<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
Dalsze przygotowania do wyprawy.

Gdy mali wędrowcy skończyli rozwieszanie mięsa i ryb, a potem posilili się upieczonemi na węglach nogami i głowami dzików, Y podszedł do towarzyszy i spytał:
— Powiedzcie mi, co jest gorsze: głód czy pragnienie?
— Pragnienie! O, pragnienie stokroć gorsze jest od głodu! — odparli chórem.
Wódz skinął głową.
— Tak! — rzekł. — A więc posłuchajcie! Chcę zaprowadzić was nad brzeg rzeki, o której opowiadał mi Soko. Daleko jest do niej i nie wiem, co może spotkać nas w drodze. Musimy być przygotowani na wszystko... Obawiam się, że, odszedłszy od jeziorka, nigdzie już nie spotkamy wody, aż dojdziemy do rzeki, gdzie, jak twierdził Soko, niczego nam brakować nie będzie. Musimy więc mieć wodę ze sobą...
— Nieść wodę?! — krzyknęło kilku chłopców.
— Tak! Poniesiemy ze sobą wodę! — odparł Y. — Dlatego to kazałem wam tak ostrożnie obchodzić się ze skórami zwierząt. Musimy wygarbować je i zamienić na wory do wody...
— Wory do wody! — rozległy się coraz bardziej zdumione okrzyki.
— Tak! Musimy spróbować garbowania, chociaż nie wiem, czy się nam to uda... — rzekł wódz i chciał coś dodać, lecz w tej chwili zbliżył się do niego jeden z murzynków, chudy, ospowaty Dil i, uśmiechając się dobrodusznie, powiedział:
Rru! Ja umiem garbować skóry... W zeszłym roku byłem w Balandze z ojcem, po którego przysłano, aby wygarbował piękne skóry lampartów dla białego nuri. O, mój stary zna się na tem, bo jego ojciec i dziadek byli też garbarzami! Ja ci dopomogę, Y! Musimy tylko znaleźć drzewo teli[1] i zedrzeć z niego korę!
— No, to ruszajmy na poszukiwania teli! — zakrzyknął wódz.
— Dobrze! — zgodził się Dii. — Niech tylko kilku chłopaków pozostanie w obozie. Muszą oni ostremi kamykami i maczetą tak oczyścić skóry, żeby nie pozostawić na nich ani śladu mięsa i tłuszczu. Trzeba też wykopać trzy doły i okryć ich dno i boki gliną.
— Zrobimy tak, jak mówisz — odpowiedział Y. — Idź i szukaj teli, ja zaś pozostanę tu wraz z chłopakami, oczyszczę i oskrobię skóry i przygotuję doły, które ci są potrzebne, Dil!
Ospowaty chłopak zabrał ze sobą pięciu przyjaciół i, pogwizdując, ruszył w dżunglę.
Y podzielił skóry pomiędzy kilku chłopaków, innych posłał po glinę do pobliskiego wąwozu, sam zaś zaczął kopać doły.
Przez całe pięć dni pracowali chłopcy na polance, gdzie się dymiły ogniska. Kilku z nich łapało ryby w jeziorku i przygotowywało strawę dla całego oddziału. Dil zaś — mały garbarz — rządził całym obozem.
Gdy skóry zostały starannie oskrobane, chłopak kazał natrzeć je popiołem, a potem wymyć. Po tej czynności składano skóry do dołów, przysypując je drobnemi kawałkami kory teli i zalewając wodą.
W ciągu trzech dni mokły skóry w ciemnobrunatnej wodzie, a Dil co parę godzin próbował ich, miętosząc w rękach, wąchając i robiąc cienkie nacięcia.
Ujrzawszy, że nabrały żółtawego odcienia, co oznaczało, że garbnik przeszedł całą warstwę skóry, murzynek kazał towarzyszom wyjąć je z dołów, przepłókać w czystej wodzie i dobrze wybić grubemi kijami, rozciągnąwszy je na kamieniu.
Długo jeszcze suszono skóry na słońcu, aż przystąpiono do robienia worków. Otwory w miejscach, gdzie były nogi zwierząt, ściągnięto mocno cienkiemi rzemykami. Pozostały tylko wolne otwory w szyi. Przez nie nalano wody i ściągnięto je rzemieniami.
Napełnione w ten sposób wory powieszono na gałęziach drzewa.
Co kilka godzin wylewano z nich wodę i zastępowano świeżą; rzemyki podciągano mocniej.
Wreszcie Dil rzekł do wodza:
— Wory są w porządku! Nie ciekną i nie zanieczyszczają wody.
— Dziękuję! — rzekł Y. — Możemy więc teraz rozpocząć dalszą wędrówkę!
Chłopcy wyrąbali kilka długich, mocnych bambusów do noszenia ciężarów.
Pewnego poranku, tuż po posiłku, Y dał znak do wymarszu.
Murzyniątka umieściły sobie na głowach końce bambusów, na których wisiały zapasy żywności i sześć worów z wodą.
Y uwiązał sobie na grzbiecie duży tłumok, w którym złożył część suszonych ryb. Skończywszy te przygotowania, obejrzał całą karawanę i, machnąwszy ręką, krzyknął:

— W drogę!

Ruszył pierwszy, a za nim szedł Llo, niosąc dzidy i łuki, aby nie zawadzały chłopakom, obciążonym ładunkiem.
Mały oddziałek przedzierał się przez gąszcz dżungli, a Y prowadził go na południe.
Był to ciężki przemarsz. Nogi chłopaków wikłały się w sieci wysokich traw i kłujących roślin; co chwila spotykali olbrzymie piony zwalonych drzew lub haszcze, przez które z trudem torowali sobie drogę, przerąbując maczetami wąskie przejścia wśród zarośli.
Zmieniając się co godzina przy noszach, chłopcy posuwali się jednak naprzód.
Y dał znak do zatrzymania się tuż przed południem. Posiliwszy się naprędce, chłopaki pokładły się. Mogły wypoczywać ze trzy godziny, te najstraszliwsze godziny, gdy słońce jakgdyby się wścieka, wylewając na ziemię prażące promienie.
Nawet w mroku dżungli dawał się odczuwać ten nieznośny skwar. Panowały tu zaduch i spiekota. Umilkły ptaki; żadna żywa istota nie śmiała wyjrzeć ze swej zacienionej kryjówki; pochowały się owady, a drzewa i krzaki opuściły bezwładnie liście i młode pędy.
Wędrowcy zapadli w twardy sen. Dwóch, pozostawionych na czatach chłopaków siedziało na uboczu, rozglądając się dokoła i nasłuchując.
Byli to Boro i Umaru. Siedzieli milcząc, czujni i przejęci swojemi obowiązkami wartowników.
Po pewnym czasie Umaru spojrzał na towarzysza i spytał go:
— Widziałeś? Rru nie kładł się. On czuwa za wszystkich...
— Widziałem — odparł Boro. — Y wlazł na wysokie drzewo i długo oglądał okolicę. Potem — zniknął...
— Odszedł? Nie spostrzegłem tego. Myślałem, że wódz siedzi w tych krzakach i naradza się z Llo... — szepnął chłopiec.
— Widziałem, że przerzucił łuk przez ramię i zbiegł do wąwozu — dodał Boro. — Wódz obmyśla coś...
Umilkli i zaczęli chodzić dokoła obozu.
W godzinę potem dwu innych chłopców zastąpiło ich na czatach.
Ledwie się rozległ pierwszy krzyk juju — małej szarej papużki senegalskiej, a po niej basowe gruchanie korasy — zielonego gołębia, zwiastujących koniec skwaru dziennego, z krzaków wyślizgnął się Y.
— W drogę! — krzyknął, podnosząc z ziemi swój ciężki tłumok z rybami. — Będziemy teraz szli aż do nocy. Musimy się śpieszyć!
— Dlaczego mamy się śpieszyć? — zapytał go szeptem Llo. — Mamy przecież zapasy pożywienia i wody...
— Za parę dni woda zacznie się psuć, a tymczasem, gdyście wypoczywali, obiegłem kawał dżungli. Nigdzie nie znajdziemy źródła... Zaczynają się już zarośla mimoz, kissa[2] i mené[3] — oznacza to, że wchodzimy na teren bezwodny...
Ruszyli.
Idący na czele oddziałku Y uważnie patrzył w ziemię.
Była dla niego — zdolnego ucznia Soko — niby księga otwarta.
Tam i sam zarośla traw i haszcze krzaków przecinały kręte ścieżki. Bystre oczy chłopaka w lot spostrzegły na nich ślady słoni, bawołów, antylop, a nawet niezatarte jeszcze zadraśnięcia pazurów dużych i małych kotów.
Ślady te jednak odciśnięte zostały dawno. Świeżych zaś nigdzie nie dojrzał mały wódz.
— Źle! — myślał Y. — Zwierzęta uciekły oddawna przed posuchą. Teraz nie wątpię, że nigdzie nie spotkamy wody.
Przyśpieszał więc kroku, aby jak najprędzej dojść do wymarzonej rzeki, o której cuda opowiadał mu łowca Soko.
Raz tylko jeden zatrzymał Y swoich chłopaków i dał im krótki wypoczynek.
W pół godziny później szli już dalej. Coraz częściej ostre kolce akacyj wpijały się w nagie ciała dzieci. Nikt nie uskarżał się jednak i karawana dzielnie i wytrwale posuwała się naprzód. Zmieniali się chłopcy przy noszach i nic nie przerywało marszu.
Już noc zapadła, a wódz prowadził swój oddział i nie dawał sygnału na zakładanie obozu. Dopiero, gdy wyszli na dużą polanę, gwizdnął cicho i szepnął coś do Llo.
Grubas zatrzymał chłopaków i rzekł do nich:
— Wódz kazał stanąć tu i rozpalić ogniska. Na tej polanie spędzimy noc...
Chłopaki ochoczo, śmiejąc się i nawołując, zabrały się do roboty.
Ogromny stos, złożony z suchych gałęzi konde, buchnął wkrótce czerwonym płomieniem, oświetlając dżunglę, która, obstąpiwszy dokoła polanę, jakgdyby zdumiona, przyglądała się czarnym, odważnym chłopakom.
Śmiech, głośne okrzyki i odgłosy kroków i uderzeń ciężkich maczet nie trwały długo. Cisza zapanowała nagle przy ognisku. Znużone dzieci pragnęły snu. Na polanie tkwiło trzech wartowników. Któryś z nich od czasu do czasu dorzucał do ognia suchą gałąź, a gdy podsycony płomień buchnął wyżej, odchodził na dawne miejsce. Czerwone połyski zapalały się na szerokich ostrzach dzid uzbrojonych murzynków.
Pod olbrzymim, usychającym konde siedział Y z głową wspartą na dłoniach. Usnął, lecz spał bardzo krótko. Otworzył oczy, sprawdził, czy czaty stoją na swoich miejscach, i zaczął nasłuchiwać.
W dżungli panowała niczem nie zmącona cisza.
— Źle! — mruknął do siebie wódz. — Wszystkie zwierzęta dawno już odkoczowały...
Jakgdyby odpowiadając mu, skądś zdaleka doszło głuche, urwane, smutne wycie.
— To niari wydaje swój krótki poryk — pomyślał Y. — Ale niari przez noc potrafi nieraz przebiec dużą przestrzeń...
Istotnie echo przyniosło głos geparda.
Ten kot o wysokich przednich łapach i nieruchomych pazurach nie obawia się odwiedzać pozbawionych wody miejscowości, gdyż robi z łatwością znaczne przebiegi.
Był to jedyny głos, słyszany tej nocy. Małpy i papugi nie odzywały się wcale.
W poszukiwaniu wody porzuciły one tę część dżungli.

Coraz większy niepokój szarpał serce małego wodza. Tak bardzo pragnął doprowadzić swoich towarzyszy nad rzekę, gdzie potrafiliby przetrwać głodowy okres posuchy!
O świcie karawana przedzierała się już poprzez dżunglę.

Y coraz bardziej przyśpieszał kroku, aby jak najprędzej dojść do celu.
W dwa dni później dżungla urwała się nagle.
Chłopcy wyszli na płaskowyż, porosły nędzną trawą, niewysokiemi krzakami i rzadkiemi drzewami kauczukowemi. Teren wznosił się łagodnie ku widniejącym na horyzoncie górom.
Twarda, kamienista gleba okryta była piargami[4] starych osypów.
Wszędzie tkwiły kępy lub pagórki dziwnych kształtów.
Jedne z nich podobne były do olbrzymich grzybów, inne do bezkształtnych głazów, lub też do wysokich kopców o kilku strzelistych wierzchołkach, które wznosiły się niby iglice budowli gotyckich.
Te kopce, grzyby i głazy były to gmachy, zbudowane przez małe owady — termity. Niektóre z gmachów dosięgały wysokości trzech metrów. Zdawały się być zbudowane z ziemi lub gliny. Tak też było w istocie, lecz ziemia ta została poprzednio zmieszana ze śliną termitów, a wskutek tego nabrała twardości i wytrzymałości cementu.
Każdy gatunek termitów budował dla siebie osobny, odmiennego kształtu kopiec. W nim się mieścił cały ludek owadzi i pędził życie podług ściśle ustalonych przepisów.
Od każdego kopca ciągnęły się po ziemi lub konarach pobliskiego drzewa jakgdyby sznury, ulepione z tejże twardej ziemi.
Jakież miały one przeznaczenie?
Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, że termity są bardzo mądremi istotkami, lecz niezwykle wrażliwemi na gorąco i suche powietrze oraz na światło dzienne. W ich kopcach-gniazdach panuje mrok, a dzięki grubym murom także niezmienna temperatura i jednakowo wilgotne powietrze.
Termit, który odważy się wypełznąć na słońce, musi zginąć.
Tymczasem termity muszą gromadzić pożywienie. W tym to właśnie celu budują te ciągnące się po ziemi i drzewach sznury, które są krytemi galerjami. Ciemnemi przejściami, budowanemi w nocy, termity robią dalekie wyprawy po zapasy żywności.
Znalazłszy coś do zabrania, miljony termitów pokrywają zdobycz kopulastą budowlą, od której prowadzi galerja ku kopcowi. Galerją tą w dzień i w nocy krążą zastępy pracowitych istotek, przenoszących pożywienie do gniazda. Cały ludek trudzi się bez przerwy, napełniając spiżarnie żywnością, wychowując młode pokolenie, czyszcząc ogólne sale, osobne pokoiki i korytarze, wzmacniając mury i żywiąc wojowników.
W każdym kopcu, poza bezbronnymi robotnikami, istnieją uzbrojeni w potężne szczęki, niewidomi żołnierze. W czasach pokojowych nie pracują oni i robotnicy zmuszeni są żywić swoją armję, ponieważ sami wojownicy nietylko nie umieją zdobywać pożywienia, lecz nawet jeść nie potrafią. Robotnicy wkładają im dobrze pożutą strawę wprost do żołądka, bo niezmiernie rozrośnięte szczęki żołnierzy nie są przystosowane do żucia.
Zato w razie napadu nieprzyjaciół, żołnierze wychodzą z kopca i, stając zwartym szeregiem, naoślep biją i szarpią napastników potężnemi żuchwami.
W każdym jednak wypadku — porażki, czy zwycięstwa — wojownicy zawsze giną. Wypuściwszy bowiem z kopca swoich obrońców, robotnicy zamurowują za nimi przejście i skazują ich na śmierć.
Jak mogą walczyć ślepi żołnierze?
Widocznie, posługują się oni dobrze rozwiniętem powonieniem. Zapomocą węchu nietylko poznają wroga, lecz określają ściśle dystans, dzielący walczących. Po odniesionem zwycięstwie wojownicy giną pod zabójczemi dla nich promieniami słońca. Wiedzą o tem dobrze termity i dlatego bez sprzeciwu i sarkania żywią ciągle głodnych żołnierzy, którzy w niektórych kopcach przebywają w osobnych, dla nich tylko zbudowanych salach koszarowych.
Za najstraszniejszego wroga termitów uważana jest mała, czerwona mrówka. Ta drapieżna istotka śmiało atakuje gniazdo swego nieprzyjaciela. Potrafi niespostrzeżenie wedrzeć się do jego środka i dokonać rzezi nieuzbrojonych, słabych termitów. Dlatego to w najsłabszych miejscach kopca, a szczególnie przy otworach, doprowadzających powietrze do wnętrza budowli, tkwią patrole wojowników.
W Afryce podzwrotnikowej zagraża termitom jeszcze jeden nieprzyjaciel.
Z nim to spotkał się Y w drugim dniu marszu przez płaskowyż, obfitujący w kopce.
Oddział zatrzymał się już był na popasie. Chłopcy, znużeni wściekłym skwarem, znosili suchą trawę i gałęzie na ognisko. Większość leżała lub siedziała w milczeniu, wyczerpana i osłabiona doreszty.
Y, jak zwykle, wyruszył na wywiad. Czynił to zawsze, aby się przekonać, jaka droga oczekuje nazajutrz wędrujących chłopaków.
Szedł, trzymając łuk w pogotowiu i rozglądając się na wszystkie strony.
Słońce ostatniemi, czerwonemi promieniami oświetlało ponury krajobraz. Znikły resztki roślinności. Tu i ówdzie widniały jeszcze niewysokie krzaczki dumm’u. Coraz więcej głazów, które stoczyły się niegdyś ze szczytów gór, leżało na ziemi, okrytych narościami szarych, bezbarwnych liszajów. Wpośród nich wznosiły swoje kopulaste lub śpiczaste głowy kopce termitów.
Y zrozumiał, że oddziałek jego przekroczy jutro grzbiet górski.
Chciałby dojść do nagich szczytów dziś jeszcze i zajrzeć na drugą jego stronę, aby wiedzieć, co się znajduje na uskokach i zboczach górskich. Jednak zmiarkował, że nie dojdzie, bo spory kawał drogi pozostawał do postrzępionych, zębatych szczytów, a mrok zapadał szybko.
Stanął, oglądając raz jeszcze okolicę. Po chwili dobiegł go jakiś zgrzyt, szamotanie się i sapanie. Cicho się skradając, ruszył na ten hałas. Zaczaiwszy się za wysokim kamieniem, wytknął głowę i począł wypatrywać przyczyny nieznanych mu odgłosów. Nic nie spostrzegłszy, przeszedł jeszcze kilkanaście kroków i przystanął. Szum dochodził go już zupełnie zbliska. Czołgając się na kolanach, pełzał dalej.
Po chwili serce zabiło mu gwałtownie.
Jakieś spore zwierzę, nie mniejsze od świni, sapiąc i fukając, drapało kopiec termitów, wyłamywało duże kawałki twardej ziemi i, mrucząc, ryło ją z szybkością niezwykłą. Czarne, gęste futro, długie uszy i ryj okryte były kurzem i piaskiem. Gruby, muskularny ogon mocno opierał się o ziemię.
— Ha! — pomyślał chłopak. — Zdybałem kimfé przy robocie! Soko upolował je pewnego razu. Spróbuję teraz ja!
Kimfé było tak zajęte rozkopywaniem kopca, że nic nie słyszało.
Krótkiemi łapami, uzbrojonemi w potężne pazury, odrzucało stwardniałą na kamień ziemię, zapuszczało w otwór długi język, zgarniało nim biedne, napadnięte termity i łykało z rozkosznem mruczeniem i sapaniem.
Było to tak zwane prosię ziemne, żyjące w Afryce zachodniej i wykopujące dla siebie głębokie nory, o zawiłych, kilkumetrowych galerjach podziemnych.
Napatrzywszy się na to niezwykle czujne zwierzę, Y zmierzył do niego starannie i wypuścił strzałę.
Kimfé w okamgnieniu rzuciło się do ucieczki, wymachując grubym ogonem.
Strzała utkwiła w niem jednak, więc szybko traciło siły i biegło coraz wolniej.
Y ścigał swoją zdobycz. Zwierzę, widząc, że nie zdąży dobiec do legowiska, położyło się nagle na grzbiecie i, wystawiwszy naprzód potężne łapy, przygotowywało się do rozpaczliwej obrony.
Druga strzała pozbawiła kimfé życia.
Z triumfem przywlókł Y swoją zdobycz do obozu. Cieszyła go myśl, że towarzysze dostaną świeże pożywienie.
Murzyniątka z hałasem i śmiechem przystąpiły do obdzierania zwierza ze skóry i przyrządzania strawy.
Gdy wszyscy, najedzeni i zadowoleni, siedzieli dokoła ogniska, najstarszy z chłopców zbliżył się do Y i w milczeniu podał mu prawą łapę kimfé.
Było to nadaniem mu tytułu wodza.
Murzynom rzadko się udaje upolować prosię ziemne. Jest ono dość pospolite w całej Afryce zachodniej, a głębokie wyrwy, prowadzące do podziemnego barłogu, podróżnicy spotykają dość często. Kimfé obdarzone jest jednak tak niezwykłą czujnością, że tylko przypadkowo staje się zdobyczą czarnych łowców.
Prawa łapa tego zwierzęcia, podług obyczaju, należy do króla szczepu lub wodza. Zabobonni murzyni wierzą, że taki talizman dodaje posiadaczowi odwagi i chroni go od chorób, złej przygody i trucizny.
Y aż się zarumienił z radości i dumy.
Przyjął podarek i rzekł głośno:
— Dziękuję wam, dzieci moje!
Po raz pierwszy przemówił jak prawdziwy wódz, uważający się za najstarszego, niemal za ojca nawet.
Chłopaki podniosły ręce i zakrzyknęły:
Rru! Rru! Rru!





  1. Sok tego drzewa zawiera niebezpieczną truciznę, kora zaś, posiadając bardzo dużo taniny, stanowi najpotężniejszy garbnik, czyli materjał niezbędny do wyrabiania skór.
  2. Kissa — mirty
  3. Rodzaj kaktusów.
  4. Piarg — żwirowe usypisko z odłamów skał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.