<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
Rru.

Całe dwa długie, znojne dni szła mała karawana przez jałowy, rozpalony płaskowyż. Na powierzchni ziemi można było spostrzec tylko szarańczę i duże, brunatne pająki. Zrzadka wśród kamyków przewijały się niewielkie czeredy mrówek, lecz i te znikły wkrótce. Od czasu do czasu zawieszony gdzieś wysoko, pod rozżarzonem, bladem niebiem kwilił sęp, próżno wypatrujący zdobyczy.
W górach, podczas dłuższego postoju południowego, Y, wybrawszy się na zwiady, napotkał wąwóz ze zbiegającą na jego dno ścieżką. Zdziwiony chłopak, zaciskając w ręku oszczep, ostrożnie schodził zboczem wąwozu, starając się, aby z pod jego bosych stóp nie urywały się kamyki i osypy piargów. Na dnie cicho było i mroczno, gdyż z obydwu stron zwisały wysokie, strome spychy.[1] Kierując się biegiem ścieżki, dotarł wreszcie do głębokiej szczeliny w skałach.
Ogromne odłamki kamieni tworzyły coś nakształt stopni, prowadzących wgórę. Na głazach spostrzegł długie i głębokie zadrapania, niby zawiłe, kręte zygzaki. Mały wódz teraz dopiero domyślił się, że zabrnął do ponurego uroczyszcza, gdzie miała swoje legowisko pantera.
Zamierzał już rozpocząć odwrót, gdyż nie był dostatecznie uzbrojony do walki z tak niebezpiecznym drapieżnikiem, kiedy nagle spostrzegł kawał mięsa z odłamkiem kości i skrawkami skóry. Ckliwy zapach zgnilizny doszedł jego nozdrzy. Mięso leżało tu widać przez dłuższy czas, ponieważ zdążyło się już zepsuć.
Y westchnął.
Zrozumiał, że pantera porzuciła swe legowisko. Uczyniła to niezawodnie z powodu braku wody. Znaczyłoby to, że chłopcy przez dłuższy jeszcze czas nie napotkają żadnego źródła i będą zmuszeni nietylko pić wstrętną wodę z worów skórzanych, lecz nawet zmniejszyć jej porcje w obawie przed męką pragnienia.
Y rozumował dobrze.
Dwa następne dni marszu były najcięższe z całej wędrówki.
Zdawało się, że grzbiet górski nigdy się nie skończy.

Coraz to nowe łańcuchy zębatych, poszczerbionych przez wichry i ulewy szczytów piętrzyły się przed oddziałem dzieci. Chłopaki brnęły w skwarze nieznośnym, kalecząc sobie nogi o ostre kamienie i padając ze znużenia. Nadomiar złego pozostały im teraz zaledwie resztki przygotowanych zapasów i ostatni worek cuchnącej, ciepłej i mętnej wody.

Nikt nie wiedział, jak długo jeszcze potrwa ciężkie przejście górskie, i to odbierało dzieciom siłę i zapał do dalszej wędrówki. Ten i ów z chłopaków padał podczas marszu na ziemię z rozpaczliwym szlochem, a wtedy cała karawana stawała i musiała czekać, aż osłabły towarzysz odzyska siły.
— Czyżbym miał skazać tych biedaków na śmierć? — pytał siebie Y i zaciskał zimne palce.
Oddawna nie dotknął wody, aby zaoszczędzić jej dla innych, nie brał też swej porcji mięsa. Na popasach żuł trawę — gorzką, twardą trawę górską i jadł szarańczę, łapiąc ją i przypiekając na węglach.
Gorączka trapiła go i coraz większe osłabienie ogarniało chłopaka. Pewnego wieczora na popasie namyślał się długo. Nikt nie przeszkadzał mu w tem. Ani jeden z chłopców nie zbliżał się do wodza. Ten i ów rzucał w jego stronę ponure spojrzenia. Teraz wszyscy siedzieli przy ognisku i spożywali wieczerzę.
Y powziął wreszcie jakieś postanowienie, gdyż powstał i zaczął oglądać łuk, strzały i ostrze włóczni. Przy tej czynności zastał go mały Llo, który wychudł i spoważniał.
— Słuchaj, Y — szepnął, pochylając ku towarzyszowi okrągłą, kędzierzawą głowę — tamci zamyślają coś złego...
— Mów! — rzekł chłopak.
— Bractwo nie chce już mieć ciebie za wodza. Żądają, żeby Boro, czy Umaru prowadzili ich zpowrotem do dżungli, nad jezioro... albo do Rugary, do naszej wioski... — szeptał Llo.
Y drgnął i zmarszczył czoło.
— Głupcy! — syknął. — Bez pożywienia i wody nie dojdą... Zresztą, kto wie, czy nie wyschło już jeziorko?...
Umilkli obaj. Wódz westchnął i długo patrzył na towarzysza.
— Ufasz mi, Llo? — spytał.
Chłopak skinął głową w milczeniu.
— Idź do towarzyszy i powiedz im, że mogą wypoczywać przez cały dzień jutrzejszy. Niech będą cierpliwi do nocy. Powrócę po zachodzie słońca, lub nie powrócę wcale — mówił Y, patrząc ponuro w ziemię.
— Co zamierzasz? — szepnął Llo.
— Księżyc wszedł w pełnię. Jasno jest na tem pustkowiu. Pójdę na wywiad. Jeżeli powrócę, przyniosę radosną wieść, jeżeli nie powrócę, będzie to znakiem, że zginąłem. Nie pozwalaj im, Llo, powracać, odradź im to... Należy iść wciąż na południe! Tak twierdził Soko, który przechodził tą drogą i widział rzekę...
Nic już nie mówiąc, zabrał broń i odszedł. Zniknął w niepewnem świetle księżyca, jakgdyby roztopił się w niebieskiej mgiełce.
Nikt nie wiedział, że mały wódz, przebrnąwszy pobliskie skały i zwaliska piargów, zatrzymał się i złożył broń na ziemi.
Podniósł głowę wysoko, oczy wbił w gwiaździste niebo, a ręce ruchem błagalnym wyciągnął przed siebie.
Długo stał w milczeniu, aż jął szeptać.
— „Wspaniały!” „Wspaniały”, usłysz mnie! Oto chciałem uczynić moich braci szczęśliwymi i prowadziłem ich nad rzekę, aby nie zaznali ni głodu, ni pragnienia. Zwątpienie zakradło się do serc braci moich i zamierzają powrócić, nie wiedząc, że na zgubę idą! „Wspaniały” — miłościwym jesteś i wszystko możesz! Uczyń tak, abym radosną przyniósł jutro wieść chłopakom cierpiącym i doprowadził ich nad „rzekę szczęśliwości”! A jeżeli potrzeba za to zapłaty — weź życie moje, „Wspaniały!”
Gorąca, widać, była ta prośba dzielnego, ofiarnego Y, bowiem Bóg, do którego bezwiednie modlił się chłopak, dopomógł mu.
Jaśniej świecić zaczął księżyc, miejscowość stała się nagle równiejszą, kamienie i osypiska znikły bez śladu. Murzynek szybko szedł naprzód i wkrótce przekonał się, że przekroczył główny grzbiet i że schodzi nadół. Szedł przez całą noc, ciesząc się, że poprowadzi wkrótce tą drogą karawanę i razem z nią zejdzie do doliny.
Stanął dopiero wtedy, gdy obrzękłe i pokaleczone nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Wcisnął się pomiędzy dwa złomy skalne i usnął twardym snem. Oddawna po raz pierwszy spał tak mocno i spokojnie, ufny, że „Wspaniały” czuwa nad nim.
Wtem jakieś dziwne krzyki i łopot skrzydeł obudziły chłopca.
Przetarł oczy i rozejrzał się. Wydał syk zdumienia.
Na zboczu góry, do kamieni szarych podobne, rozsiadły się perliczki.[2] Setki, a może tysiące ich zebrało się w tem odludnem miejscu.
— Cóż zwabiło je tu? — pytał siebie w duchu, starając się zrozumieć przyczynę tak licznego zbiorowiska ptactwa.
Rozglądając się na wszystkie strony, spostrzegł, że zleciały się tu nietylko perliczki, bo w szarych, zwartych gromadach dojrzał też rdzawe kuropatwy i inne ptaki.
Niektóre, jak naprzykład połyskujące wszystkiemi barwami zielono-złociste drozdy o długich ogonach i kruki o niebieskiej piersi, przebywały zazwyczaj w dżungli.
Uradowało to chłopaka, gdyż zrozumiał, że jałowa równina kończy się już gdzieś wpobliżu.
Ptactwo, prawie nie ruszając się z miejsca, dziobało coś zawzięcie.
Y spojrzał sobie pod nogi. Tysiące czarnych, skrzydlatych owadów sunęło nieskończonemi szeregami po ziemi. Widocznie zdążyły zaledwie wykluć się z poczwarek, bo nie mogły jeszcze latać.
Należało się jednak śpieszyć, aby zdobyć dla siebie pożywienie, bo głód oddawna dokuczał Y. Wkrótce kilka strzał śmignęło z poza kamieni. Chłopak podniósł trzy tłuste ptaki i poszedł dalej.
Słońce stało już wysoko, gdy ujrzał przed sobą nowy grzbiet bezbarwnych gór.
Z jakąś rozpaczą zaciskając zęby, Y wspinał się na ich strome zbocza, ślizgał się po osypujących się warstwach piasku i obsuwał się nadół.
Z trudem wdrapał się wreszcie. Pozostawało kilkanaście kroków do kamienistego szczytu. Y, słaniając się i oddychając chrapliwie, doszedł do potrzaskanych, rozsypujących się skał, prawie nic nie widząc ze zmęczenia i wielkiego wysiłku. Czuł, że za chwilę padnie i już się nie podniesie więcej. Oparł się o zwał kamieni i stał z zamkniętemi oczami, w których migotały się czerwone i zielone kółka, iskry i ogniki.
Nieprzytomny już niemal, z trudem uniósł powieki i spojrzał przed siebie.
Dobiegał go orzeźwiający nieco zimniejszy powiew. Oprzytomniawszy trochę, skierował wzrok nadół.
Chłopak wydał radosny okrzyk, bez sił opuścił się na ziemię i zapłakał.
Ujrzał przed sobą zielone morze dżungli. Jak okiem sięgnąć, nie widział nic, oprócz drzew, i tylko w jednem miejscu błysnęło wąskie pasmo wody.
— Rzeka! Moja „rzeka szczęśliwości”, o „Wspaniały!” — wyrwał się chłopakowi pełny wdzięczności szept.
Zapominając o zmęczeniu i słabości, dużemi susami zbiegał Y zboczem góry i po chwili znowu krzyknął.
Pod zwisającą skałą spostrzegł niewielkie błotko, do którego ściekała wąska struga wody małego źródełka.
— Ocaleni! Ocaleni! — wołał, przypadając do wody.
Napiwszy się, zjadł na surowo jedną perliczkę i zaczął znowu wdrapywać się na zbocza góry. Biegł teraz całym pędem, śpiesząc się do swoich towarzyszy, aby przynieść im radosną wieść.
Dobiegł właśnie w chwili, gdy chłopaki spierały się, kogo mają obrać za wodza na odwrotną drogę.
Zdyszany, wyczerpany do szczętu Y drżącym głosem zawołał:
— Dzieci, jutro spędzicie noc przy źródle dobrej wody!

W tłumie zapanowało głuche milczenie. Wszystkie oczy spoczęły na znużonej, chudej twarzy Y.

Chłopiec opanował słabość i wzruszenie i tak, jak mawiał dawniej, powtórzył z powagą:
— Dzieci! Jutro zaprowadzę was na tamtą stronę gór. A gdy po raz drugi wejdzie słońce, otoczy nas dżungla, przez którą biegnie „rzeka szczęśliwości”! Widziałem ją ze szczytów pobliskiego grzbietu. „Wspaniały” w miłosierdziu swojem dał mi siłę, abym doprowadził was do rzeki, gdzie już nie doznacie ani głodu, ani pragnienia! „Wspaniały“ wielki jest i potężny!
Chłopcy nie rozumieli, o czem mówi Y, lecz słyszeli głos jego — stanowczy, twardy i śmiały.
Jakgdyby na komendę, usiedli wszyscy, a potem — zwyczajem swego szczepu — kiwając się i uderzając o ziemię zgiętemi w łokciach rękami, jęli powtarzać w zachwycie:
Rru! Rru! Rru!
Wódz długo patrzył na nich, wyprostowany, poważny, a potem, nic więcej nie rzekłszy do nich, odszedł i usiadł, oparłszy strudzoną głowę o kamień.





  1. Spych — obsunięta nieco część stromej krawędzi.
  2. Dzikie perliczki nieraz zbierają się w ogromne stada i koczują z miejsca na miejsce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.