<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
Rybacy.

Podczas gdy w kotlinie odbywało się polowanie, mały, wesoły Llo, doprowadziwszy swój oddziałek do bagna, ruszył naprzód. Droga nie była łatwa. Chłopaki natrafiły wkrótce na grząskie trzęsawisko. Wysokie kępy, zarosłe trzciną, co chwila przegradzały im drogę. Czarne torfowisko zapadało się pod nogami murzynków. Padali i gramolili się z błota, czepiając się kęp i gałęzi koszlawych krzaków. Jakieś ptaki z przeraźliwym krzykiem zrywały się z trawy i krążyły nad głowami, nawołując się jękliwie.
Kilka żmij i niejadowitych wężów śmignęło tu i tam. Jeden z chłopaków dogonił czarną żmiję i przycisnął ją do ziemi kijem, drugi dobił ją natychmiast. Była to naja, jadowity płaz z rodziny okularników, najniebezpieczniejszy z wężów afrykańskich.
Po długich wysiłkach, oddziałek zziajany i okryty cuchnącem błotem dotarł wreszcie do jeziorka.
Do połowy zarośnięte sitowiem i bambusami, ukryte było za ścianą drzew o zwisających napowietrznych korzeniach. W ich gąszczu gnieździły się stada zielonych papug, wrzaskiem i skrzekiem witających niespodziewanych gości.
Starszy już chłopak, trzynastoletni Boro, zbliżył się do Llo i szepnął do niego:
— Patrz! Z jeziora wypływa szeroki strumyk. Być może biegnie on do jakiejś rzeki? Jeżeli jeziorko to łączy się z nią — mogą w niem być krokodyle.
— Ach, tak? — potrząsnął głową Llo. — Musimy być ostrożni...
Nic zwlekając, postanowił zbadać jeziorko.
Wiedział, jak się to robi. Murzyni, po rozlewie Nigru, starannie przeszukiwali zawsze każdą większą kałużę lub jary, gdzie pozostawała woda z pory deszczowej.
— Chłopcy! — krzyknął Llo. — Uplećcie-no mi długi sznur!
Murzyni posiadają niezwykłą wprawę w robieniu powrozów. Splatają je z cienkich pasemek bambusów; wiją je też z włókien palmowych, trawy i cienkich gałązek.
Chłopaki zabrały się do roboty. Nacięto pęki sztywnej trawy i trzcin. Wkrótce upleciono długi, mocny sznur.
— Dobrze! — zawołał Llo. — Zaraz przyjdę!
Długo myszkował wśród kęp, wpadał po brzuch w grząskie torfowisko, klął i prychał, coś mrucząc do siebie.
Chłopcy ze zdziwieniem przyglądali się Llo.
Niezawodnie ścigał jakąś zdobycz, bo skakał, pochylał się, wymachiwał kijem i, wykrzykując coś, gonił dalej.
Przystanął wreszcie, otarł pot i błoto z czoła.
— Łatwiej słonia pochwycić, niż tego nicponia! — krzyknął wesołym głosem.
Powrócił, trzymając za ogon miotającego się rozpaczliwie dużego, rudego szczura wodnego. Uwiązał zwierzątko do powrozu i, zakręciwszy w powietrzu, cisnął na otwartą powierzchnię jeziorka.
Szczur pływał długo, usiłując zerwać sznur, lecz wkońcu znużony zaczął tonąć. Llo podciągnął go ku brzegowi i puścił na wolność.
— Boro! — rzekł, zwracając się do towarzysza. — Ani jeden krokodyl nie wynurzył się, aby porwać szczura. Niema ich chyba w jeziorze.
— Tak też i ja myślę! — odparł murzynek. — Jeśliby były, spłoszylibyśmy je, gdyż wylegiwałyby się na brzegu. Lubią one takie bagniste, porosłe trawą brzegi!
— A zatem — zaczynajmy! Dajcie sieć!...
Llo obejrzał ją.
Pokiwał smutnie kędzierzawą głową i parsknął głośnym śmiechem.
— Przez takie dziury prześliźnie się nawet człowiek, a cóż dopiero ryba?! Hej tam, chłopaki, do roboty! Musimy naprawić sieć, bo inaczej cała sprawa nanic!
Murzyniątka znowu plotły, tym razem cieniutkie sznureczki i zręcznie robiły z nich mocne oka, łatając zniszczoną sieć.
Przejrzawszy ją uważnie, od skrzydeł aż do „włóka”, albo „matni”, Llo wybrał kilku najstarszych i najsilniejszych chłopców i razem z nimi wszedł do wody. Jeziorko nie było głębokie i nie miało zdradziecko ukrytych dołów. Rybacy brnęli ostrożnie, macając dno bambusowemi tykami i ciągnąc za sobą sieć.
Woda doszła im wkrótce do brody. Chłopcy płynęli, trzymając w zębach skrzydło sieci i otaczając nią sporą część jeziora.
Uwiązane do jej dolnej płachty kamyki ciągnęły ją na dno, a pływaki, wystrugane z drzewa, utrzymywały górne skrzydło na powierzchni wody.
Jeden po drugim wychodziły chłopaki na brzeg, po trzech z każdej strony pozostało w wodzie, trzymając w ręku sznur od obydwu skrzydeł.
— Wycią-ą-gaj! — zakomenderował Llo i, wskoczywszy z dwoma innymi murzynkami do wody, jął bić w nią bambusem, skakać i pluskać. Mali rybacy zapędzali w ten sposób ryby do długiego worka-matni, od której szły skrzydła sieci, stanowiące jakgdyby zagrodę.
Chłopaki, pochwyciwszy za sznury, ciągnęły niewód.
Długo się mozoliły, bo namokła sieć stała się ciężka i co chwila zawadzała o leżące na dnie gałęzie, a nogi ich grzęzły w torfie.
Murzyniątka pracowały jednak w pocie czoła i wyciągały niewód, płachtę po płachcie. Po godzinie tych wysiłków w wodzie pozostała już tylko matnia.
Llo uśmiechnął się triumfująco. Był pewny obfitej zdobyczy.
Świadczyła o tem kotłująca się woda i coraz częściej rozlegający się plusk w sieci.
Niektóre ryby wyrywały się z ciągnącej się po dnie matni i z rozpędu wyskakiwały na brzeg. Najmłodsi chłopcy ogłuszali je ciosami kijów.
Murzyniątka nie miały sił wyciągnąć całej sieci. Przepełniona rybami była zbyt ciężka. Zrozumiał to Llo i postanowił śpieszyć się, aby ryby nie porwały matni.
Z trzema starszymi chłopcami wszedł do wody, jął wyjmować z sieci najgrubsze ryby i ciskać je na brzeg. Murzyniątka z radosnemi okrzykami dobijały je kijami i składały wśród kęp.
Niewód zagarnął przeróżne ryby.
Najwięcej jednak było tu długich, o kościstej, okrągłej łusce i kilku płetwach na grzbiecie, — żółtawych, leniwie poruszających się fokene, uzbrojonych w ostrza na grzbiecie krokro i większych od nich — najeżonych kłującym grzebieniem — keszr,[1] przypominających nasze okonie, tylko bez porównania większych. Jeden ze złapanych keszrów miał z pewnością niemniej, niż metr długości, chociaż Soko chwytał na dróżki[2] prawie dwa razy większe.
Poza tem Llo wyciągnął z matni dwie spore wąsate ryby, ociężałe i nieruchome.
— A! — zawołał radośnie. — Dzień dobry, wąsale! Patrzcie, chłopcy, kto do nas zawitał. Doho,[3] dwa doho! To najsmaczniejsza, najtłustsza ryba! Będziemy mieć z nich przednią polewkę!
Znacznie opróżnioną sieć wyciągnięto wreszcie na brzeg. W okach jej trzepotały uwikłane srebrzyste i złociste ryby o dużych głowach, szerokich tułowiach, krótkich ogonach i kolcach na grzbiecie. Były to pospolite w rzekach Afryki zachodniej baringi.[4]
Gdy cała zdobycz została wybrana z sieci, chłopcy zaczęli wypruwać z ryb wnętrzności. Powiązawszy w pęki małe baringi, rybacy ruszyli ku obozowi.
Wesołemi okrzykami spotkali ich myśliwi.
Rybacy, znużeni i pocięci przez zjadliwe bąki i moskity,[5] najwięcej się ucieszyli widokiem kociołków, z których już buchała smakowicie pachnąca para.
Nawet Llo nie wytrzymał i, zapomniawszy o stanowisku adjutanta wodza, fiknął koziołka.
Murzyniątka zabrały się do posiłku.

Cisza zapanowała pod koronami wysokich drzew. Rozlegały się tylko mlaskanie warg i ciężki oddech zajadających chłopaków.

Na uboczu, pod drzewem, siedział zamyślony Y. Miał stroskany wyraz twarzy. Znał on skutki promieni słonecznych swej ojczyzny. Nieraz widział, że zabite zwierzę, lub wyciągnięta z wody ryba w porze południowej psuły się po kilkunastu minutach. Trzeba więc było natychmiast przystąpić do roboty. Tymczasem widział wyraźnie, że chłopaki były zupełnie wyczerpane. Należał się im wypoczynek. Co tu robić?
Y nie mógł dopuścić, aby tyle dobrych ryb poszło na marne!
Wstał i zbliżył się do obozu.
— Który z was, chłopcy, zechce pomóc mi zaraz załatwić się z rybami? Wiem, że jesteście zmęczeni, lecz musimy za wszelką cenę ochronić zdobycz przed zepsuciem.
Pięciu starszych chłopców i zawsze chętny Llo podnieśli ręce.
— Dobrze! Dziękuję wam! — rzucił krótko i, zwracając się do innych, dodał: — Daję wam dwie godziny na wypoczynek, a zato potem czeka was praca!
Idąc za radą wodza, trzech chłopców rozcinało ryby na dwie połowy wzdłuż grzbietu i wyciągało z nich kość pacierzową; inni posypywali połcie solą i rozwieszali na sznurach.
Y przy pomocy Llo rąbał cienkie drzewka i bambusy.
Spojrzawszy na stos ryb, zaczął stawiać szałas.
Gdy sklecił stożkowaty budynek, kazał Llo, aby starannie oplótł go i otulił gałęziami, sam zaś wykopał dół w szałasie.
Pracowali długo, aż Y spojrzał na niebo. Słońce zaczynało już chylić się ku zachodowi.
— Wstawać! — krzyknął do śpiących towarzyszy. — Bierzcie maczety! Macie narąbać jak najwięcej gałęzi achi[6] a migiem, migiem!
Gdy w dżungli rozlegały się uderzenia ciężkich maczet i trzask padających gałęzi, kilku chłopców rozwieszało w szałasie połcie mięsa i ryby. W wykopanym przez Y dole rozpalono ognisko i zarzucono świeżemi gałęziami. Gęsty, smolny dym zapełnił szałas i szczelinami wydobywał się nazewnątrz.
— Llo! — rzekł wódz. — Wyznacz warty, aby przez całą noc dorzucały gałęzi do ognia. Będziemy wędzili nasze zapasy aż do jutra.
W pracy chłopcy nie spostrzegli, że mrok już zaczął zapadać.
Rozgorzały znowu ogniska obozowe, zadymiły kociołki, w których warzyły się baringi.
Nad kociołkami pochylił się jeden z chłopców i wrzucił coś do nich.
— Znalazłem w dżungli krzak czerwonego pieprzu — mruknął do siedzących wpobliżu towarzyszy. — To dobra przyprawa!
Czerwony, piekący w ustach i gardle pieprz jest ulubionym dodatkiem do potraw czarnych ludzi, którzy lubią ostre przyprawy. Być może, są one potrzebne dla zdrowia w skwarnym, wilgotnym klimacie ich ojczyzny.
Wódz naradzał się z murzyniątkami, doglądającemi wędzenia mięsa.
Objedzone i spracowane chłopaki dawno już spały po wieczornym posiłku, lecz Y czuwał. Jakgdyby nie czuł znużenia, chodził koło szałasu i śledził, aby ogień nie przygasał i aby murzyniątka na czas dorzucały świeżych gałęzi do dołu, pełnego węgli.
Świt zastał go znów przy pracy.
Wyrwawszy z szałasu kilka drągów, zajrzał do wnętrza wędzarni.
— A-a! — mruknął uradowany.
Długie, wąskie pasma mięsa nabrały ciemnoczerwonej barwy; połcie pokrajanej ryby stały się złociste i ociekały tłuszczem.
Obudziwszy swój oddziałek, kazał chłopcom lekko natrzeć uwędzone mięso solą i rozwiesić na sznurkach w miejscu przewiewnem i zacienionem.
Y rozmyślał teraz nad inną pracą. Miał przed sobą trudne zadanie.
Raz tylko widział, jak wykonywali je biali ludzie. Musiał jednak spróbować...





  1. Keszr — Europejczycy nazywają ją w Afryce „rybą-kapitan“; dochodzi ona do 1,8 metra.
  2. Dróżki — sznur z setką haczyków, ciągnący się po dnie rzeki.
  3. Doho — ryba, przypominająca z wyglądu naszego suma, chociaż nie dosięgająca jego wymiarów.
  4. Baringi — ryby, których mniejsze okazy można oglądać w naszych akwarjach.
  5. Moskity — rodzaj podzwrotnikowych komarów.
  6. Achi — mimoza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.