Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mistrz Twardowski |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Jako Twardowski pana wojewodę wskrzesił, i kogo tam widział?
Był to wieczór grudniowy, niebo wypogodzone, jasne, błyszczące, przymrozek biały leżał po dachach kamienic. Z kominów wywijały się prosto w niebo jak długie sznury czarne dymy. W oknach tam i sam świeciły i migały światełka. Cicho było w ulicach Krakowa, tylko piesi jacyś ludzie wracali śpiewając z gospod i karczem i domów. — Na ratuszu dzwoniono gaszenie ogniów (których jednak nikt gasić nie myślał i tylko okiennice przymykano) — straż nocna wychodziła z Wachthauzu, a od zamku wrzawno, pędziły kolasy i poczty panów do gospod w mieście.
Po winiarniach, karczmach i łaźniach opóźnieni opilcy szumieli jeszcze, a gdzieniegdzie rzęsistszej z okien bijące światła dowodziły, że tam biesiadowano. Słudzy w przysionkach i roztwartych sieniach leżąc na ziemi grali w kości, inni trzymali konie luźne, inni pochodnie. Tak właśnie było i przed mieszkaniem mistrza, a w mieszkaniu także szumiała biesiada wesoła.
W wielkiej izbie trzaskający ogień płonął na ogromnym marmurem wykładanym kominie. Wzdłuż tej sali w pośrodku stał stół dębowy, do koła jego ławy usłane kobiercami wschodniemi. Stół zasłany był spadającym do ziemi szytym we wzory obrusem. Na nim kurzyły się misy srebrne, z potrawy korzennemi, polewkami. — Było to pierwsze dopiero danie; ledwie jeszcze poczynając, piwo roznosić i w kubki rozlewać słudzy mieli. Gospodarz siedział w końcu stoła podparty na ręku, z uśmiechem gościnnym i uprzejmym zapraszał gości swoich do jadła.
Twarze i postacie które stół otaczały, nie były z dawnych poważnych znajomości mistrza, przeciwnie, były to tylko ożywione młodociane fizjonomje, stroje wykwintne, wąsy do góry, oczy błyszczące, usta rumiane. Żwawo wiązała się i krzyżowała pomięszana ze śmiechami rozmowa o kobietach, o koniach, o wojnie, o winie, o swawoli, Bóg wie o czem jeszcze — ani słówka o księgach. Mistrz mięszał się czasem do rozmawiających, z szyderskiemi po większej części żartami, które pasibrzuchy głośnym śmiechem potakującym przyjmowali.
Gdy tak wesoło gwarzą i jedzą i piją i biesiadują, po wschodach słychać chód prędki śpieszącego się człowieka. Wszyscy umilkli.
Twardowski dosłyszawszy tego, podnosząc głowę, rzekł z cicha:
— Któż to jeszcze do nas przybywa tak późno, czy nie ten wieczny maruda p. Jacek?
Ale nie był to ów stary Jacek, który pozjadał zęby smaląc cholewki do młodych dziewcząt i zawsze się chwalić musiał przed wszystkimi niesłychanem swem szczęściem do kobiet; był to zdyszany pachołek czy dworzanin jakiegoś pana, który wpadł po chwili na salę i ogromnym a zdyszanym głosem zawołał.
— Mój pan umiera!
— Wieczne mu odpocznienie! odpowiedziało kilku biesiadników ze śmiechem młodym i potężnym.
— Któż tam taki? spytał po chwili zimno Twardowski — jak śmiesz nie opowiedziawszy się przerywać biesiadę?
— Mój pan! wojewoda! wojewoda umiera! powtórzył sługus z rosnącą niecierpliwością, mocno przekonany, że na imie wojewody wszyscy twarzami upadną.
— Choćby stu wojewodów, rzekł znowu któryś biesiadnik — wieczne im odpocznienie — a ty idź sobie precz ze swoją śmiercią, którą nam do kielicha rzucasz, niezgrabny.
Wszyscy się śmieli znowu.
— Jest tu doktor Twardowski? ja po niego jestem przysłany; rzekł sługa zmięszany.
— Wiedz waść, odparł jakiś młokos, odwracając się na ławie, że Twardowski nie przerwie sobie biesiady, żeby ocalić życie takiemu wichrzycielowi jak twój wojewoda, którego ciało i dusza razem kielicha dobrego wina nie warte.
— Zapewne, zapewne! zawołali wszyscy, nie radzi przerwaniu biesiady, któraby obumarła bez gospodarza.
— Ale pan wojewoda obiecuje tysiąc florenów złotych, jeśli go mistrz zastanie tylko pośpieszywszy przy życiu, jeśli umarłego to pięćset, jeśli go ocalić potrafi, dwa tysiące.
Na to wszyscy jakby uderzeni po głowach umilkli, a Twardowski odwrócił się nieco.
— Mamże jechać moi mili goście? spytał.
Trzeba wiedzieć, że tak znaczna na owe czasy obiecana suma wszystkich dziwiła, a Twardowskiemu chodziło bardzo o to, ażeby swojej zamożności, inne źródło, nie kieszeń djabła pokazał. Nie tak więc dla pieniędzy, jak raczej dla oka, myślał że wypadnie pojechać i spytał o to swoich gości.
Goście milczeli i spoglądali jeden na drugiego. Żal im było uczty rozerwanej; nie jeden zazdrościł mistrzowi tak wielkiej sumy, którą tak łatwo mógł nabyć; nareście jeden po cichu szepnął:
— Gdybym to ja był na waszmości miejscu, pojechałbym niezawodnie.
— I ja! rzekł drugi z innej strony.
Miał ochotę odpowiedzieć im mistrz jak Aleksander Wielki, ale po chwili namysłu zawołał, podnosząc się:
— Bawcież się tu u mnie moi mili, a ja pojadę. Pan Mateusz zajmie miejsce gospodarza; otwarte piwnice — jedzcie i pijcie zdrowi; wychylcie tylko puhar odjezdnego i pomyślnych skutków podróży. To mówiąc podniósł kielich za zdrowie gości i pożegnawszy ich odszedł. Rozkazał zaprządz parę koni do lekkiej niemieckiej kolasy, wziął z sobą czterech sług konnych w bogatej barwie, aby wojewodzińskim zamożność swoją pokazać, kazał zapalić dwie pochodnie i śpiesznie wyjechał.
Całą noc otulony płaszczem, dumając, prowadzony przez sługę, dążył do wioski pana wojewody, oddalonej o kilka mil złej drogi od Krakowa.
Kto nie wie jak się to duma, mając niebo pogodne i gwiazdy nad sobą, ten nie pojmie, co było roskosznego w tej nocnej podróży. Nad rankiem już stanęli u celu, ale zapłakana służba w bramie podwórca znać dała, że wojewoda już żyć przestał. — Mistrz chciał zaraz wracać, zaproszono go jednak do zamku i krewni zmarłego przyjęli uczciwie; nawet mu obiecanych pięćset florenów wyliczyli, lecz Twardowski ich nie przyjął.
Zdziwiło to krewnych, którzy po sławnym lekarzu nie spodziewali się takiej bezinteresowności. Pamiętano jeszcze sławnej pamięci Laskarisa — Balińskiego, który na ubogich i bogatych nakładał takie podatki, i tak sobie płacił suto, wprzód jeszcze niżeli za próg domu ruszył.
— Wojewoda umarł, rzekł Twardowski — nic tu już po mnie, raczcie ugościć sług moich i dajcie mi spocząć — to całą nagrodą będzie za odbytą podróż i przerwaną biesiadę. Więcej przyjąć sumienie mi nie dozwala!
Chodziło mu o sławę! Dobrze sobie radził.
— Lecz prawda-li że wojewoda umarł? rzekł po chwili namysłu.
— Ach! aż nadto prawda, na nasze nieszczęście, odpowiedział płaczący w kącie wojewody bratanek, któremu on za życia wiele świadczył, a nic nie zapisał.
— Gdzież ciało jego? spytał mistrz obojętnie.
— Stoi już na katafalku! odpowiedział znowu, ocierając oczy, bratanek.
Twardowski pokiwał głową, usiadł i zamyślił się głęboko.
— Nie można by zobaczyć zmarłego? rzekł.
— Na cóż się to przyda waszmości, odpowiedział jeszcze bratanek; cuchnie już nawet, tak go lekarstwy żydzi i baby napchali.
I płakał gorzko.
— Już go nie wskrzesisz!
— Jeśli prawdziwie umarł, odpowiedział spokojnie Twardowski.
— Ale zkądże waszmości przychodzi ta wątpliwość, rzekł bratanek ździwiony i poruszony. Dla czegoż waszmość o śmierci jego wątpisz? Ja sam byłem przytomny gdy konał.
— Każ no waszmość wynijść księżom i ludowi z sali, niech ja ciało obejrzę, rzekł uparcie mistrz.
— Ale na cóż się to przyda? spytał bratanek, który nie pojmował żeby być mogła jeszcze jaka nadzieja.
— Nie wiedzieć do czego — to niepodobna! — przerwał dziedziczący po wojewodzie, a dopomógł mu spodziewający się po nim w senacie krzesła.
Jednakże, gdy mistrz stał przy swojem, przez wzgląd na języki i oczy ludzi, wprowadził choć opierając się Twardowskiego do izby obitej czarno, odkryli mu wieko trumny szkarłatnej, stojącej na bogato wysłanem łożu śmiertelnem. Mnóstwo żółtych świec jarzących płonęło do koła. Wojewoda leżał w trumnie z wpadłemi oczyma i policzki, z siwą głową i wąsami. Usta miał otwarte i sine, skórę żółtą i pomarszczoną, kości zdawały się wyglądać z pod niej.
Twardowski wziął trupa za rękę powoli i długo pomyślawszy, odezwał się głośno:
— Wojewoda nie umarł.
Krzykiem podziwienia rozlegała się komnata, ale niektórzy oburzać, inni śmiać się zaczęli.
— Żarty z nas stroi, rzekł dziedzic, cóż to za gadanie! Myśli trupa wyjmować, nie damy. —
Poskoczył bratanek, rozepchał wszystkich, zaczął gadać, przekonał tłum ździwiony, jął się kłócić, i gdy tu wrzawa, mistrz tymczasem korzystając z chwili, wyjąć kazał ciało z trumny, przenieść je do sypialnej komnaty, puścił krew, która z podziwieniem wszystkich wytrysnęła, otarł czemś czoło i nos, podniósł powieki umarłego i w usta wlał napój czarny.
Naówczas z podziwieniem przytomnych dały się czuć lekkie poruszenia piersi — oczy się obróciły, usta drgnęły, serce zapukało. Wszyscy odskoczyli, a wojewoda zakaszlnął i poruszać się zaczął po łóżku stękając.
Bratanek padł na kolana, inni pouciekali, inni krzyczeli, zgiełk powstał straszny na zamku, hałas się rozlegał, rozjeżdżali się jedni, zbiegali drudzy, co oddawali co pobrali, tamci przygotowania pogrzebowe ściągali, księża ze spuszczoną głową odjeżdżali do pobliskich klasztorów. Wpadła wdowa do izby, weszły dzieci młodsze — Twardowski wszystkich odprawił, położył starca w ciepłem łóżku i zaczął go dopiero z choroby leczyć.
W ciągu trzech dni wojewoda był zupełnie zdrów, a na stole w izbie mistrza leżał trzos skórzany, mieszczący w sobie trzy tysiące florenów. Bratanek ze łzami ściskał go i całował.
Twardowski wśród tej powszechnej radości i dzięków ponury został i smutny, a gdy siadł do kolasy swojej, za którą wiedziono konie powodne, dar wojewody i bratanka, oglądał się często jakby mimowolnie na zamek, wzdychał i brwi marszczył.
Oczewiście coś go gryzło.
Była temu przyczyna. Drugiego dnia pobytu w zamku, Twardowski wyszedł po bezsennej nocy przejść się po ogrodzie, ogołoconym z liści i pokrytym szronem, aby się świeżem orzeźwić powietrzem. Kiedy tu zadumany przechadza się, spotkał dziewicę w ubiorze dość wytwornym, idącą z drugą podeszłego już wieku kobietą.
Spojrzał na nią — cofnął się, osłupiał, patrzał i patrzał jeszcze, i patrzał i stał.
Zdało mu się że ją gdzieś widział. Kiedy? gdzie? nie umiał sobie wytłumaczyć i przypomnieć. Rysy te jednak były mu znajome.
Znajome? Gdyby je znał, mógłżeby je zapomnieć? Nie były mu one znajome, ale wyraz twarzy tej dziewicy miał coś tajemniczego w sobie, coś jakby znajomego dla mistrza, jakby długo oczekiwanego, przeczuwanego. — Nie była to piękność mieszczańska, która żyć poczyna tak młodo i tak żwawo życie zjada, nie były to owe rysy piękne a jednak zepsute serce zwiastujące i czemś nieszlachetnem nacechowane — owszem, twarz jej była życia dojrzałego, w samej sile, pełna, a razem wyrazu jakiejś wyższości i dumy. Czoło miała wyniosłe, białe i gładkie, oczy czarne, ognia pełne, usta małe, ledwie znaczne, różowe, pogardliwie nieco wzniesione. Chód jej i postać godziły się z twarzą. Był to chód królowej, była to postać wielkiej pani.
Nie umiał sobie wytłumaczyć mistrz, dla czego tyle kobiet przejrzawszy ku żadnej nie uczuł tego co dla tej, a żadna go jednak tyle co ta nie przestraszyła.
Kobieta przechodząc ledwie na niego rzuciła okiem, ledwie spojrzała i to tak tylko jak patrzała na mur, na ziemię pod nogami, na drzewo. Powróciła do zamku.
Twardowski pośpieszył za nią, dowiadywać się od sług, kto ona była. Miarkując z postawy, wziął ją za córkę wojewody, ale prędko się dowiedział, że wojewoda tak dorodnej córki w domu nie miał. To go trochę pocieszyło, bo już czuł że wielka owa spodziewana miłość przychodziła do niego.
— To — sierota, szlacheckiego rodu, którą pan wojewoda wziął na opiekę, do domu swego. Ma ona tam krewnych jakichś w Krakowie, i wkrótce zapewne do nich powróci.
Twardowski pilnie się badał o krewnych, zapisał sobie ich nazwiska; a choć czatował i na pannę, żeby ją drugi raz zobaczyć, nie mógł się już z nią spotkać nigdzie. Przestraszała go jej mina dumy pełna, ale zapalony wmawiał sobie, — jeśli nie przez miłość, to przez szatana, mieć ją będę! przez krew, przez śmierć, przez zbrodnią, przez truciznę, przez zdradę — ale musi być moją! Na wszystkie piekieł męczarnie klnę się, będzie moją ta królowa!
I w takich to myślach, oglądając się na czerwone mury zamku, odjeżdżał do Krakowa.