Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Jako Twardowski wyrósł i jako szedł do piekła cyrograf odbierać.

Dziecię trzeba było ochrzcić. Posłał ojciec po księdza do Proszowic i sprosił w kumy sąsiadów, ale dyabeł nie spał. Kumy przyjechali, a księdza posłaniec zastał na marach.
Posłano po drugiego, drugi był śmiertelnie chory. Trzeci wybrał się w drogę, ale w drodze go konie poniosły i potłukły.
Zniecierpliwiony ojciec, widząc w tem dyabelskie sztuki, sam pojechał po czwartego; ten, wiedząc już o przypadkach trzech pierwszych, a lękając się dla siebie czego złego, zwłaszcza że chodziły o tem jakieś wieści dziwaczne, nie wiedzieć przez kogo rozsiane, za nic pojechać nie chciał.
Niezrażony tem szlachcic, pojechał do Krakowa i proboszczowi u św. Floryana całą rzecz wyjawił. Ten pobożny staruszek, namyśliwszy się, dał mu relikwie i kazał przywieźć dziecię do Krakowa, nie udzielając zresztą żadnej rady, ani pociechy.
Twardowski, zawiesiwszy świętości na szyi dziecięcia, wybrał się z niem w tęgiej kolasie, czterema końmi zaprzężonej. Rano wyjechawszy, spodziewał się stanąć wieczorem w Krakowie. Lecz wszczęła się ulewa, burza i wicher taki, że musiał stanąć w najbliższej gospodzie i czekać lepszej pory do dalszej podróży z dziecięciem.
Zaledwo koniom obrok zasypano, wyjaśniło się niebo, szlachcic znowu wyjechał i znowu zachmurzyło się, wiatr zadął, znowu się burza zaczęła, ale on, utuliwszy dobrze syna, na nic już nie zważając, jechał dalej. Dwa razy kolasa przewróciła się w drodze, dwa razy konie unosiły i tylko krzyż Pański ratował, nareszcie, nabłądziwszy się i przebywszy tysiąc przeszkód, dostali się do Krakowa.
Nazajutrz rano mamka, z dzieckiem idąc do kościoła, ledwie cudem siebie i niemowlę od kilku przypadków uratowała. Napadł ją był najprzód pies ogromny, zastępując jej drogę i warcząc, póki go nie przeżegnała, potem jeździec jakiś ciągle ją koniem ścigał i mało nie roztratował; pędziła kolasa, od której ledwie umknęli, a we drzwiach kościelnych pośliznęła się i padła. Szczęściem ojciec dziecię pochwycił i jakoś je ochrzczono.
Powrót do domu był już zupełnie spokojny, ale od tej pory we wszystkiem Twardowskiemu nieszczęścić się zaczęło; dyabeł płatał mu figle nieustanne, nawodził wiatry, chmury, grady, burze, pioruny, ulewy, ogień i złodziei, pomorek na bydło, wilki na stado. Szlachcic wszystko wytrzymał bez skarg i użaleń.
Dziecię tymczasem rosło i czem będzie rokowało za wcześnie; rozwijał się w niem dowcip nad wiek jego, a wszyscy mu się dziwowali w okolicy i zazdrościli ojcu. On jeden smutno spoglądał na syna, brał go na kolana, całował i płakał. Dziecię miało już lat dziesiątek, nieraz widziało łzy ojcowskie i, jakby coś o sobie przeczuwając, poczęło się dopytywać. Ojciec biedny taką czuł potrzebę wylania się przed kimkolwiek, że w końcu przygodę swoją i łez przyczynę małemu opowiedział. Chłopiec naówczas porwał się wesoło z kolan ojcowskich i zawołał:
— O! tatusiu, to ja na to dam radę! Pójdę do piekła i odbiorę ten zapis!
Z tą myślą wzrósł chłopiec i zdawał się tylko czekać starszych lat do jej spełnienia, nieustannie o tem ojcu mówił, dodając mu ducha, modląc się do N. Panny, aby mu dopomogła. Oddał go ojciec do szkoły Wszystkich Świętych w Krakowie. Dziecię uczyło się pilnie i obiecywało wiele, a że myślało zawsze, jakby dyabłu odebrać to pismo ojcowskie, jęło się nabożeństwa, prosząc nieustannie Boga, aby je wsparł. Dnie i noce upływały na modlitwie, na rozmyślaniu i czytaniu świętych rzeczy. Tak doszedł chłopiec lat piętnastu i naówczas pomyślał sobie, że czas już było pójść do piekła.
A był wówczas dzwonnikiem u Wszystkich Świętych pobożny staruszek; zwano go Dominaszkiem, bo był małego wzrostu i schylony latami, których liczby już nie pamiętał. Świątobliwy to był człowiek, a wszystkie baby i dziady i wielu słusznych ludzi bardzo go poważało a nieraz i o radę prosiło. Mówiono, że miał widzenia z obrazów, że robił cuda. To pewna, że od innych był pobożniejszy.
Do niego postanowił chłopiec pójść po radę. Pewnego tedy popołudnia zastał go na cmentarzu klęczącego na kamieniu u drzwi kościelnych i śpiewającego Wianek różany. Siwa broda spływała mu na wyschłe, odkryte piersi, a łysa głowa schylona zdawała się z daleka świecić promieniami. Nie śmiał mu chłopiec przerywać modlitwy, lecz gdy starzec wstał o kiju, skłonił mu się, pocałował go w rękę i, poprosiwszy, żeby siadł, tak mówił:
— Mój ojcze, zewsząd słyszę o waszej świątobliwości i o zbawiennych waszych radach. Jestem w ciężkim razie, chciejcie mi dopomódz.
— Czemże ja wam dopomódz mogę? jakiejże rady chcecie — spytał staruszek.
— Oto tak rzecz się ma — rzekł chłopiec — Mego ojca dyabeł ratował raz w drodze i wymógł na nim za to zapis, że mu odda to, co w domu znajdzie, a o czem nie wie i czego się nie spodziewa. Właśniem się ja wówczas urodził, i o mnie się to szatan targował. Długo on przeszkadzał, żeby mnie nie ochrzczono, lecz Bóg jakoś ojcu dopomógł, że w końcu proboszcz od Ś. Floryana mnie ochrzcił. Teraz chce mi się, ojcze, pójść do piekła i odebrać zapis ojcowski.
Świątobliwy staruszek myślał długo i wzdychał głęboko, potem dał chłopcu taką naukę:
— Możesz tego dokazać — rzekł — ale trzeba się wprzód spowiadać i komunikować na tę drogę, a idąc do piekła w niczem nie zgrzeszyć. Weź z sobą kropidło i wodę święconą i relikwie święte: z tem bezpiecznie wejdziesz do piekła, chociaż nie bez trudności, bo cię szatan kusić będzie po drodze.
Gdy się wyspowiadasz i przyjmiesz Przenajświętszy Sakrament, wyjdź za Kraków w pole, a tam ujrzysz przed sobą mysz polną, która cię prowadzić będzie i do bram piekła zaprowadzi. Gdy będziesz ich blizko, a to łatwo rozpoznasz, zaczniesz śpiewać Wianek różany, albo psalm który i święconą wodą kropić; tak machając wokoło, wejdziesz do środka i póty kropić będziesz a śpiewać, póki ci dyabeł zapisu nie odda. Zresztą Duch Święty natchnie cię, co będziesz miał czynić, pamiętaj tylko, żebyś w drodze nie zgrzeszył, boby zły duch miał moc nad tobą.
Wysłuchawszy tej rady, chłopiec podziękował za nią staruszkowi, nazajutrz zaraz poszedł do spowiedzi, przystąpił do komunii, wziął z sobą święconej wody i wyszedł za Kraków.
Tu ujrzał mysz polną przed sobą, właśnie jak mu staruszek zwiastował, i poszedł za nią. Z oczyma wlepionemi w ziemię, szedł tak, modląc się i unikając nawet spojrzeniem dać sobie do grzechu okazyi. Przez cały czas nic nie jadł i oczu nawet nie podniósł, a gorąco się tylko modlił.
Gdy się zupełnie ściemniło, czarna mysz świeciła oczyma i pokazywała drogę. Weszli w las głuchy i szli długo, bardzo długo. Ciemno było i straszno, a chłopiec się modlił i modlił do N. Panny. Wśród lasu natknął się na jakichś ludzi, którzy odzierali podróżnego przybitego do drzewa, a ci zaczęli na niego wołać, ujrzawszy go:
— Hej! chłopaku — chodź-no do nas, a pomóż nam nieść pieniądze do jaskini, to ci ich damy za to pełną czapkę i pójdziesz sobie jutro zdrów w dalszą drogę. Stój, nie idź dalej, bo do ciebie strzelim.
Chłopiec, jakby nic nie słyszał, szedł spokojnie i minął ich. Uczynił był ślub nic nie jeść, a głód i pragnienie mocno mu dokuczały; po drodze zaś to tu, to tam nawijały mu się z jedzeniem pogubione sakwy, spotykał podróżnych, którzy go prosili na obiad, na przekąskę. Wisiały owoce na drzewach i spuszczały się z gałęźmi ku niemu. Nic go przecie nie skorciło.
Nie wiem którego tam dnia, zaczęła się dawać czuć siarka i smoła i ziemia gorąca była pod nogami. Wszedł chłopiec w las znowu, gęsty i czarny. Szeroki wiódł środkiem gościniec i bity trakt a ludny. Jechały nim kolasy wielkie i wozy kmiece, szli piesi różnego stanu i wieku, mnóstwo ludu, jak mrowia. Chłopiec to tylko uważał po nich, że wszyscy prawie mieli oczy zamknięte, jakby śpiący lub umarli; on jeden między nimi na żywego wyglądał. Tu już mysz z przed niego znikła, a on się domyślił, że był na drodze do wrót piekielnych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.