<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Miranda
Wydawca Przegląd Wieczorny
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia "Rotacyjna"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W samym początku r. 1919 wrócił Jan Podobłoczny z dalekiej a niedobrowolnej podróży — przez morza i lądy. Zebraliśmy się na jego powitanie u naszych wspólnych znajomych, państwa W., gdzie też zatrzymała się żona p. Jana oraz jego dwoje dzieci, które przybyły z matką ze wsi, z pod Nowego Dworu.
Oczywiście byliśmy ciekawi, co przeżył i co widział Jan Podobłoczny przez te cztery lata, gdyż wyjechał w r. 1915.
— Dawno nie byłem — zaczął Jan — w gronie osób tak miłych i bliskich, i dawno nie miałem tak serdecznej okazji do zwierzeń i wspomnień. Przebaczycie mi więc, jeżeli, wzruszony waszą życzliwością, będę może nawet za gadatliwy i nadużyję waszego zaciekawienia. Ale istotnie tak nadzwyczajne rzeczy spotkałem w podróży, że nie będę w stanie powstrzymać się, gdy mi wspomnienia tłoczyć się będą jedne na drugie.
Od r. 1915 nagle zaczęły mnie ścigać nieszczęścia: ale zaczynam wierzyć, że wszelkie cierpienie ukrywa w sobie tajemnicę jakiejś przyszłej nagrody. Jakoż za te przykrości co mnie spotkały, zostałem sowicie wynagrodzony.
Początek moich nieszczęść jest bardzo banalny: w kwietniu 1915 r. siedziałem w kawiarni z pewnym znajomym i najspokojniej mówiliśmy o zdarzeniach ówczesnych. Umyślnie podkreślam że mówiliśmy najspokojniej, gdyż żadnej namiętności ani we mnie ani w nim nie było. Prowadziliśmy spór: on dowodził, że Rosja wygra; ja zaś — że przegra.
Wykazywałem, że niema absolutnie nadziei, aby Rosja mogła mieć jakikolwiek sukces: dowodziłem matematycznie przez a plus b.
I otóż moja algebra nie podobała się jakiemuś sąsiadowi, na którego nie zwracałem uwagi.
Ten, widać dobrze zorjentowany sąsiad, nagle wyszedł, ale wkrótce powrócił w towarzystwie żandarma — i wskazując moją osobę, oświadczył, że ja wygłaszałem opinje szkodliwe dla armji rosyjskiej i dla.państwa, że jestem „porażeniec“, że wróżę pogrom Rosji it.d.
Żandarm, wysłuchawszy tego wszystkiego, z wyszukaną grzecznością rzekł mi:
Pożałujcie.
Cóż miałem robić? Pożałowałem. Słowem aresztowano mnie, a wkrótce potem znalazłem się w wagonie i jechałem w niewiadomym kierunku — na północo — wschód. Jakoż zostałem wysłany do Irkucka, a potem nad jezioro Bajkał, do miejscowości Li-cza-cheń.
Zarówno w więzieniu, jak i w drodze interesował mnie nie tyle mój własny los, ile jedna sprawa, którą się jak najżywiej zajmowałem w czasie, gdy cały świat był opętany wojną.
Z przyczyny wady w płucach zostałem uznany za niezdatnego do służby wojskowej — i mogłem się oddać innym sprawom. Co do mojej rodziny, to wiedziałem, że jej byt jest zabezpieczony i że nic złego jej nie zagraża.
Jedyna sprawa, której, jadąc na wygnanie, żałowałem najwięcej, była to Miranda, osoba tak niepospolita, że drugiej istoty ludzkiej — takiej jak ona — spotkać mi się nie zdarzyło.
Pisałem do niej raz jeden, natychmiast po przyjeździe do Li-cza-cheń i po siedmiu tygodniach otrzymałem odpowiedź z Warszawy; ale potem już wiadomości od niej nie miałem. Da się to łatwo wytłumaczyć, gdyż w owym czasie Warszawę zajęli już Niemcy i oczywiście komunikacja listowa między Rosją a Europą centralną została przerwana.
Po powrocie pierwszą sprawą, jaką się zająłem, było poszukiwanie Mirandy: w Warszawie jej niema, o czem się dowiedziałem, jak to wam opowiem niezadługo, ale zacząłem starania, by ją odnaleźć w Niemczech albo Anglji. Ponieważ Miranda (właściwe nazwisko Ketty Douglas) była z pochodzenia Szkotką. Niemcy ją zaaresztowali i gdzieś zesłali do Niemiec na pobyt — jako obywatelkę z państw nieprzyjacielskich.
Niewątpliwie śród obecnych tutaj nie jeden, jeżeli nie znał osobiście Mirandy, to słyszał o niej: zapewne też i wielu Niemcom była ona znaną i być może próbowali z nią robić doświadczenia; choć, o ile sądzę, w warunkach nienawiści, jaką dyszeli wówczas, — żadne eksperymenty udać się im nie mogły.
Miranda było to medjum tak niepospolite, że historja naszych badań psychofizycznych zna ledwie kilka osobników tego rodzaju.
Mianowicie w jej obecności rozwijała się najdoskonalsza, jaką można sobie wyobrazić materjalizacja ciała astralnego w postać ludzką. Można powiedzieć, że była to ta sama Miranda, tylko jakby w edycji ulepszonej. Miranda była nieładna, jej astral wprost cudowny.
Widmo przybierało formy tak cieleśnie skondensowane, że czułeś bicie jej serca, uderzenia pulsów, tętnienie krwi. Temperatura ciała wizji była niższa od ludzkiej; ale bardzo wysoka. Płynął też od niej dziwny zapach: jakby mięszanina woni fijołków i wilgotnej ziemi.
Ale to wszystko jest rzeczą drugorzędną: najważniejszą jest sprawa taka. Oddawna już zajmując się medjumizmem, stworzyłem sobie teorję, do której zresztą samoistnie doszedł badacz węgierski Taratori, że mianowicie materjalizacja widma odbywa się kosztem dematerjalizacji medjum.
Dematerjalizacja medjum może być minimalna — i wtedy widmo właściwie się nie ukazuje; ale w miarę wyższej dematerjalizacji medjum — materjalizacja widma staje się coraz wyrazistsza. Są to wypadki bardzo nieczęste, ale właśnie doświadczenia moje z Mirandą w znakomity sposób stwierdzały tę hipotezę.
Widmo, (które nosiło imię Leonra), nie zawsze bywało równie całkowite. Czasami ledwie widoczne; czasami jednak pełne, precyzyjnie wykończone, od stóp do głów. I trwałość zjawy bywała niejednakowa: czasami po paru minutach znikała, czasami krążyła śród nas ćwierć godziny z górą.
Owóż, o ile Lenora była doskonale zmaterjalizowana, o tyle u Mirandy dawało się zauważyć zjawisko tego rodzaju, że znikały jej nogi lub ręce, albo inna część ciała (wyjąwszy głowy i tułowia). Znikały: poprostu na miejscu rąk czy nóg zjawiała się próżnia; suknia opadała, jakby żadne ciało się pod nią nie ukrywało, co istotnie zostało dokładnie stwierdzone. Z chwilą, gdy widmo się rozpływało, nogi Mirandy, że tak powiem, wracały na swoje miejsce.
Niestety jednak takie pełne i długotrwałe materjalizacje Lenory były dla Mirandy sprawą bolesną — i po każdem takiem doświadczeniu — musiała długo odpoczywać, czasem po parę miesięcy. Poprostu mówiąc Lenora zabierała znaczną część witalu czyli elementu życiowego Mirandy — i niejako skracała jej życie.
Na dwa miesiące przed mojem aresztowaniem, mieliśmy zjawę wyjątkowo doskonałą. Lenora mówiła; powiedziała tylko te słowa: „Jeszcze nie teraz“. Co prawda, nikt nie rozumiał, do czego to się może stosować, ale rzecz najważniejsza, że głos jej słyszeliśmy, głos wcale różny od głosu Mirandy. Poczem uderzyła kilka razy w struny gitary, która była w pokoju — i zagrała kilka tonów bardzo pięknej melodji.
Była odziana białą szatą z nieokreślonej materji; kawałek szarfy, którą była przepasana, obciąłem, za jej pozwoleniem (uśmiechnęła się i kiwnęła głową), nożyczkami i zachowałem to sobie: zostawiłem ten skarb w Warszawie, ale gdzie jest w chwili obecnej — niewiem dokładnie.
Miranda miała silne poty i kilka razy żądała wody do picia; pani Z. i pani T. pospieszyły ku niej i przekonały się, że Miranda niema ani rąk ani nóg — i zaledwie trzyma się na krześle. Wyraz strasznego cierpienia był na jej twarzy: widmo krążyło między nami blisko dwadzieścia minut. Medjum zaczęło naraz b. ciężko dyszeć i zawołało:
— Ratunku! Ginę — umieram!
Jednocześnie Lenora zniknęła. Medjum się uspokoiło. Nogi i ręce ukazały się na nowo. Zapaliliśmy mocne światło: medjum siedziało blade jak trup. Miranda — po tym seansie — była bardzo wycieńczona — i przeczuwałem, że będzie musiała dwa — trzy miesiące odpoczywać. Właśnie mijał już drugi miesiąc i Miranda nabierała sił i zdrowia.
Gotowałem się do nowego seansu: tym razem, wyznaję, miałem pomysł szatański. Chciałem dematerjalizację medjum doprowadzić do ostateczności, a widmo Lenory utrwalić na czas dłuższy: przynajmniej na sześć godzin!
Co będzie wówczas? Czem się stanie medjum? Czy zniknie zupełnie, czy też jakaś jego cząstka zostanie? A jeżeli medjum zniknie — czy powróci na ziemię, czy nie powróci? Czy serce Mirandy tę przemianę wytrzyma? Jak będzie wyglądało trwanie Lenory? Jak się astral będzie zachowywać? it.d.
Były to problematy, które rozważałem sam ze sobą, gdyż tej tajemnicy nikomu nie chciałem powierzyć. Jedyny człowiek, któremu bym ośmielił się ten plan odsłonić, był to Paraeels Nirwid, nasz kolega, którego znaliście prawie wszyscy.
Człowiek ten doszedł być może do ostatecznej granicy naszej wiedzy o naturze i materji; do granicy, gdzie się Byt przelewa w Niebyt i vice versa. Odkrył on zasadniczy pierwiastek, z którego całe istnienie się składa — i nazwał go Nirwidjum.
Dziwne to ciało niczem innem właściwie nie jest, jeno punktem bezwymiarowym, czemś zupełnie bezcielesnem i niematerjalnem: atom doprowadzony do swej ostatecznej i rzeczywistej niepodzielności. Jest to owa Nicość pierwotna, z której Bóg stworzył świat. Nauka — jak wiemy — nie przyjęła na razie teorji Nirwida i przeczy istnieniu Nirwidjum, ale ściśle biorąc jest na drodze ku jej uznaniu.
Na nieszczęście Nirwid w r. 1912 tragiczną śmiercią zginął w Paryżu, jako ofiara swych badań naukowych. Nie mogłem mu więc o tem powiedzieć: i nie mówił bym o tem wcale, gdyby nie to, że w podróży swojej natrafiłem na kraj, gdzie Nirwidjum jest znane — zarówno teoretycznie jak i praktycznie.
Również i Mirandzie nic nie mówiłem, gdyż zapewne na ten eksperyment nigdyby się nie zgodziła, a trzeba dodać, że nasze medium było zawsze przytomne i niewpadało nigdy w katalepsję.
Tak więc sam w sobie gryzłem tę tajemnicę, gdy oto naraz znalazłem się w Li-cza-cheń nad jeziorem Bajkalskiem lub jak miejscowa ludność mówi: Dalaj-Nor (święte morze).
Li-cza-cheń leży nad Irkutem w miejscu gdzie ta rzeka wpada do Bajkału; leży u stóp wysokich, 1000 — 2000 metrów liczących gór Chamar — Dabon porośniętych jodłą i świerkiem.
W jeziorze są foki, a nadto liczne gatunki ryb, jak przeważnie: jesiotry, łososie i sumy; liczne też napotyka się ptactwo, jak mewy, czajki, dzikie kaczki, żórawie, rybitwy i t.d.
Przyjechałem tam w maju, kiedy się zaczynało lato i było bardzo gorąco. We wrześniu zaczęły się mrozy, a w listopadzie i rzeka i jezioro pokryły się lodem. Sprawiłem sobie dobre futro niedźwiedzie i zauważyłem, że zima tutejsza, mroźna, ale równa i jednostajna, ma dla mnie skutki dobroczynne.
Istotnie, gdy nadeszła wiosna 1916 r. wszystkie moje cierpienia płucne gdzieś pierzchły: przeciwnie miałem oddech pełny i szeroki — i tu dopiero zacząłem rozumieć, jak ważną funkcją naszego życia jest oddychanie.
Sztuki oddychania nauczył mnie mój gospodarz, u którego władza wyznaczyła mi kwaterę.
Li-cza-cheń jest to raczej wieś niż miasteczko. Mieszkańcy są pochodzenia mongolskiego, wyznają wiarę buddyjską podług nauki Lamy tybetańskiego i ogólnie zowią ich „Lamaici“.
Jednakże z dawnej wiary pogańskiej pozostało w ich obyczajach nie jedno, jak np. łączność urzędu kapłańskiego z czarnoksięstwem; przyczem talent czarnoksięski rozwija się tu również pod wpływem nauki jogów indyjskich, która wprowadziła do ich praktyk pewne metody psychiczne, dawnym szamanom nieznane.
Mój gospodarz był właśnie arcykapłanem naszego osiedla.
Wyznać muszę, że rzadko się napotyka ludzi tak zacnych i czystych, tak bezinteresownych i życzliwych — jak moi Lamaici z Li-cza-cheń.
Są to zresztą ludzie prości i nieoświeceni. Ich pojęcia o budowie państwa i polityce są arcynaiwne. Panowanie Mikołaja II uważają za bardzo nieszczęśliwe. Cesarz złe rządzi i dlatego krowy mało mleka dają. Przez parę lat ostatnich susza wypaliła trawę na pastwiskach i krowy miały niedość pożywienia. Zarówno tę suszę, jak i brak mleka — Lamaici przypisywali złym rządom cesarza Mikołaja.
O wojnie wiedzieli, ale mało ich obchodziła: była tak daleko! Gazet nie czytywali; od czasu do czasu tylko jakieś wieści dopływały do nas. Głównie interesują ich krowy, rybołówstwo, a także polowanie na ptaki, lisy, niedźwiedzie. Chaty budują z drzewa i gaolanu; sadzą żyto i jęczmień, które tu się nieźle udają. Mają stare pieśni o bogach i bohaterach, a nadto kapłanów, którzy umieją robić cuda.
Mój gospodarz — człowiek bardzo czcigodny — był, jak mówiliśmy, kapłanem a zarazem przechowywał tradycje dawnych szamanów-czarowników. Był on sędzią w sprawach cywilnych i kryminalnych; dawał śluby, błogosławił nowonarodzonych, grzebał umarłych. Przepowiadał przyszłość, wywoływał deszcze, odpędzał burze i pioruny, odnajdywał zaginione krowy albo rzeczy ukradzione; wypędzał djabła z opętanych, leczył choroby podług systemu lekarzy tybetańskich* zwanego żud-szi. Wywoływał umarłych — i rozmawiał za ich pośrednictwem z najwyższym Buddą.
Była to b. poważna władza moralna i społeczna w naszej miejscowości — i nawet przedstawiciele rządu rosyjskiego z mim się liczyli, a niższe stopnie nawet porady u niego szukały.
Z gospodarzem moim zaprzyjaźniłem się wielce i nieraz gadaliśmy o zjawach, jakie on widywał lub wywoływał. Szaman dziwił się, skąd ja znam jego tajemnice i uważał mnie za wielkiego czarownika.
W istocie sztuka medjumiczna była po wszystkie czasy i we wszystkich krajach — jedna i ta sama — i stąd jest wielkie podobieństwo jej procedury i zjawisk. Europa tylko zarzuciła tą sztukę, gdyż inną poszła drogą, ale teraz i ona do niej powraca — przytem z zasobem większym wiedzy pozytywnej.
Przyglądając się praktykom szamana, przekonałem się, że jest on naraz i magnetyzerem i medjum: na tem polega jego siła.
Szaman nie był wcale zazdrosny, kiedy ludność zwracała się do mnie w różnych sprawach; młodzi mówili mi o swoich troskach miłosnych, kobiety żądały zaklęć przeciw bezdzietności, starsi poszukiwali środków na choroby lub poprawę gospodarstwa. Szaman sam chętnie słuchał moich wskazań — podobnie jak ja chciałem skorzystać z jego doświadczenia.
Mnie głównie zastanawiał problemat — czy u mego szamana w czasie transu przy materjalizacji widma odbywa się dematerjalizacja ciała, jak to było u Mirandy. Oczywiście nic mu o tem nie mówiłem, ale rzecz obserwowałem.
Szaman dla swoich czarów wprowadzał się sam w stan katalepsji: jego pomocnik, przyszły szaman, miał obowiązek budzić go po pewnym czasie, choć mój gospodarz mógł też sam sobie nakazać, że się obudzi o takiej a takiej godzinie; czynił to jednak dla nauki i ćwiczenia swego następcy. Czasami ja zastępowałem pomocnika.
W czasie katalepsji szamana ukazywało się widmo, które przemawiało językiem mongolskim, bardzo mało mi znanym tak, że nic go nie rozumiałem. Kilka razy, jakby z ogromnym trudem, duch mówił po polsku. Powiedział mi raz: Warszawę zajęli Niemcy. Innym razem mi powiedział: Mirandę wywieźli (Niemcy) do Mmmburga. Nazwę miasta wybełkotał niewyraźnie.
Owóż u mego szamana dematerjalizacja odbywała się, ale w stopniu bardzo nieznacznym. Mianowicie jego ręce i nogi stawały się nieco szczuplejsze niż w stanie normalnym, ale nie znikały, jak u Mirandy.
Byłoby rzeczą nader cenną zważyć ciężar szamana w czasie jawy i w czasie transu, ale niestety nie miałem odpowiedniej wagi.
Choć zagadnienie moje było bardzo nęcące, krępowałem się jednak robić ten eksperyment, gdyż, o ile by ten stary szaman zniknął i dajmy na to nie powrócił — to mógłbym łacno uchodzić za jego zabójcę i wywołać niezadowolenie lub zemstę gościnnych i dobrych ludzi, śród których losy kazały mi zamieszkać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.