwili dodał:
— Wiedza, to największa łaska, jaką wyświadczył ludziom „Wspaniały”! Czarni ludzie jej dotąd nie doznali. Dlaczego — nie wiem... Może jednak zamiast wiedzy „Wspaniały” czemś innem nas obdarzył?
Mały Y, sam tego nie wiedząc, wypowiedział wielką prawdę.
Wiedza ludzka powstawała stopniowo, w miarę tego, jak się zjawiała nagła, paląca potrzeba.
Surowe zimy nauczyły ludzi wyrabiania skór i tkactwa dla sporządzania ubrań i obuwia; głód — uprawy roli, sztuki przechowywania zapasów żywności i hodowli bydła; ciężkie warunki pracy — używania do pomocy człowiekowi konia, wołu, siły wiatru, wody, maszyn parowych i elektrycznych. W Afryce zaś murzyni, zamieszkujący kraje, gdzie ziemia daje im wszystko do życia, a słońce grzeje ich, mogą istnieć, nie pracując ciężko, to też nie dążąc do wygód i bogactwa.
Mała osada mogła się teraz uważać za zupełnie szczęśliwą i za taką się istotnie uważała.
Jeden tylko człowiek coraz częściej chmurzył czoło i chodził zadumany z troską w oku. Wódz, dzielny Y, podchodząc do brzegu rzeki, przekonywał się, że woda przerażająco szybko ubywa w kamienistem korycie.
Nieraz przyglądał się krokodylom i zdawało mu się, że rozumiał ich zachowanie się.
Ogromne płazy wychodziły na kamienisty brzeg, podnosiły głowy i, otwierając zębate paszcze, syczały trwożnie. Czuły, widać, że rzeka wysycha i że wszystkim żyjącym w jej nurtach istotom zagraża zagłada. Wyczuły to najlepiej hipopotamy.
Stojąc pewnej nocy na czatach, Y posłyszał straszliwy plusk, sapanie, łoskot toczących się kamieni i trzask tratowanych krzaków.
Chłopiec zrozumiał, że to mali wychodzą z rzeki.

Czyniły to przecież co noc, wyruszając do dżungli na żer, nigdy jednak nie sprawiały takiego hałasu. Wynurzały się zwykle z wody i gramoliły na brzeg prawie bez szmeru. Przez las szły tak ostrożnie, że tylko wprawne ucho pochwytywało odgłosy ciężkiego chodu hipopotamów.

Teraz zaś, jakgdyby całe stado przedzierało się przez gąszcz, łamiąc krzaki i tratując suche gałęzie. Łomot, głośne parskanie, a chwilami groźny, grzmiący ryk samców oddalały się szybko i umilkły wreszcie.
O świcie Y pobiegł na miejsce, gdzie przebywały hipopotamy.
Długo stał nad wodą.
Ani jeden mali nie wynurzył swej potwornej głowy; nigdzie nie wypływały z wody i nie pękały bąble, świadczące o obecności pogrążonego w głębinie hipopotama.
Y rozejrzał się dokoła i zrozumiał wszystko.
Od nadbrzeżnych krzaków poprzez dżunglę widniała szeroka droga, wydeptana przez całe stado olbrzymich zwierząt.
Połamane krzaki, powyrywane kłami małe drzewka, stratowana ziemia, okryta okrągłemi śladami ciężkich nóg hipopotamów, dowodziły, że cała ich gromada zapuściła się w głąb dżungli i nie powróciła.
— Uciekły przed wyschnięciem rzeki! — domyślił się Y i pokiwał głową ze smutkiem. — Czujne mali odkoczowały już...
Westchnął, a złe przeczucie ścisnęło mu serce.





  1. Mali — hipopotam.
  2. Ogui — baobab.
  3. Diala — mahoń.
  4. Neri — owoce drzew z gatunku mimoz, zastępujące chleb.
  5. Rafja — gatunek palmy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.