Mistrz Twardowski (Oppman)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Mistrz Twardowski | |
Podtytuł | Powieść z podań gminnych | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1905 | |
Druk | J. Cotty | |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Дозволено Цензурою.
Варшава, 20 Іюня 1904 года.
|
Ciemną już nocą jechał szlachcic Twardowski okolicą Podgórza. A było to w miesiącu sierpniu i na burzę się zbierało. Koń jego, spędzony długą drogą, nie był już posłuszny naglącym jeźdźca ostrogom, lecz naprzemian to po niebie spoglądał, to pod nogami gładszą ścieżkę wybierał. Nareszcie wjechali w zarośla gęste, któremi sunął się gościniec, poprzerzynany wybitemi przez deszcze wodomyjami; tu jeszcze straszniej zrobiło się szlachcicowi, jeszcze trudniej było iść koniowi; oddalone tylko błyskawice, przemykające się po niebie czarnem, wskazywały niekiedy drogę, słabo ją i chwilowo tylko oświecając. Szlachcic wzdychał ciężko, bo dawno był już wyjechał z domu, a w domu miał żonę młodą, żonę ukochaną, i lękał się zbójców, gdyż w trzosie wiózł dobry ładunek, spieniężony po stryju spadek. Koń, wtórując panu, zżymał się, chrapał, nastawiał uszy i niekiedy się zatrzymywał, jakby się czego lękał, zwracając głowę ku zaroślom. Gdy jeździec nagli konia a koń się opiera, nagle przy świetle błyskawicy ukazały się w krzakach twarze kilku zbójców i dał się słyszeć głos przeraźliwy:
— Stój!
Zabłysły w krzakach rusznice, i jeden poskoczył przeciw szlachcicowi, za nim drugi i trzeci się wysunął. Koń przestraszony w bok się rzucił, potem chciał naprzód, ale nie mógł, bo go jeden ze zbójców chwycił silnie za uzdę.
Przelękniony szlachcic rączo chwycił się do szabli, ale ratunek był nie prędki przeciw nastawionym rusznicom opryszków, zawołał więc w sercu z rozpaczą:
— Ratuj kto żyw, choćby dyabeł sam!
Gdy się tak oskoczony przez zbójców szablą zasłania, a koń na tył przypada, rwąc się temu, który go zatrzymywał, nim opryszki strzelić czas mieli, ponad nimi w górze dał się słyszeć głos jakiś, który ich tak pomieszał, że stanęli wryci, zapomniawszy o podróżnym i nie ciągnąc go już w las z sobą. On krzyczeć zaczął, koń się wyrwał, a wtem nadbiegł z wielkim tententem drogą ogromny mężczyzna na czarnym koniu, prowadząc za sobą kilku jeszcze ludzi. Jak tylko go zoczyli, zbójcy odstąpili Twardowskiego, rzucili się nazad w zarośla, a on korzystając z niespodzianego ratunku, śpiesznie zaczął uciekać.
Tymczasem coraz się jeszcze ściemniało, chmurzyło, wiatr dął silniejszy, błyskawice przelatywały nad głową szlachcica, który zimnym potem okryty, przerażony świeżym wypadkiem i myślą, jaką miał w niebezpieczeństwie, mijał szybko zarośla i, wybiegłszy na pola dopiero, żegnając się u Bożej Męki na gładkim gościńcu, koniowi zasapanemu sfolgował.
Zaledwie zwolnił kroku, zdało mu się, że za sobą tentent słyszy. Obejrzał się niespokojnie — czarny jego wybawca jechał za nim sam jeden.
W chwili, kiedy szlachcic poza się spoglądał, błyskawica oświecała twarz jeźdźca bladą i dziwnego wyrazu; zdało się Twardowskiemu, że podobną widział u Panny Maryi w Krakowie, odmalowaną na obrazie św. Michała Archanioła u nóg zwycięzcy. Wpadłszy na tę myśl, chciał się przeżegnać, ale ręką ruszyć nie mógł, a drugi raz nie śmiał się nawet obejrzeć, i znowu konia popędził.
Tymczasem zbliżała się burza z ulewą, grzmot toczył się w chmurach, to poważny jak głos kaznodziei, to przeraźliwie trzaskający, jak gdyby niebo pękało, to nagle urywany i znów odbijający się w górach, odskakujący od ich boków, powtarzający się długo, umierający powolnie; błyskawice świeciły na niebie, mijając jedna drugą, zlewając się, przerzynane sznurkami piorunów i ukazujące świat w dziwnym blasku, dziwnych kształtach. Deszcz ulewny trzepał w twarz podróżnego z wiatrem ciepłym i duszącym. Mimo huku grzmotów, szumu deszczu i wiatru, usłyszał wkrótce za sobą Twardowski te słowa czarnego towarzysza, wymówione z uśmiechem:
— Dobry wieczór wam. Tak-że to uciekacie ode mnie, nie podziękowawszy nawet?
— Dobry wieczór — rzekł cicho szlachcic. — Zaiste nie było czasu dziękować w lesie, a teraz trzeba szukać schronienia od burzy.
— O! do gospody daleko — odpowiedział czarny jeździec, równając się z Twardowskim — a od zbójców jesteś teraz wasze bezpieczny. Zwolnij więc kroku. Mamy coś z sobą do pomówienia.
Musiał Twardowski uczynić, jak chciał wybawca, lecz gdy konia wstrzymywał, przejmował go mimowolnie strach, kto wie, czy nie gorszy jeszcze od tego, którym był przejęty, gdy go zbójcy napadli.
— Wezwałeś mnie wasze i przybyłem — rzekł czarny po chwili.
— Ja? — spytał szlachcic ja?
— A któż ty jesteś?
— Ten, kogoś wzywał — odpowiedział spokojnie czarny — jestem dyabeł.
Twardowski począł drżeć mocno i ciągle chciał się żegnać, a ciągle ręki podnieść nie mógł: choć ją miał wolną, czuł w niej jakiś ciężar niezwyczajny.
— No! cóż tak milczysz — rzekł dyabeł — czyliś mi nie rad? Wszakże w czas przybyłem. A gdyby nie ja, przepadłbyś i ty i twój trzos dobrze nabity, a żonaby płakała!
— Mówże co chcesz za to, a puść mnie wolno! — wybąknął szlachcic ze strachem.
— Ja nie wiele wymagam, nie wiele! Pieniędzy nie potrzebuję, duszy twojej broni pacierz żony i twoje jałmużny.
— A czegoż chcesz? czego? — spytał ośmielony już Twardowski. — Mówże prędko.
— Na co się śpieszyć! — odpowiedział dyabeł — noc długa jeszcze, a ja nie mam nic do roboty.
Westchnął podróżny. Ale cóż było z dyabłem robić. Musiał go słuchać. Jechali ciągle, a siwy koń szlachcica drżał pod nim i zżymał się nieustannie.
— Wiesz co, dyable — rzekł w końcu Twardowski — weź sobie, co chcesz, ale puszczaj mnie prędzej.
— Na co się śpieszyć? — odpowiedział dyabeł — twój koń zmęczony, gospoda daleko — będzie czasu, będzie jeszcze dosyć czasu.
— Ale cóż przecie chcesz ode mnie?
— Właśnie o tem myślę — odpowiedział czarny, jadąc ciągle obok Twardowskiego.
Szlachcicowi coraz ciężej robiło się na sercu, coraz większy brał go strach, i nic już nie zważał na wzrastającą burzę ponad głowami, na bijące pioruny... nie słyszał huku grzmotów, nie czuł ulewnego deszczu.
— Nie chcę cię bardzo odzierać — rzekł nareszcie szatan ze śmiechem — oto dasz mi to, co zastaniesz w domu, a o czem nie wiesz, czego się nie spodziewasz, na co nie rachujesz; tym sposobem nie poniesiesz żadnej straty, a mnie wynagrodzisz.
— Ale — cóż to być może?
— Czy ja wiem! — rzekł dyabeł — to się później okaże. Mnie lada co wystarczy, teraz tak mało zyskujem.
— A więc dobrze — odpowiedział Twardowski po chwili namysłu — osiem dopiero miesięcy, jak wyjechałem z domu: nie wiem, coby tam przybyć mogło! Zgoda!
— Zgoda! — powtórzył radośnie szatan — doprawdy zgoda? słowo?
— Verbum.
— Verbum nobile debet esse stabile — dodał dyabeł. — Czekajże!
To mówiąc, zatrzymał konia i szlachcicowi także stanąć kazał. Ponad ich głowami warczała burza, lał wzmagający się jeszcze deszcz. Szatan wskazał szlachcicowi rozłożysty dąb, stojący ponad drogą, i tam go zaprosił.
Tu nie wiedzieć jak zniknął koń, a szatan, zostawszy pieszo, począł dobywać z kieszeni różnych manatków: najprzód kawałek świeczki z trupiej tłustości, potem długi list pergaminu, potem kałamarzyk z inkaustem i pióro.
Wszystko to działo się niezmiernie prędko, a szlachcic siedział na koniu i drżał, patrząc na przygotowania. Dyabeł potarł świecę o nogę i zapalił ją, siadł potem pod drzewem i zaczął pisać szybko, położywszy pergamin na kolanie, cyrograf. Trwało to tylko chwilę; wnet zerwał się i podał do przeczytania Twardowskiemu, który przy świetle bladem świeczki przebiegł oczyma formalnie sporządzony akt i sięgnął po pióro do podpisu.
Ale wtem szatan ujął go za lewą rękę i, nim się miał czas opamiętać, ukłuł w mały palec, umoczył we krwi piórko i dopiero je podał. W milczeniu podpisał się szlachcic manu propria, wzdychając, i ledwie ostatnie głoski skończył, ogarnęła go niespokojność jakaś jeszcze gorsza, niż wprzódy; nie spojrzał już nawet na dyabła, zawrócił, spiął konia ostrogą i leciał bez pamięci. Lecz gdy tak bieży, a koń posłuszny choć zmęczony wyciąga się jak może, zdało mu się, jakby śród burzy i grzmotów słyszał kilka razy za sobą śmiech przeraźliwy, przerażający śmiech, jakiego usta ludzkie nigdy nie wydały.
Pytał się siebie:
— Co to być może? co to być może? Może sowa huczała, może puszczyk tak śpiewał, może wiatr tak świstał...
Lecz w duszy wiedział, że nie tak huczy sowa, nie tak puszczyk śpiewa i nie tak wiatr świszcze. Tęskny pędził dalej do domu.
Już zdala widać było domek szlachcica, już bielał komin nad nim, i czerniało gniazdo bocianie, i szarzały stodoły i gumna, i połyskiwała sadzawka, po której pływały gęsi i kaczki. Twardowskiemu okropnie, smutno biło w piersiach serce, naglił konia, chciał skoczyć od razu w dziedziniec, modlił się i płakał, i niespokojny był jak tam w domu zastanie żonę... Osiem miesięcy kończyło się od jego wyjazdu.
Upatrywał i przyglądał się, czyli czego nie zobaczy, coby go uprzedziło o żonie, o domu, jakiego znaku, jakiego człowieka... Ale w oparkanionym dziedzińcu tak było spokojnie! ani żywej duszy dokoła... Drżącemu z niecierpliwości zdawało się, że koń wlecze się, jakby ochromiał. Coraz bardziej chwytała go nieopisana niespokojność, pot lał się z czoła, czuł gorąco nieznośne i duszność w piersiach, choć skwar dniowy już był ustał, a słońce chyliło się do zachodu.
Zbliżył się do wrót. Wrota na pole były otwarte, nikogo w dziedzińcu; puste były ławki na ganeczku i pusta ławka pod lipą, gdzie zawsze siadała Hanna jego wieczorem. Coraz marszczyły mu się brwi, i serce ściskało, i oczy miały się do łez, a koń, czując stajenkę domową, pod ganek pośpieszał.
Stanął wreszcie — nikt nie wyszedł. Czemuż nikt nie wyszedł na spotkanie? Szlachcic porzucił siwego, a sam wbiegł do sieni; wtem drzwi bokówki skrzypnęły i z palcem na ustach wybiegła stara babka Magda.
— Witajcie, panie! — zawołała — z dobrą was witam nowiną! syn wam się urodził! a śliczniutki! a miły! różowy, jak jabłuszko! Obaczycie go zaraz! właśnie kąpaliśmy go teraz.
Gdy to mówiła Magda, szlachcic wspomniał od razu na dyabła, zdało mu się, że w uszach śmiech szyderski zatętnił, i porwał się, za głowę.
— Pani krzynkę słaba — mówiła dalej Magda — ale jak się dowie o powrocie waszym, wyzdrowieje pewnikiem od razu. Tak czekała na was dobra nasza pani! Oj, boć to już rok bez mała, jak wyjechaliście, panie.
Szlachcic stał osłupiały, nareszcie z ciężkiem westchnieniem uderzył się w głowę i smutny wyszedł na ganek.
— Oznajmijcie pani tam o mnie! — rzekł do starej.
Magda poszła, kiwając głową i nie pojmując, co się stało szlachcicowi, że go dobra nowina tak mało cieszyła.
— Osobliwsza rzecz — myślała — cóż to w tem jest za tajemnica! Czegoż to on tak smutny? A co się miał weselić i Bogu dziękować, to się jeszcze krzywił, gdym mu o synu oznajmiła. Coś to jest w tem!
Tak mrucząc, weszła do bokówki, której drzwi okna zabite były matami.
Szlachcic tymczasem zdjął sakwy podróżne z siwego i oddał go parobkowi, który do nóg mu się kłaniając, syna i szczęśliwego powrotu winszował. Smutny Twardowski nic nie odpowiedział.
Tymczasem stara Magda weszła i przysiadła u łóżka pani Hanny.
— Z dobrą przyszłam nowiną — rzekła — mówił mi parobek z Olszowa, że naszego pana widział!
— Gdzie? — zawołała porywając się Hanna — gdzie?
— O! o! tylko się tak nie radujcie, żeby to wam nie szkodziło, bądźcie spokojni. Parobek widział go wczoraj na drodze wracającego.
— Więc dziś będzie! może już jest! — zawołała Hanna znowu — biegajcie, Magdo, zobaczcie.
— Podobno — odpowiedziała stara — podobno powrócił. Słyszałam tentent w podwórku.
— A idźcież go prowadźcie! Powrócił mój drogi!... powrócił!
I chora zarumieniona siadła na łóżku. Magda wyszła i kiwnęła.
— Chodź, panie, jużem was oznajmiła.
Wszedł pan Twardowski i drgnął na progu, usłyszawszy krzyk nowonarodzonego dziecięcia, potem rzucił się do łóżka, na którem zarumieniona radością Hanna leżała, osłabiona, biała, oddychając ciężko i płacząc z ukontentowania. Odjazd męża, niespokojność o niego, długie oczekiwanie, myśli o niebezpieczeństwach podróży i cierpienia własne, uczyniły ją bladą, lecz żywy rumieniec wypłynął na twarz, kiedy się dowiedziała o mężu, gdy bez słów, w niemym uścisku znowu się spotkali oboje. W tej chwili zapomniał Twardowski o synu i o dyable, i o całym świecie, ale kiedy Hanna podała mu dziecię i słabym głosem prosiła, aby je pobłogosławił, on smutny na nie spojrzał i przypomniał sobie, że to dziecię nie jego już było! Dziwny był żonie ten smutek, który się przed jej okiem nie ukrył, ale nie śmiała pytać i mówić, położyła się tylko i westchnęła cicho.
W kilka dni Hanna nie żyła, ale żyło dziecię. Pan Twardowski smutny pozostał z synem jedynakiem, a jego domek opustoszał, chwastem zarósł dziedziniec, zrujnowały się gumna, poszła w nic gospodarka, bo pan o nią nie dbał i chodził ciągle opętany myślą, że syna dyabłu zaprzedał.
Dziecię trzeba było ochrzcić. Posłał ojciec po księdza do Proszowic i sprosił w kumy sąsiadów, ale dyabeł nie spał. Kumy przyjechali, a księdza posłaniec zastał na marach.
Posłano po drugiego, drugi był śmiertelnie chory. Trzeci wybrał się w drogę, ale w drodze go konie poniosły i potłukły.
Zniecierpliwiony ojciec, widząc w tem dyabelskie sztuki, sam pojechał po czwartego; ten, wiedząc już o przypadkach trzech pierwszych, a lękając się dla siebie czego złego, zwłaszcza że chodziły o tem jakieś wieści dziwaczne, nie wiedzieć przez kogo rozsiane, za nic pojechać nie chciał.
Niezrażony tem szlachcic, pojechał do Krakowa i proboszczowi u św. Floryana całą rzecz wyjawił. Ten pobożny staruszek, namyśliwszy się, dał mu relikwie i kazał przywieźć dziecię do Krakowa, nie udzielając zresztą żadnej rady, ani pociechy.
Twardowski, zawiesiwszy świętości na szyi dziecięcia, wybrał się z niem w tęgiej kolasie, czterema końmi zaprzężonej. Rano wyjechawszy, spodziewał się stanąć wieczorem w Krakowie. Lecz wszczęła się ulewa, burza i wicher taki, że musiał stanąć w najbliższej gospodzie i czekać lepszej pory do dalszej podróży z dziecięciem.
Zaledwo koniom obrok zasypano, wyjaśniło się niebo, szlachcic znowu wyjechał i znowu zachmurzyło się, wiatr zadął, znowu się burza zaczęła, ale on, utuliwszy dobrze syna, na nic już nie zważając, jechał dalej. Dwa razy kolasa przewróciła się w drodze, dwa razy konie unosiły i tylko krzyż Pański ratował, nareszcie, nabłądziwszy się i przebywszy tysiąc przeszkód, dostali się do Krakowa.
Nazajutrz rano mamka, z dzieckiem idąc do kościoła, ledwie cudem siebie i niemowlę od kilku przypadków uratowała. Napadł ją był najprzód pies ogromny, zastępując jej drogę i warcząc, póki go nie przeżegnała, potem jeździec jakiś ciągle ją koniem ścigał i mało nie roztratował; pędziła kolasa, od której ledwie umknęli, a we drzwiach kościelnych pośliznęła się i padła. Szczęściem ojciec dziecię pochwycił i jakoś je ochrzczono.
Powrót do domu był już zupełnie spokojny, ale od tej pory we wszystkiem Twardowskiemu nieszczęścić się zaczęło; dyabeł płatał mu figle nieustanne, nawodził wiatry, chmury, grady, burze, pioruny, ulewy, ogień i złodziei, pomorek na bydło, wilki na stado. Szlachcic wszystko wytrzymał bez skarg i użaleń.
Dziecię tymczasem rosło i czem będzie rokowało za wcześnie; rozwijał się w niem dowcip nad wiek jego, a wszyscy mu się dziwowali w okolicy i zazdrościli ojcu. On jeden smutno spoglądał na syna, brał go na kolana, całował i płakał. Dziecię miało już lat dziesiątek, nieraz widziało łzy ojcowskie i, jakby coś o sobie przeczuwając, poczęło się dopytywać. Ojciec biedny taką czuł potrzebę wylania się przed kimkolwiek, że w końcu przygodę swoją i łez przyczynę małemu opowiedział. Chłopiec naówczas porwał się wesoło z kolan ojcowskich i zawołał:
— O! tatusiu, to ja na to dam radę! Pójdę do piekła i odbiorę ten zapis!
Z tą myślą wzrósł chłopiec i zdawał się tylko czekać starszych lat do jej spełnienia, nieustannie o tem ojcu mówił, dodając mu ducha, modląc się do N. Panny, aby mu dopomogła. Oddał go ojciec do szkoły Wszystkich Świętych w Krakowie. Dziecię uczyło się pilnie i obiecywało wiele, a że myślało zawsze, jakby dyabłu odebrać to pismo ojcowskie, jęło się nabożeństwa, prosząc nieustannie Boga, aby je wsparł. Dnie i noce upływały na modlitwie, na rozmyślaniu i czytaniu świętych rzeczy. Tak doszedł chłopiec lat piętnastu i naówczas pomyślał sobie, że czas już było pójść do piekła.
A był wówczas dzwonnikiem u Wszystkich Świętych pobożny staruszek; zwano go Dominaszkiem, bo był małego wzrostu i schylony latami, których liczby już nie pamiętał. Świątobliwy to był człowiek, a wszystkie baby i dziady i wielu słusznych ludzi bardzo go poważało a nieraz i o radę prosiło. Mówiono, że miał widzenia z obrazów, że robił cuda. To pewna, że od innych był pobożniejszy.
Do niego postanowił chłopiec pójść po radę. Pewnego tedy popołudnia zastał go na cmentarzu klęczącego na kamieniu u drzwi kościelnych i śpiewającego Wianek różany. Siwa broda spływała mu na wyschłe, odkryte piersi, a łysa głowa schylona zdawała się z daleka świecić promieniami. Nie śmiał mu chłopiec przerywać modlitwy, lecz gdy starzec wstał o kiju, skłonił mu się, pocałował go w rękę i, poprosiwszy, żeby siadł, tak mówił:
— Mój ojcze, zewsząd słyszę o waszej świątobliwości i o zbawiennych waszych radach. Jestem w ciężkim razie, chciejcie mi dopomódz.
— Czemże ja wam dopomódz mogę? jakiejże rady chcecie — spytał staruszek.
— Oto tak rzecz się ma — rzekł chłopiec — Mego ojca dyabeł ratował raz w drodze i wymógł na nim za to zapis, że mu odda to, co w domu znajdzie, a o czem nie wie i czego się nie spodziewa. Właśniem się ja wówczas urodził, i o mnie się to szatan targował. Długo on przeszkadzał, żeby mnie nie ochrzczono, lecz Bóg jakoś ojcu dopomógł, że w końcu proboszcz od Ś. Floryana mnie ochrzcił. Teraz chce mi się, ojcze, pójść do piekła i odebrać zapis ojcowski.
Świątobliwy staruszek myślał długo i wzdychał głęboko, potem dał chłopcu taką naukę:
— Możesz tego dokazać — rzekł — ale trzeba się wprzód spowiadać i komunikować na tę drogę, a idąc do piekła w niczem nie zgrzeszyć. Weź z sobą kropidło i wodę święconą i relikwie święte: z tem bezpiecznie wejdziesz do piekła, chociaż nie bez trudności, bo cię szatan kusić będzie po drodze.
Gdy się wyspowiadasz i przyjmiesz Przenajświętszy Sakrament, wyjdź za Kraków w pole, a tam ujrzysz przed sobą mysz polną, która cię prowadzić będzie i do bram piekła zaprowadzi. Gdy będziesz ich blizko, a to łatwo rozpoznasz, zaczniesz śpiewać Wianek różany, albo psalm który i święconą wodą kropić; tak machając wokoło, wejdziesz do środka i póty kropić będziesz a śpiewać, póki ci dyabeł zapisu nie odda. Zresztą Duch Święty natchnie cię, co będziesz miał czynić, pamiętaj tylko, żebyś w drodze nie zgrzeszył, boby zły duch miał moc nad tobą.
Wysłuchawszy tej rady, chłopiec podziękował za nią staruszkowi, nazajutrz zaraz poszedł do spowiedzi, przystąpił do komunii, wziął z sobą święconej wody i wyszedł za Kraków.
Tu ujrzał mysz polną przed sobą, właśnie jak mu staruszek zwiastował, i poszedł za nią. Z oczyma wlepionemi w ziemię, szedł tak, modląc się i unikając nawet spojrzeniem dać sobie do grzechu okazyi. Przez cały czas nic nie jadł i oczu nawet nie podniósł, a gorąco się tylko modlił.
Gdy się zupełnie ściemniło, czarna mysz świeciła oczyma i pokazywała drogę. Weszli w las głuchy i szli długo, bardzo długo. Ciemno było i straszno, a chłopiec się modlił i modlił do N. Panny. Wśród lasu natknął się na jakichś ludzi, którzy odzierali podróżnego przybitego do drzewa, a ci zaczęli na niego wołać, ujrzawszy go:
— Hej! chłopaku — chodź-no do nas, a pomóż nam nieść pieniądze do jaskini, to ci ich damy za to pełną czapkę i pójdziesz sobie jutro zdrów w dalszą drogę. Stój, nie idź dalej, bo do ciebie strzelim.
Chłopiec, jakby nic nie słyszał, szedł spokojnie i minął ich. Uczynił był ślub nic nie jeść, a głód i pragnienie mocno mu dokuczały; po drodze zaś to tu, to tam nawijały mu się z jedzeniem pogubione sakwy, spotykał podróżnych, którzy go prosili na obiad, na przekąskę. Wisiały owoce na drzewach i spuszczały się z gałęźmi ku niemu. Nic go przecie nie skorciło.
Nie wiem którego tam dnia, zaczęła się dawać czuć siarka i smoła i ziemia gorąca była pod nogami. Wszedł chłopiec w las znowu, gęsty i czarny. Szeroki wiódł środkiem gościniec i bity trakt a ludny. Jechały nim kolasy wielkie i wozy kmiece, szli piesi różnego stanu i wieku, mnóstwo ludu, jak mrowia. Chłopiec to tylko uważał po nich, że wszyscy prawie mieli oczy zamknięte, jakby śpiący lub umarli; on jeden między nimi na żywego wyglądał. Tu już mysz z przed niego znikła, a on się domyślił, że był na drodze do wrót piekielnych.
Jedni tam jechali poszóstno w kolasach złoconych, które zamiast koni ciągnęły grzechy ich, pod postacią ohydnych poczwar, ubranych w bogate rzędy, na których zamiast pereł i kamieni drogich świeciły łzy ludzi kroplami, pot ludzki i krew ludzka.
Drugich ciągnął do piekła brzuch nienapchany, w którym widać było przejedzone wioski i zamki, i sioła, i strawione kupy złota, spożytą spokojność rodziny, pochłonięte wszystkie cnoty.
Inni szli pijani i zdawało im się, że przed nimi wiozą kufę wybornego kanaru, na którą zmrużone, czerwone oczki zwracali miłośnie.
Szedł tam i chudy jakiś dyalektyk z teologii scholastycznej woluminem pod pachą, podpierający się Arystotelesem, zaprzężony za kark do ogromnego pióra, które go ciągnęło.
Przed innymi toczyły się dukaty po gościńcu, a oni, usiłując je złapać, już, już je doganiając co chwila, szli z zaiskrzonym wzrokiem, roztwartą dłonią, dyszącą piersią do piekła.
Byli tacy, co patrząc w niebo szli do piekła.
Byli tacy, których wiedli za rękę własne dzieci, wychowańcy i słudzy.
Byli inni, co tylko ogony swych pań i poduszki swych panów dźwigając, z nimi do piekła dążyli.
Szli i złodzieje, kradnąc po drodze, co się nawinęło, kradnąc nawet grzechy cudze z kieszeni podróżnych, radzi, że im się nigdzie Piłat i szubienica nie nawijała na oczy.
Szli tam i wielcy panowie, dumnie przeciskając się przez motłoch, gniotąc nogami jakichś biednych, którzy z drogi wracali, a przed nimi nieśli szatani buławy, i infuły i laski, i senatorskie krzesła, i tytuły cudzoziemskie.
Były tam dziwnie dobrane pary, wiodące się to za ręce pobrawszy, to za kark, to za poły.
Jednego burmistrza wiodła jejmość, za nos porwawszy, prosto w otchłanie piekielne.
Jednego młodzika podżyła już niewiasta niosła przydeptanego w trzewiku.
Jednego staruszka prowadziła dziewczyna za ostatek siwych włosów, ująwszy je w pośrodku głowy.
Innych szatani chwytali za oczy, za nos, za nogi, za uszy, za ręce i tak ciągnęli niemiłosiernie.
O, zaiste, ciekawy, jedyny był widok piekielnego gościńca. Lecz chłopiec tak był swoją modlitwą zajęty, że nic a nic nie widział. Nareszcie stanął razem z otaczającym go tłumem u wrót piekielnych, których zewnątrz nikt nie strzegł, owszem wystrojony odźwierny przyjmował nizkim ukłonem i drzwi na rozcież otwierał. Ten, gdy ujrzał młodego chłopca z kropidłem w ręce, śpiewającego pieśń nabożną czystym głosem dziecinnym, zaparł drzwi prędko i nasrożył się. Nie widział tego nawet Twardowski, pokropił wodą święconą, drzwi się otworzyły, on wszedł.
Uderzyły go natychmiast jęki, wydobywające się z otchłani piekielnej, które zagłuszyły na chwilę jego śpiew lękliwy, lecz taka była moc tych słów, które wymawiał chłopiec, że przed niemi ucichła wrzawa piekielna, wszystko zamilkło i poczet czarnych dyabłów przestraszonych wybiegł naprzeciw.
Chłopiec tymczasem śpiewał i kropił na wszystkie strony.
— Czego tu chcesz, duszo czysta? — zapytał jeden. — Czego tu chcesz? czego tu chcesz? — powtórzyli chórem inni; a wszyscy odskakiwali i kurczyli się na każde ruszenie kropidła.
— Chcę i szukam cyrografu, danego na moją duszę przez ojca — odpowiedział Twardowski i śpiewał dalej i kropił znowu. Dyabli znikli, on szedł w głąb, aż do najciemniejszej jaskini, w której siedział sam Lucyper, wódz i głowa zepchniętych z nieba aniołów.
Gdy i tu kropidłem począł wywijać jak szablą chłopiec, a szatani opatrzyli, iż go z żadnej strony pochwycić nie mogli, gdyż był czysty i niczem od spowiedzi niepokalany, poczęli z nim wchodzić w układy. Powiedzieli mu z początku, iż cyrograf zginął, i traktowano go w zamian pieniędzmi.
Potem chcieli mu dać sto lat życia i młodość aż do śmierci.
Potem sławę, jakiej nikt jeszcze nie miał.
Potem godność, jakiejby zażądał.
Potem władzę, jakiejby sobie życzył.
Przyprowadzono go po chwili, ale się zaparł, że jako żywo nie miał i nie brał żadnego zapisu.
Znowu chłopiec użyć musiał kropidła, znowu dyabli przyrzekli mu oddać cyrograf, przynieśli kufer ogromny i kazali mu szukać. Co tam się w nim znajdowało, trud wyliczyć; były tam papiery zrzucone bez porządku, z różnych lat, języków, krajów — istne archiwum szatańskie, w którem dopiero pomodliwszy się do św. Antoniego, patrona rzeczy zgubionych, wynalazł chłopiec zapis na swoją duszę.
Widząc dyabli, że się nic nie uda, musieli mu go oddać, lecz w oczach chłopca przysiągł dyabeł, który ojca jego skusił na cyrograf, że duszę jego i bez tego zapisu weźmie. Tej przysięgi nie słuchając, chłopiec, kropiąc znowu i śpiewając Te Deum, zawrócił się, aby wyjść z piekła.
Lecz trudniejsze to było, niż wejście do niego. Zamykały się przed nim wrota, znikały mu drogi z pod nóg, waliła się ziemia, trzęsło się sklepienie, napadały go straszydła, wabiły go łakocie, jadła, napoje, dziewczęta i chłopcy, znajomi ludzie, wyciągając ręce ku niemu, wzywali go do rozmowy, weseli jacyś panowie szlachta otaczali go kołem, aby przytrzymać; — lecz Twardowski uwieść się nie dał, bo modląc się żarliwie widział pod skórą tych wszystkich mar utajoną zdradę i przez ścianę słyszał męki potępieńców. Trafił nareszcie na swoją drogę i, wyszedłszy za wrota, które mu jedną nogę przyskrzypnęły nieco, tak że potem trochę na nią utykał, na świat znowu powrócił. Tu, padłszy na kolana, Bogu dziękował, a potem pędem puścił się przed siebie.
Ale na tej drodze, tak wprzód tłumnej, nic już teraz nie widział, a ściskając w ręku cyrograf, na oślep biegł. O kilkoro stai zaczęła go znowu prowadzić mysz i wywiodła go aż do domku ojcowskiego pod Proszowice.
Wszedł i padł ze znużenia na progu chłopiec, a gdy go otrzeźwili, opowiedział ojcu podróż swoją, ukazał cyrograf wydarty dyabłu, który spalono zaraz na poświęconym ogniu, aby z węgli jeszcze nie mógł go dobyć szatan.
Tak ojciec Twardowskiego na stare swoje lata spokój odzyskał; lecz wkrótce potem, gdy do szkoły wrócił chłopiec, przyszedł parobek, oznajmując mu o śmierci ojca, który nie długo przeżył odzyskanie syna.
Opłakawszy go, a zasmakowawszy w nauce, Twardowski pozostał jeszcze nadal w szkole, której senior, zamiłowanie jego i pilność do serca wziąwszy, przyjął go pod swoją opiekę.
|
Twardowski siedział w swojej szkole na Krzemionkach, zadumany, myślący. Nadchodziła noc już to trzecia czy czwarta, jak wyszedł z Krakowa i samotny po Podgórzu błądził. Słońce było zaszło, gwiazdy słabo jeszcze przez jasny błękit nieba świeciły i księżyc czerwony z za drzew się pokazywał. Była jesień, pogodny wieczór, ale wicher opętany porywał kupy liścia, szamotał się z nimi i kręcił w kółko po drogach, po dolinach. Tam i siam widać było tumany piasku kręcące się także, jak pijacy powracający z gospody, i słychać było szum i szelest, a jednak niebo było pogodne, błyszczące, powietrze czyste i chłodne.
Twardowski był już postanowił nieodmiennie wezwać dyabła, widzieć go tej jeszcze nocy i po próbie jego sił, oddać mu duszę w zamian za naukę i mądrość wielką i sławę.
Wszystko było przygotowane: i woda i czarnoksięskie narzędzia; czekał tylko północy, aby się udać na rozstajne drogi. Twardowski zwrócił oczy na gwiazdy i ujrzał, że się już miało ku północy; zaczem wstał ze skały, którą zwano katedrą jego, i poszedł na rozstajne drogi, gdzie już szatan na niego czatował.
Nad drogą stał stary krzyż, pochylony, nadgniły, mchem obrosły, ze skrzypiącą chorągiewką, przewiązany kilkakroć białymi fartuszkami
pobożnych wieśniaków. U jego stóp walały się połamane koła, kilka suchych gałęzi i kamień leżał w ziemię już zasunięty. W chwili, kiedy się ku temu miejscu mistrz zbliżał, pogodne niebo nocy jesiennej zachmurzyło się, zakryło szarą oponą i wiatr dąć zaczął groźniej z północy, porywając i niosąc z sobą odłamki głazów, piasek, gałęzie i poschłe liście. Mistrz obejrzał się. Od krzyża szło dróg cztery, w cztery strony świata.
Mistrz zdjął suknię i wywrócił ją na nice, potem z kieszeni dobył kredę święconą i świecę z tłustości trupa, wody kubek, kropidło, książkę jakąś, kości ludzkie i czarnoksięską utkwił w ziemię laskę, czarno pomalowaną w białe znaki. Zakreślił na ziemi krąg kredą, którego środkiem był krzyż ów stary, zapalił świeczkę, kości rozrzucił, wodą pokropił i jął wołać zaklęcia językiem złożonym z odłamków wszystkich języków umarłych i żywych, i które wiatr niósł na cztery rogi świata.
— Duchu czarny! — wołał — oto człowiek chce ci duszę swoją zaprzedać. Przybywaj i przynieś z sobą całą potęgę, jaką masz.
Kiedy tych ostatnich słów domawiał, czerwonem światłem oświecona postać stanęła przed kołem i Twardowski usłyszał głos jej chrapliwy i szyderski:
— Chcąc się dyabłu oddać, na cóż było święconej kredy i wody używać i tak się od niego odgradzać?
— Bo nie chcę, żeby mnie darmo jak dziecię pochwycił — odpowiedział mistrz — i wiem, z kim mam do czynienia. Ty jesteś posłaniec piekielny?
— Ja, mistrzu. Mów, czego chcesz ode mnie?
— Czego chcę? Żebyś mnie uczynił na ziemi mędrszym od mędrców i od wszystkich silnych nauką silniejszym; żebym znał świat, wszystkie jego tajemnice, przeszłość i przeznaczenie, i siły rzeczy i siły istot, żebym był najmądrzejszym z mędrców, żebym był sławniejszym od najsławniejszych, wyższym od najwyższych.
— Moją nieśmiertelną duszę!
— Piszże cyrograf na swoją duszę.
— Powoli — przerwał mistrz. — Pokaż mi wprzód, co mi dać możesz za tę duszę, którą ci sprzedaję, nie oddaję,
— A to jak?
— Zadaję ci trzy próby, szatanie.
Oto najprzód przeniesiesz wszystko srebro, jakie gdzie jest w Polsce, w jedno miejsce, do Olkusza, do zarzuconych kopalni, które karą Boga za świętokradzki uczynek tamecznego magistratu przestały ludziom dawać zasiłek. Niech tam leży wszystko srebro dla mnie, żebym ja niem tylko rozporządzał.
— A toż na co, mistrzu? — odezwał się dyabeł. Chceszże zubożyć swój kraj, zsypując wszystko srebro, skąd go już nigdy dobywać nie będą procesem i klątwą wyniszczeni mieszczanie? Cóż ci z tego przyjdzie?
— Tak chcę, tak być ma — odpowiedział mistrz.
— I cóż więcej? — zapytał śmiejąc się szatan. — Widzę, że z tobą ciężko będzie, i więcej się koło tego natrudzić potrzeba, niżeli tego twoja nadpróchniała dusza warta.
Twardowski dumnie się uśmiechał.
— Powtóre — rzekł — przez tęż noc wykopiesz mi staw pod Knyszynem i przerzucisz z miejsca na miejsce kamień ogromny, leżący pod Czerwieńskiem; potrzecie, nareszcie, postawisz mi skałę Sokolą pod Krakowem tak, aby grubszym końcem w górę, cieńszym na dół stała. Wszystko to masz zrobić w moich oczach, bez pomocy ludzi, i to dzisiejszej jeszcze nocy. Naówczas przekonasz mnie o swej władzy i wiedzy, a ja umówię się z tobą o duszę moją.
— To wszystko jest tylko próbą! — zakrzyknął szatan. — Mądryś, mistrzu! Ale gdyby ci się po tej próbie nie podobało zrobić ze mną umowy, cóżby naówczas było? Za cóż ja mam darmo się trudzić i świat przewracać? He?
Nic nie odpowiedział mistrz na to.
— Wola twoja! — mruknął po chwilce — dwoma tylko słowami możesz mi dać odpowiedź: Tak, lub nie.
Dyabeł się zamyślił i kopytem skrobał w głowę, wykrzywiając poczwarnie, zdając się coś rachować, mrucząc pod nosem:
— Ciężka próba! ciężka! Pisz tymczasem cyrograf — potem zobaczymy! Zrobię zresztą, co zechcesz.
— Nie wprzód — odpowiedział mistrz — aż mi pokażesz, co możesz.
— Targujesz się upornie.
— Przedaję ostatni łachman i najdroższy — rzekł mistrz — żeby nasycić pragnienie moje. Muszę się targować, bo to ostatni targ. Nie chcę ci oddać darmo i bez korzyści mojej nieśmiertelności. Myśl, dyable, i czyń, jak chcesz.
— Wystąpże z koła — rzekł szatan, prostując się. — Idź za mną, zrobię, co chcesz.
Na te słowa Twardowski pokropił się wodą święconą, wziął w ręce książkę, przeżegnał się pobożnie i wyszedł powoli za koło. Szatan, patrząc na to, zębami zgrzytał, gdyż zapewne myślał podejściem mistrza pochwycić, a tak uzbrojonego dotknąć się nie mógł. Nadeszła trąba piasku, kręcąca się na rozdrożu, wsiadł w nią Twardowski z szatanem, polecieli pędem błyskawicy, górą, dołem, szybując ponad ziemią, aż do Olkusza.
U zapuszczonego otworu kopalni stanął mistrz i czekał. Szatan zniknął. Po chwili ukazała się czereda wielka mar, niosących na plecach szare jakieś bryły. Zbliżyli się oni, rzucili ciężar po kolei w otwór i szli znowu i znowu wracali bardzo długo. Aż szatan, ich wódz, który im we wszystkich przewodniczył wędrówkach, ukazał się wreszcie sam jeden, niosąc w garści maleńki kruszcu odłamek. Rzucił go w jamę i rzekł:
— To ostatni.
— Jakże mi tego dowiedziesz, że tak jest? — spytał mistrz złapany.
— Jakże ty mi tego dowiedziesz, że tak nie jest? — odpowiedział szatan.
Twardowski musiał poprzestać na tem, chociaż w istocie niepodobna mu było przekonać się, czyli w istocie srebro dyabli znosili, i czy wszystko znieśli. Tymczasem szatan schylił się nad kopalnią i plunął w nią jakby od niechcenia — odtąd zalała ją wodą zupełnie.
Siedli znów mistrz ze swoim przewodnikiem w wietrzny młynek i lecieli do Knyszyna.
Tu Twardowski ukazał dyabłu uroczysko, zwane Czechowszczyzna, które mu kazał w staw zamienić. Szatan wybiegł na środek, zaczął rwać ziemię kopytami, pazurami, zębami, wyrzucał ją na boki, miotał ogromnemi bryły, aż wyorał dno stawu i szeroko je rozwiódł, potem stanąwszy u brzegu zdyszany, plunął znowu i zalało się wodą, która aż o przeciwny brzeg z szumem się odbiła.
— To wtóre — rzekł — czas krótki, śpieszmy do roboty, nim kur zapieje.
I znowu siedli i znowu lecieli pod Czerwieńsk. Mistrz pokazał dyabłu kamień ogromny w ziemię zapadły, zapleśniały, mchem porosły, i kazał go o staję przez las i wodę przerzucić za łąki na miejskie pole.
Dyabeł kręcił głową, brał się do kamienia to z tej, to z drugiej strony, stękał, wreszcie ująwszy go pazurami, podważył i na pole stoczył. Potem podszedł doń tyłem, ręce za siebie przełożył, zarzucił go najprzód na ramiona, jak wór mąki, ujął silnie, nad głowę podniósł, zamachnął się i czarna bryła, świszcząc i warcząc, ponad wierzchołki lasu, których dotknęła w przelocie, mignęła się w powietrzu i z hukiem upadła na pole.
— Teraz wróćmy do ostatniej próby pod Kraków — rzekł szatan — lecz mojem zdaniem, dośćby ci być powinno tego, com dotąd dokazał.
Mistrz nic na to nie odpowiedział. Znowu lecieli pod skałę Sokolą zwaną lub Pieskową, która naówczas stała jeszcze ostrzem w górę. Tu gdy stanęli, szatan obszedł ją dokoła, obejrzał podstawę, wstrząsnął głową, cienki wierzchołek mierzył oczyma i myślał, jak sobie począć.
Twardowski ciekawie, jak się szatan do tego weźmie, poglądał. Ta mała postać, której przy skale ogromnej prawie widać nie było, kręciła się i chodziła, czmychając, parskając, dotykając pazurami skały, patrząc z podełba na nieruchomego mistrza. Nareszcie szatan podniósł się na palce, a raczej na kopyt swych końce, i nagle rosnąć zaczął tak, iż głową dobrze skałę przerosnął, a mając już ją pod ręką, wziął jak pałkę, za koniec, wzniósł do góry, przechylił, zniżył się i cieńszym końcem postawił na podstawie. Nie zaraz, jednak ustawiła się, kiwnęła się jeszcze kilka razy i chrupała, aż szatan ją mocno przycisnął i, dokazawszy ostatniej próby, zmalał znów do dawnego swego wzrostu.
— A cóż, mistrzu — rzekł — jak ci się zdaje?
— Chodźmy pisać cyrograf.
— Służę wam ochotnie — chociaż okropną zadaliście mi pracę i ciężkom się zziajał, nimem jej dokonał.
To mówiąc, obaj udali się znowu do szkoły Twardowskiego na Krzemionki.
— A więc — Twardowski rzecze — obiecujesz mi służyć i spełniać wszystko, czego zapragnę?
— Tak jest — dyabeł odpowie.
— Uczynisz mnie najbogatszym i najmędrszym, będę leczył wszystkie choroby, będę mógł odmładzać starych, widzieć przyszłość i przeszłość.
— Wszystko się stanie, jak mówisz — znudzony dyabeł zamruczy.
— Ale ja chcę żyć długo, bardzo długo, a ty może zapragniesz skrócić moje życie?
— Nie mogę, choćbym chciał i dziś ci pewnie głowę urwać po podpisaniu cyrografu. Z tem się nie taję, iżby mi to prawdziwą sprawiło satysfakcyę. Jednakże — dodał — ponieważ tak drogo sprzedajesz duszę, słuszna jest, abyśmy ją wzięli z ciałem razem, nim jeszcze z niego wynijdzie, abyśmy cię całego i żywego ze świata porwali.
— Żywego? — krzyknął mistrz głośno — żywego?
— Tak, żywego - odpowiedział dyabeł spokojnie. — Inaczej niema zgody. Gdybyś leżał na łożu śmiertelnem, przyszliby księża, zaczęliby może nawracać, wmówiliby ci spowiedź, skruchę, pokutę, żal i zaprzanie się własnych uczynków. Na co piekłu ten kłopot? Nam cię dla wszelkiego bezpieczeństwa wziąć potrzeba w godzinie przedśmiertnej zdrowego i żywego.
— Dobrze — odpowiedział mistrz po chwili namysłu — lecz obwarujem miejsce, w którem mnie wziąć będziecie mogli, a nie gdzieindziej.
— Miejsce? a toż na co?
— Tak a nie inaczej. Trudność za trudność. Urywasz mi kawałek życia, słuszna, abym to sobie czem innem nagrodził. Nie weźmiecie mnie inaczej, jak w Rzymie.
— A toż co? — zakrzyknął szatan — w Rzymie! A toż dlaczego? Po cóż waści do Rzymu?
— Bez tego, za nic umowa.
— Ale to być nie może.
— Bez tego, zrywam wszystko.
— Mistrzu! szydzisz ze mnie.
— Chyba ty, szatanie.
— Dlaczegoż w Rzymie?
— Chcę stamtąd pójść do piekła.
— Czyli myślisz, że cię świętość miejsca obroni?
— Bynajmniej, lecz żądam nie z mego rodzinnego kraju, nie z moich drogich mi miejsc przejść do piekła, ale z dalekiej krainy, gdzie mnie nikt nie zna, gdzie ten wypadek niepostrzeżony przejdzie.
— Mistrzu! Toć dość ci będzie wyjść za granicę. Czemuż nie Amsterdam, czemuż nie Paryż, ale Rzym naznaczasz?
— Powiedziałem Rzym.
— Dziwnyś, mistrzu.
— Upartyś, dyable.
— Więc inaczej nie chcesz?
— Nie mogę. Tak, lub nie.
— Ciężki jesteś, lecz cóż z tobą począć. Niech i tak zresztą będzie. Wszakże sam miarkuj, co ja pocznę, gdy ty w porze nie zechcesz przybyć do Rzymu, czego, między nami mówiąc, bardzo się spodziewać mogę.
— W tem twoje staranie, twoja biegłość i mądrość — rzekł Twardowski — żebyś mnie do tego zmusił, nakłonił, spowodował.
— Niechże i tak będzie — odpowiedział szatan. — Dobrze, dobrze — no, już po wszystkiem i zgoda przecie. Piszmy teraz prędko cyrograf, bo kury zapieją.
To powiedziawszy, wziął czart palec Twardowskiego, ukłuł go i umoczył we krwi pióro, poczem, głośno wymawiając pisane słowa, cyrograf redagować zaczął.
Kiedy Twardowski podpisem swoim zamknął spisaną umowę na ogromnym pergaminowym zwicie i pieczęć swoją, jak błazen, na czarnym wosku wycisnął (błazny pieczętowali na czarnym wosku) — kur zapiał po raz pierwszy w oddaleniu. Wszystko znikło. Promyk blady wschodzącego dnia uderzył jego oczy znużone. Sparł się na łokciu i, broniąc się snu, usnął mimowoli
|
Pewnego wieczora siedział mistrz w komnacie swojej i dumał o owym pakcie z dyabłem. Słońce zaszło już było i tylko krwawy odblask padał na ściany pracowni, na stosy ksiąg wielkich, czaszkę trupią, kości wielkoludów, mumię i wypchanego krokodyla, który na sznurku zwieszał się od pułapu. Nagle u drzwi wchodowych dał się słyszeć szelest jakiś i drgnęła klamka, potem uchyliły się drzwi, ktoś wszedł. Twardowski spojrzał tylko i bez podziwienia, bez ciekawości, uśmiechnął się z lekka, ale tak rozkosznie, jakby mu się raj otwierał. A jednak przychodzień niczem się takiem nie odznaczał, coby wielki jakiś wypadek wróżyć mogło. Stała tylko u progu postać jakaś ciemną opończą osłoniona, w ciemnych butach z długimi nosami, a z pod jej okrycia wyglądała pochew szpady. Na piersiach błyskał łańcuch złoty z medalionem podobnym. Twarz przybyłego była młoda jeszcze ale już wybladła, oczy przyćmione i zagasłe, usta ściśnięte, nos ostry i wązki spuszczał się aż na wąs czarny, z pod którego mało co widać warg było, a brodę osłaniała wpółogolona, paskiem czarnym tylko spływająca, zachodnim obyczajem zarastająca hiszpanka.
Nieznajomy zdjął kapelusz i bliżej postąpił.
— Czekałem na was — rzekł Twardowski, powstając z krzesła.
— Na mnie? na mnie? — zakrzyknął zdziwiony przychodzień.
— Tak, na was — odpowiedział Twardowski — niech was to nie dziwi: ja wiem często wprzódy, co się ma, co się musi stać i jak.
— Waszmość mylicie się — odpowiedział zimno przybyły, jakby go poufałość mistrza nieco obraziła, i przybrał minę nawpół pogardliwą, pół szyderską.
— Ja się nigdy nie mylę — rzekł na to spokojnie Twardowski. — Czy chcecie, żebym wam powiedział, kto jesteście?
— Słucham ciekawie — prędko zawołał nieznajomy, jakby był pewny, że się mistrz omyli, lecz dodał: — Nim zaczniem rozmowę, niech wprzód oddali się ten człowiek — i wskazał na Maćka.
— To mój sługa — odpowiedział mistrz i skinął na sierotę, który się natychmiast małemi drzwiczkami wysunął.
— Teraz słucham.
— Waszmość jesteście dworzaninem Jego Królewskiej Mości, nieprawdaż?
— Tak jest. Mogliście mnie kiedy widzieć ze dworem.
— Przysłani jesteście od króla? Król pan nasz przed kilką miesiącami stracił ukochaną żonę. Czy tak jest? Mam-li mówić dalej?
— Nie potrzeba! — zawołał nieznajomy zdziwiony, zbliżając się, straciwszy zupełnie wyraz dumy i szyderstwa, pomieszany i niespokojny widocznie. — Ależ na Boga, skądże to wiecie wszystko? Ja jak najtajemniej mówiłem o tem z Panem Miłościwym. Było nas tylko dwóch w komnacie. Zaręczyć mogę, że niktby się nie odważył słuchać pode drzwiami. Król Jego Mość szeptał mi do ucha. Nikt na świecie nie mógł wiedzieć, prócz nas dwóch, o co rzecz idzie.
— Ja wiem trzeci — odpowiedział mistrz zwycięsko — bo ja wiem wiele rzeczy ukrytych i zgaduję przyszłość.
Dworzanin muskał się ręką po głowie zafrasowany, a drugą łańcuch na piersiach wiszący podnosił.
— Nie potrzebuję więc — rzekł — pytać was, czyli to zrobić możecie, czego król po was żąda?
— Owszem, jest wątpliwość, czyli to uczynię, ale niema wątpliwości, że mógłbym zrobić.
— Jakto? waszmość mogąc, nie uczyniłbyś tego dla króla?
Twardowski się uśmiechnął.
— Ja nie mam króla — rzekł. — Są przyczyny rozliczne, dla których potrzebuję się namyślić.
— Naprzykład?
— Król jest utulony nieco w żalu po stracie drogiej żony — ale pragnie ją jednak, albo ducha jej przynajmniej, widzieć raz jeszcze. Chce, źebym go wywołał, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Cóż będzie, gdy król znowu ukochaną ujrzy Barbarę? Otworzą się zagojone rany — zechce, widząc ją, poskoczyć ku niej, uścisnąć, przemówić. Zaleje się łzami nowemi, nową rozpaczą, kto wie, czy nie więcej dozna boleści, niż rozkoszy? Bo dzień za dniem unosi wspomnienie, tak jak grabarze wielką górę taczkują, ale gdy się wspomnienie widzeniem odżywi, będzie nowy ciężar na duszy, jaśniej obraz jej stanie przed oczyma, a żal podwójny serce uciśnie. Jest to jakby chciał doświadczyć po raz drugi ciężkiej boleści, której doznał przy jej zgonie. Nieprawdaż?
— Być to wszystko może, mistrzu — odpowiedział dworzanin pokorniejszy co chwila — i wy to zapewne lepiej wiecie, niż ja, co i jak być może i być musi.
— Ja — ja się tylko tak domyślam i rachuję — rzekł Twardowski. — Są rzeczy, których nie wiem i nie widzę, bo nie chcę ich widzieć i umyślnie oczy odwracam. Przyszłość Króla Jego Mości jest właśnie jednym z tych przedmiotów, których nie chcę i nie śmiem badać.
— Cóż więc będzie?
— Prawdziwie, w tej chwili odpowiedzieć wam nie mogę. Potrzebuję namysłu, trzy dni przynajmniej. Po trzech dniach, w tejże co dziś porze przyjdź do mnie.
— Pozwolisz jednak, mistrzu, abym nie odkładając, dziś ci powiedział, co król ofiaruje ci, jeśli się podejmiesz, czego żąda.
— Ciekawy jestem bardzo — mimowolnie zawołał mistrz. — Zaiste nie domyślam się nagrody.
— Król Jego Mość nie sądzi, aby wam to potrafił nagrodzić, chce tylko zostawić pamiątkę, a tą będzie łańcuch złoty wagi trzechset florenów, bogaty pierścień i szuba z przednich soboli, jedna z tych, które ostatni poseł cara przywiózł w podarunku, i których piękności wszyscy się naówczas dziwili. Powtarzam, król nie myśli was nagradzać, lecz pragnie tylko uczcić.
— Dziękuję za łaskę dla mnie ubogiego służebnika i miłość królewską — odrzekł Twardowski. — Przyjdźcie, jakem wam mówił, za trzy dni.
To mówiąc, skłonił głowę, a dworzanin, wzajemnie oddawszy mu ukłon, wyszedł i drzwi za sobą zatrzasnął. Mistrz sam zadumany pozostał.
Gdy upłynęło trzy dni do namysłu przez mistrza zostawione, znowu w porze wieczornej zadźwięczał skobel żelazny u drzwi i powoli wsunął się ten sam dworzanin królewski (był to Mniszech, poufały Augusta ulubieniec). Twardowski czekał na niego, powstał, nim jeszcze drzwi otworzył, i wyszedł kilka kroków naprzeciw przybywającego.
— Jakąż mam zanieść odpowiedź Jego Królewskiej Mości? — po zwykłych przywitaniach spytał dworzanin.
— Rzecz jest do uczynienia podobna — odpowiedział po chwili mistrz — ale są warunki z mojej strony, bez których nikt i nic do spełnienia żądania królewskiego mnie nie zmusi.
— Bodajby były najcięższe, wiem, że Król Jego Mość zgodzi się pewnie na nie, jeśli są tylko umiarkowane i bez ujmy godności pańskiej. Król tak bardzo kochał żonę i tak mocno pragnie choćby cień jej widzieć raz jeszcze!
— Pierwszy mój warunek — rzekł Twardowski — aby Jego Królewska Mość, gdy cień nieboszczki królowej przywołany zostanie, nie przemówił do niego ani słowa, ani się pożądał zbliżyć, ani poruszył, ani krzyknął. Powtóre, aby nikt obrzędowi wywołania ducha nie był przytomny, prócz nas trzech: króla, mnie i waszmości. Potrzecie, aby mi żadnej nie ofiarowano nagrody.
— Mogę zaręczyć — odpowiedział dworzanin, z podziwieniem wysłuchawszy końca, — iż Król Jego Mość przyjmie podane warunki. Lecz co
się tyczy nagrody, waszmość unosisz się niepotrzebnie; mógłbyś przy tej okoliczności wielce skorzystać. Rozmyśl się, mistrzu, nie chceszże
nic więcej?
— Nic więcej — odpowiedział Twardowski z lekkim szyderskim uśmiechem.
Obaj zamilkli. Dworzanin z podziwienia, Twardowski zwycięsko się nasycając okazaną tak wielką bezinteresownością. Nareszcie przybyły zakręcił się i wyszedł, śpiesząc z wiadomością do zamku. Nie upłynęło dwie godziny, gdy nazad powrócił znowu do mistrza z żądaniem, aby natychmiast udał się za nim, i uwiadomieniem, że król na wszystko się zgadza. Twardowski już był gotów: przewidział on, że niecierpliwy August nie odłoży wezwania go do siebie nawet do przyszłej nocy. Pozbierał wszystko, czego potrzebował do obrzędu wywołania ducha, wziął laskę, zwitek pergaminu, księgę, pudełko jakieś pod pachę i, owinąwszy się szeroką opończą, rozkazał Maćkowi pozostać, a sam wyszedł z dworzaninem.
Noc już była i ciemność na ulicach miasta, noc jesienna, czarna, bo chmury wisiały między niebem i ziemią, a wiatr, który je poganiał leniwo, szumiał tylko w górze, nie dając się czuć na ulicach osłonionych wysokiemi kamienicami. Pusto było wszędzie, psy tylko pod wrotami gospód wyły, a niekiedy z golarni, z winiarni, z szynkowni mimo zakazu ukazywały się błyszczące przez okiennice światełka gasnące, dochodziły przytłumione pijanych głosy. Czasem na wązkiej gdzie uliczce zabrzęczała po ziemi wlokąca się szabla, psy obudzone naszczekiwały, ginęły ich głosy w oddaleniu i znów tylko wiatr szumiał. Przed idącymi mało co widać było drogi; wskazywały ją tylko z obu stron ulicy bielejące na tle czarnem nocy wysokie kamienice o śpiczastych czołach. Trzeba było zaiste dobrze znać Kraków, aby nie zbłądzić. Lecz mistrzowi i dworzaninowi wszystko wskazywało drogę: umieli rozeznać ją po kształcie domostw, niewyraźnie się rysującym przed nimi, po murach kościołów i dzwonnic, po załomach i zakrętach.
W milczeniu szli oni ku zamkowi. Dworzanin miał z sobą klucz od furty pobocznej, którą się wchodziło na odosobniony podwórzec, z podwórca na galerye wsparte na wysmukłych gotyckich słupach, a niemi do królewskich komnat przez korytarze trafić było można. Gdy tam weszli, nikogo nie było w dziedzińcu, nie ukazało im się nawet żadne światło, i w jednem tylko oknie zamku migała lampa przez czerwoną zasłonę. Po wschodach dostali się na galeryę, a z niej weszli w korytarz, którym dworzanin do wielkiej białej izby mistrza wprowadził, torując mu drogę. Komnata, do której weszli, nie odznaczała się ozdobami, była czysta lecz skromna, dokoła otaczały ją dębowe ławy do muru przyparte, na środku stał wielki stół dębowy, na krzyżowych nogach, w kącie piec niemały także. Okna z błon szklanych, w ołów oprawnych, brzęczały, zatrzęsły się, gdy drzwi otwarli. Strop przerznięty był belkami, misternie wyrabianemi. Na podłodze kamiennej i chłodnej spali pokotem komornicy i jurgieltnicy królewscy owinięci w opończe, ubrani; niektórzy rozciągnieni na skórach, inni na garści podrzuconej słomy. Przy każdym widać było szablę w gotowości i rozpuszczony pas.
Na stole paliły się dwie świece żółte, kręcone, w ogromnych mosiężnych lichtarzach, nad misami wody. U drzwi oparty o ścianę czatował snem znużony komornik królewski, uzbrojony zupełnie. Gdy się podwoje skrzypiąc otwarły, kilka głów podniosło się z pościeli i kilka głosów razem spytało:
— Kto tam? Kto idzie?
— Tsyt! — odpowiedział wchodzący dworzanin — swój.
Poznano go zaraz po głosie, chcieli coś gadać dworzanie, ale on położył palec na ustach i wskazał wchodzącego Twardowskiego. Niektórzy ciekawsi, oparłszy się na łokciach, zaczęli mu się przypatrywać, z tą miną szyderską, właściwą dworakom królów i wielkich panów, pytali się jeden drugiego, ale nikt z nich mistrza nie znał. Szeptali tylko, gubiąc się w domysłach, a po chwili zamilkli. Tymczasem dworzanin, który Twardowskiego wprowadził, dał mu znak, iż pójdzie do króla, wskazując ławę i prosząc go, aby tymczasem spoczął.
Potem podniósł zasłonę, u drzwi przeciwnych głównemu wejściu zapuszczoną i, cicho na palcach skradając się, zniknął. Słychać było za nim szelest, gwar daleki, potem znowu zaczęły się zbliżać kroki ku drzwiom, i dworzanin, podniósłszy zasłonę, dał znak Twardowskiemu, aby wszedł za nim. Nim zaś go wprowadził wewnątrz komnat, po cichu wydał rozkazy komornikom, spoczywającym na podłodze, którzy wnet na nogi wstawać poczęli. Potem, wpuściwszy Twardowskiego, rzucił zasłonę na drzwi i wprowadził go przez dwie izby ciemne zupełnie do trzeciej, w której ukazywało się światło.
Była to niewielka komnata sklepiona, o jednem oknie. Podłogę jej okrywał kobierzec perski, w głębi stało łóżko za zasłoną karmazynową, stoliki marmurem pokryte po kątach, a na nich księgi w biały pergamin oprawne i rozrzucone papierów zwoje. U łoża, na podstawku okrytym suknem, stały srebrne naczynia z wodą i winem, miednica i nalewka złociste, u ściany była ława pokryta kobiercem, a wśród komnaty dwa z wysokiemi poręczami krzesła karmazynowym aksamitem i złotą frendzlą obite. W kącie paliła się lampa bladym płomieniem. Niedaleko łóżka stał mężczyzna czarno ubrany, średniego wzrostu i wieku, nie zbyt otyły, blady, z oczyma, które okrywały nabrzmiałe powieki; brodę miał długą, dzielącą się na dwoje, wąs i włosy podstrzyżone nieco. Ten, gdy jeszcze mistrz był na progu, z pośpiechem się odezwał:
— Nie przybliżaj się do mnie waszmość! Z daleka, z daleka!
Twardowski został niedaleko drzwi gdzie go te słowa znalazły, jakiemś niepojętem uczuciem wstrzymany i onieśmielony. Dworzanin, który go wprowadził, zatrzymał się przy nim także.
Po chwilce, w czasie której zamieniono z obu stron nieśmiałe wejrzenie, król, on to był bowiem, ozwał się niepewnym i pomieszanym głosem:
— Waszmość podjąłeś się ukazać mi ducha nieboszczki najdroższej żony mojej, Królowej Jej Mości Barbary.
— Tak, Najjaśniejszy i Miłościwy Panie — odpowiedział Twardowski, nabierając odwagi — obowiązałem się do tego, jednakże z warunkami pewnymi.
— No, jakież są tam warunki waszmości? — rzekł widocznie zniecierpliwiony August.
— Najprzód, aby Wasza Królewska Mość słowa nie przemówił, ani się rzucił, ani śmiał dotknąć ducha, ani się nawet ku niemu posunął.
— Jakto? ani słowa? ani znaku czucia? — odpowiedział August. — To wiele! lecz zaiste kiedy tego potrzeba...
— To dla własnego bezpieczeństwa osoby Waszej Królewskiej Mości.
Król pomyślał chwilę, a potem dodał:
— Proszę waszmości nie używać zaklęć złych i przez kościół zakazanych, a potępiających duszę, ale raczej z białej magii, sposoby godziwymi i modlitwą ducha Królowej Jej Mości wywołać.
Mistrz nic na to nie rzekł i tylko głową potrząsł.
— Trzeba nam do tego większej izby — rzekł po chwili.
Na znak królewski, dworzanin poskoczył na lewo i drzwi zakryte zasłoną rozwarł. Wszedł przez nie najprzód Twardowski, po nim, lampę wziąwszy, dworzanin, a za nimi król, i zasłona zapadła. Przez dwoje mniejszych izb dostali się do wielkiej komnaty, a raczej sali. Była ona całkiem czarnem suknem wybita, miała troje okien w jednej ścianie i dwoje drzwi na przestrzał, zawieszonych suknem, jak inne. Na środku był stół, suknem do dołu okryty, krucyfiks na ścianie, ławy dokoła, komin także szeroki i wielki, którym się jeszcze świeciły resztki dogorywającego żaru. Po cichu weszli tutaj, a król usiadł w krześle opodal, blady i milczący. Twardowski, nic nie mówiąc, rozłożył na stole czarnoksięskie przybory, obejrzał się wokoło i kazał dworzaninowi krucyfiks, wiszący na ścianie, zasłonić. Król nic nie rzekł na to, jakby nie widział lub nie uważał. Stanął wreszcie mistrz w przeciwnym końcu sali od króla i, już mając rozpocząć zaklęcia, rzekł do Augusta:
— Proszę Waszej Królewskiej Mości o szczyptę włosów nieboszczki Królowej Jej Mości.
August szukał pośpiesznie na piersiach drżącemi rękoma i, wyjąwszy książeczkę czarną zapiętą klamrą złotą, dał z niej trochę włosów dworzaninowi, który je Twardowskiemu zaniósł.
— Racz Wasza Królewska Mość pamiętać, abyś się nie poruszył, ani zagadał, ani odzywał, gdy się duch okaże, bo inaczej i Waszej Królewskiej Mości i mnie się co złego wydarzyć może.
Na to król głową skinął, nie mogąc słowa przemówić; znać było po nim, że drżał mocno, a usiłował pokryć pomieszanie swoje; oczy jego bardziej się jeszcze powiekami osłoniły, ciężki oddech dobywał się z piersi, twarz zbladła i żyły nabrzmiały na skroniach, ręce konwulsyjnie ściśnięte ścięły się jedna w drugiej.
Jeszcze tylko chwila, i mistrz już począł wywoływać ducha, paląc włosy królowej u lampy. Wszczął się od nich dym ciężki po komnacie, i jakby mgła na nią padła. Potem zajaśniał żywiej płomień lampy, drzwi przeciwne tym, któremi weszli, otwarły się z trzaskiem i wsunęła się postać, jakby nie tykając ziemi. Była to piękna kobieta, niewielkiego wzrostu, lecz kształtnej kibici, smutnej twarzy, niebieskich oczu, jasnych włosów, białą tylko osłoniona szatą, z pod której przeglądał strój bogaty. Oczy jej zwrócone były w stronę, w której znajdował się August. Szła powolnym krokiem i co chwila zatrzymywała się, to znów sunęła cicho i nieznacznie, jak skazówka po zegarze.
— To ty — to ty! Barbaro!
Lecz w tejże chwili, gdy król się rzucił ku cieniowi żony, zadrżała postać wywołanej i okropnie się w jednej chwili zmieliła. Zamiast owej Barbary wileńskiego zamku, młodej i świeżej, ukazał się na wpół wyschły trup, którego ciało pod zbutwiałą suknią padało w kawałki, przykry grobowy zaduch i zgnilizna dały się czuć po sali. Król cofnął się, krzyknął przeraźliwie i upadł na krzesło, a lampa zagasła.
Dworzanin, łamiąc ręce i klnąc czarnoksiężnika, wybiegł do komorników królewskich po światło; zbiegli się oni natychmiast, podniesiono bladego i jakby nieżywego króla i zaniesiono na łoże. Wnet wezwany Schneeberger, lekarz, pośpieszył z ratunkiem. Twardowskiego zaś próżno szukano po zamku. Zniknął nie wiedzieć jak.
Mistrz siedział ciągle zamyślony, a nic nie przerywało jego dumania, w którem jak człek nie mający celu i nadziei, który dosiągł wszystkiego, czego pragnął, a nie miał czego zapragnąć więcej, przebiegał on swoje życie przeszłe, sądząc je i głęboko się nad niem zastanawiając. Z tego punktu, w którym dziś zostawał, jak sen wydawała mu się się tylko młodość, niepodobna nawet do wiary. Cuda jej i dziwy zjawiały się w jego pamięci, jak mary, których nie mógł spełna za rzeczywiste przyjąć. Wśród takiego to dumania o przeszłości, wpadł nagle do komnaty mistrza dworzanin królewski i, rzucając ciężki łańcuch złoty, zawołał:
— Mistrzu, król rozkazuje ci, abyś wyjechał z miasta. Oto od niego pamiątka i podarek.
— Pamiątka? — spytał poważnie, z uśmiechem nieco wzgardliwym Twardowski. — Jeśli tylko pamiątka, przyjmuję, jeśli się ma zwać nagrodą — nie chcę jej. Lecz cóż mi tam prawisz o wyjeździe?
— Taka jest wola królewska, życzenie jego, abyś waszmość wyjechał niezwłocznie. Cały dwór, całe miasto wie o wypadku tej nocy. Ciekawi dworscy podsłuchali u drzwi i słyszeli, gdy król zawołał: "Barbaro!" widziano cienie jakieś błąkające się po krużgankach, w sali został swąd trupi nieznośny. Posądzają króla o czary, ciebie o czarowanie go umyślne i naprowadzenie na to, aby się z pomocą dyabła (tu splunął i przeżegnał się dworzanin) znosił z umarłymi. Do jutra rana wieści te bardziej jeszcze, głośniej daleko rozejdą się po mieście. Na co masz tego czekać? Jedź, nie pokazuj się tu i dozwól ludziom zapomnieć przynajmniej o tem. Jeśli ci nie chodzi o siebie, szanuj w tem wolę króla i jego spokojność. Gdy cię tu nie ujrzą, pogłoski ustaną, łatwo będzie zadać fałsz rozsiewającym je, nikt im nie da wiary.
Twardowski, potrząsając głową, odpowiedział:
— Myśliszże waszmość, iż mnie jak pierwszą z brzegu bezzębną babę, co lata na łopacie, można dowoli wezwać, a potem wypchnąć za drzwi kolanem? Alboś ten, co wyzwał ducha ze świata lepszego, nie potrafi człowieka wywołać z tego świata na inny?
Dworzanin trząść się począł i blednąć.
— Ależ mistrzu — odpowiedział prędko — za cóżbyś się miał mścić, i co cię mogło w tem obrazić? Idzie tu o twoją spokojność, o twoją sławę.
— O moją!! Ho! moja się niczego nie lęka: głupiemu ludowi zamknę gębę, gdy zechcę, i oczy byle czem zamydlę — bądź spokojny.
— Nie sądź tak waszmość — odrzekł jeszcze pośpieszniej dworzanin. — Nie sam głupi lud, jak go zowiesz, będzie na czary około króla odbyte wrzeszczał. Dowiedzą się łatwo panowie radni i senatorowie, a co gorsza biskupi, wezmą cię, jak którego z tych księży, których prześladują, i proces ci wytoczą, a proces taki może na stos poprowadzić.
— Alboż ja, myślisz waszmość, dam się wziąć i dam się sądzić?
— Nie — i właśnie dlatego mówię waszmości od króla: wyjeżdżajcie rychło z Krakowa.
Twardowski się zamyślił.
— Król mi to rozkazuje?
— Król ci to rozkazuje, ja radzę.
— Król rozkazuje!... rozkazuje! — powtarzał uśmiechając się Twardowski — czyż nie większą ja mam władzę od niego, kiedy on mojej potrzebował pomocy?
Dworzanin umilkł, niespokojny, a po chwili, napróżno stanowczej czekając odpowiedzi, rzekł:
— Zresztą, mistrzu, rób jak chcesz i bądź zdrów.
To mówiąc, śpiesznie przelękniony oddalił się.
Twardowski powstał i chodził, rzucił łańcuch o ziemię i podeptał, potem podjął go i włożył na szyję, jakby się rozmyślił, a nakoniec zawołał Maćka.
— Maćku — rzekł — siadaj na koń i jedź ze mną.
— Mistrzu, skądże konie!
— Jakto? niema koni?
— Nie było ich nigdy u nas.
Mistrz poszedł, wziął zgasły węgiel z komina i, ująwszy go, wymalował nim parę koni na białej ścianie izby. Potem rozkazawszy jeszcze raz Maćkowi siadać na mniejszego podjezdka, sam na większego nogę założył i wyjechał oknem na ulicę, zakląwszy wprzód próg izby, aby nikt do niej wejść nie mógł w czasie jego niebytności. Malowane konie właśnie się wysuwały oknem, gdy Kraków się budził, a pracowici ludzie zaczynali już pokazywać się na ulicach. Postrzeżono je i rano całe miasto wiedziało, że Twardowski wyjechał równo ze świtem na malowanym
koniu.
Nie było jeszcze zupełnie ciemno, gdy Twardowski ze swoim towarzyszem, na wpół drogi porzuciwszy konie zmęczone, a posiadawszy na koguty złapane gdzieś we wsi na śmiecisku, przybliżali się do miasteczka Bydgoszczy. Jak tylko mistrz ujrzał opasujący je wał, bramy i bielejące domostwa, powitał je skinieniem ręki, i natychmiast wszystkie koguty i kury całego miasteczka i wszystkie sowy z dzwonnic, poddaszy i wszystkie nietoperze z piwnic i sklepów, odezwały się, witając go nawzajem. Powstał stąd tak wielki hałas, że zagłuszył dzwony, bijące na Anioł Pański. Zaczem wjechali przez bramę w miasto, na kogutach siedząc, a lud, zgromadzony na przyźbach domów, szedł za nimi i zbierał się tłumnie,
wołając na dziwowisko niesłychane. W towarzystwie tłumu, który ich otaczał, dostali się do gospody w rynku pod znakiem Zgorzelca, tu zsiedli ze swych rumaków i udali się do izby gościnnej. Pod oknami gospody była już niemal cała ludność, wołając, krzycząc, szemrząc i rozmaicie zgadując, jacy to podróżni na kogutach przyjechali. Twardowski, aby się jej pozbyć, wysłał Maćka z oznajmieniem ludowi zgromadzonemu, iż przybył wielki mistrz, czarnoksiężnik i nekroman, który czas jakiś tu zabawi, a tymczasem potrzebując spoczynku, zaleca wszystkim, aby się po domach rozeszli. Maciek, wyszedłszy na ganek gospody, powiedział, jak umiał, to, co mu kazano; lud tymczasem wołał i wykrzykiwał:
— Niech nam jakie dziwo pokaże!
— Niech mnie uleczy!
— Niech mi da pieniędzy!
— Niech mego męża wskrzesi!
Niespokojna to była noc w Bydgoszczy i mało kto zasnął przed świtem; niespokojność opanowała wszystkich i nikomu skleić powiek nie dawała.
Nazajutrz rano gospoda była pełna i drzwi alkierza, w których był mistrz, oblężone, ale Twardowski, nie w humorze radzenia, wyszedł kominem, i usiadł na dachu, aby odetchnąć nieco świeżem powietrzem. I tu go przecież spostrzeżono, poczęto wołać ze wszystkich stron, wzywać, prosić i krzyczeć, aż ubłagany, nareszcie zszedł do izby i kazał drzwi wszystkim potrzebującym rady otworzyć.
Naówczas to trzeba było wiedzieć, jak się tam ludzie cisnęli, co to była za wrzawa, jaki ścisk. Starzy i młodzi, wszystkich stanów, wiar i obojej płci, przychodzili — jedni w nadziei pomocy, drudzy dla ciekawości.
Twardowski przypuszczał ich do siebie z kolei.
A najprzód wcisnęła się stara baba bez zębów, o kiju, z różańcem w ręku, książką pod pachą, z pręgą fijoletową na nosie, od ucisku częstego okularów zostawioną, oszarpana i obłocona. Ta, wdowiego czepca podnosząc nieco, odezwała się chrapliwym głosem:
— Kłaniam się dobrodziejowi memu miłemu. Mójże ty mileńki, kiedy ty taki mądry, dajże ty mnie męża. Już trzy roki, jak mój nieboszczyk pochowany za miastem, a dotąd nikt się do mnie nie swata. Taki to teraz świat zepsuty, że tylko do młodych lgną wszyscy.
Mistrz jej odpowiedział:
— Wykop, co masz w głowach łóżka zakopanego, i wsyp w kufer stary, a pójdziesz za mąż prędko.
Ledwie tych słów domówił, kopnęła się staruszka, a za nią w ślady czeladnik nieboszczyka jej męża białoskórnika, i nim zaszli do domu, już się jej w drodze oświadczył, a nazajutrz się zaraz pobrali.
Nastąpił gruby i otyły mieszczanin, który skrobiąc się w głowę i ściskając kapuzę pod pachą, przestępował z nogi na nogę, szukać się zdawał języka w gębie, bo stał i milczał, próżno widocznie siląc się coś powiedzieć. Biedził się i pocił, połą i rękawem czoło ocierał i chrząkał.
— Cóż to waści? — zapytał go Twardowski.
— Ciężka bieda — odpowiedział wreszcie pokaszlując mieszczanin — od jakiegoś czasu oczarowali mnie. Mam złą wiedźmę sąsiadkę, która do nas coś ma i urzekła nam gospodarstwo, dobytek, wszystko, tak, że licho wie, po jakiemu się u mnie dzieje.
— To fraszka – odpowiedział mu mistrz. — Zakop tylko pod progiem domu piórko, in quo sit argentum vivum inclusum, dodaj do tego garść bylicy i wyżlinu, a w chacie powieś Święto-Jańskie ziele, upewniam — że żadne maleficia cię nie dotkną.
Ukłonił się potrójnym nawrotem do ziemi mieszczanin i śpiesznie począł cisnąć nazad przez tłum domu[1].
Wyrwała się natychmiast jakaś jejmość w potarganym czepcu na głowie, rozczochrana, czerwona, jak księżyc gdy wschodzi, oszarpana, obłocona.
— Aj dobrodzieju, ratuj! — zawołała. — Ty, co wszystko umiesz i wszystko możesz, zrób ty między nami zgodę. Już rok, jak żyjemy ze sobą, by tłuczek z makutrą, a kłócim się, szarpiem, swarzym, bijem noc i dzień, aż sąsiadom nawet spokoju nie dajemy. Mnie się zdaje, że to on winien, a on powiada, że to ja. On nawet to bardzo dobre człeczysko, i jać niczego kobieta, a jak się nas dwoje zejdzie, niech Bóg nie dowodzi, co się dzieje! A gdybyś ty mógł, dobrodzieju, na to poradzić, jużbym ja tobie dała, czegobyś tylko żywnie chciał, bo dalibóg, dłużej w tym ogniu wytrwać nie można, choćby człek był aniołem świętym.
— Można dać temu radę — odpowiedział mistrz poważnie — postarajcie się tylko o samca wronę i wronę samicę. Jejmość noś zawsze serce samicy, twój mąż — samca, nie porzucając nigdy, a zobaczycie, że zgoda do domu powróci.
— Pewnież to, mój dobrodzieju?
— Najpewniej. Idź z Panem Bogiem.
To mówiąc, Twardowski uśmiechnął się szydersko, tuląc swój śmiech w rękawie sukni.
— Tylko pamiętaj dodał — przez pierwszy tydzień, choćby cię mąż łajał, bił, choćby się nie wiem jak nad tobą znęcał, zawsze mu ustępuj.
— Ustępować? hę? — zawołała kobieta — a jakże to długo?
— Tylko tydzień.
— Tydzień, trochę to długo, ale już ja na jegomościne słowo spróbuję.
Druga za tą kobieta cisnęła się do stołka, na którym mistrz siedział, i płakała.
— Jegomościuniu — powiedziała płaczliwie, ocierając się fartuchem — mężysko mnie zwodzi, ma jakieś tajemnice przede mną, kryje się ze wszystkiem, nigdy mi nic powiedzieć nie chce, ażem wyschła z tego żalu, że mi tak nie ufa.
— Jejmość jesteś ciekawa? — zapytał się mistrz.
— Jużciż, kto nie ciekawy, dobrodzieju? — odpowiedziała kobieta — chyba kto nie żywy? A prócz tego, nie lepiejżeby to było, żebym ja wiedziała o wszystkiem, co się w domu dzieje? Tać to do mnie należy!
Twardowski jął się uśmiechać znowu tak, jak się prawie zawsze uśmiechał, kiedy komu radę dawał.
— Weź i zjedz rano o świcie kwiatek, który się zowie trepka Matki Boskiej, popij go trzema haustami wody deszczowej, zbieranej o północku, a o wszystkiem, o czem tylko wiedzieć zażądasz, będziesz natychmiast wiedziała.
Kobieta, złapawszy radę w ucho, jak oparzona pobiegła do domu.
— A zatem — odezwał się Twardowski — dość już tych rad, wy zaś, reszta, ruszajcie także do domu; nie mam więcej czasu.
Mimo tego wezwania, ciżba, zalegająca izbę, nie ruszała się, a mnóstwo naciskało jeszcze. Próżno mistrz rozkazywał i groził: każdy innym głosem, każdy inszem zaklęciem prosił, błagał, aby choć jemu jednemu poradził, dopomógł. Mieszały się głosy dziwaczne, wyciągały ręce, posuwały najrozmaitsze postacie; aż widząc, że temu końca nie będzie, mistrz obejrzał się i, spotkawszy w kącie starą wytartą miotłę, zawołał do niej, aby wszystkich precz wypędziła i drzwi za nimi zaryglowała.
Posłuszna, wnet ruszyła się, stanęła wystrzępiona już staruszka, i nuż w lewo i w prawo kręcić się i zamiatać gości na wielką kupę, ze wszystkich stron zgartując. Widząc, że nie żarty, wynieśli się wszyscy, popychając i tłocząc, za drzwi, które miotła zatrzasnąwszy za niemi, stanęła w pośrodku izby, czekając dalszych rozkazów. Twardowski krzyknął na nią:
— Miotła w kąt!
I miotła poszła w kąt posłuszna.
Ledwie ten porządek uczyniony został, zaczął ktoś silnie i natarczywie do drzwi pukać, powtarzając coraz mocniej, coraz gęściej razy, od których aż się spróchniałe drzwi gospody kołysały.
— Kto tam? — spytał mistrz.
— Przez miłosierdzie, puśćcie mnie — rzekł głos z za drzwi żebrzący. — Jestem biedny szlachcic, potrzebuję koniecznie rady mistrza. Umrę tu pode drzwiami, jeśli mnie nie puścicie. Dawno już szukam kogo, coby mi dopomógł, muszę teraz koniecznie widzieć sławnego mistrza.
— Idź do licha i nie wrzeszcz mi nad głową — odpowiedział Twardowski.
— Nie pójdę, nie pójdę, będę tu piszczał pod progiem do jutra, nie odstąpię krokiem, muszę koniecznie widzieć się z mistrzem.
I jak jął tak jęczeć i modlić i prosić, tak nareszcie Twardowski dał się pokonać i rozkazał go puścić miotle, ale tylko jego samego z tem, aby stała na warcie u drzwi i wszystkim przystępu broniła do nich, nie zważając na stan, wiek, płeć, prośby, łkania, płacze i zaklęcia.
Wszedł zatem do izby blady, chudy i wysoki mężczyzna, kłaniający się aż do stóp mistrza i płaczliwym odzywający się głosem. Miał on na sobie wyszarzaną kapotę, nie mającą już żadnego koloru, buty wykrzywione, czerwone od rosy i błota, dziurawe, czapkę pozszywaną z kawałków. Resztki koszuli, wyglądające z pod kołnierza kapoty, świeciły gęstemi dziurami. Chcąc wzbudzić litość, nie można się było ubrać wymowniej.
— Cóż to waszmości tak dolega? — spytał mistrz, mierząc go oczyma.
— Nędza, mój królu — odpowiedział szlachcic — oddałbym duszę dyabłu, żebym tylko mógł pobogacieć, tak mi już dokuczyła nędza, tak jestem biedny, tak. Ot, patrz tylko, królu, na łachmany.
I potrząsał łataną kapotą.
— Prawisz androny i chcesz mnie oszukać — rzekł mistrz — bajki to, bo masz pieniądze.
Szlachcic poczerwieniał, zbladł, wyprostował się, zakaszlał i zawołał innym głosem wcale:
— Ja?
— Wiedz — rzekł mistrz — iż przede mną niema nic skrytego. Mógłbym ci nawet powiedzieć co do szeląga, ile kop groszy leży w twojej skrzyni w alkierzu, pod czarną podartą opończą.
Szlachcic potarł ręką po czole, ruszył ramionami, splunął, a gęstemi kroplami pot zaczął mu spływać po twarzy.
— Nie jesteś ubogi, jak mówisz — ciągnął dalej mistrz — jesteś tylko chciwy, nigdy ci nie dosyć tego, co masz, chciałbyś więcej i więcej, a niczego nie używasz.
— No, to prawda — odpowiedział szlachcic po chwili namysłu — na co się mam przed waszmością zapierać, ale czyż to już tak bardzo co złego? A nie masz sposobu, żebym się stał bardzo a bardzo bogatym?
— Są sposoby — rzekł mistrz — ale nie łatwe.
— Trudne! ba! — odpowiedział szlachcic — ależ chcącemu nic trudnego.
— Chciałżebyś dla pieniędzy oddać dyabłu duszę?
— A na co mnie ta dusza? — rzekł prędko szlachcic — byle ją tylko chciał wziąć, a mnie dać pieniędzy, z całego serca.
— Próbujże, ja ci dam sposób. Znajdź sobie gdzie w lesie chatę pustą i niezamieszkałą od dawna, do którejby od wsi i dworów pianie kurów nie doszło. W tej chacie zamknij się sam jeden, z jedną tylko świecą, na całą noc. Weź z sobą dziewięć sztuk srebrnych pieniędzy. Te pieniądze licz przez całą noc, bez ustanku, od jednego do dziewięciu i od dziewięciu nazad do jednego. Jeśli się nie omylisz ani razu do świtu, szatan ci da wielkie skarby, lecz jeśli się tylko raz zająkniesz, albo zapomnisz, albo dwa razy jedno powtórzysz, czeka cię wielka bieda. Chcesz, próbuj tego sposobu. Ruszaj sobie!
Szlachcic, wysłuchawszy uważnie całej nauki, rozpytawszy się jeszcze o szczegóły, skłonił się do stóp mistrza i wyszedł. Twardowski śmiał się do rozpuku, siadając po wyjściu jego na stołku.
Gdy tak mistrz radował się z figla, jakiego wypłatał skąpcowi, wśliznął się dyabeł do izby.
— Dobry wieczór, mistrzu — rzekł on. — Jeśli chcesz, abyśmy zabawili się setnie, to wsiadajmy na wiatr, który przelata, i udajmy się za owym szlachcicem.
Jakoż, gdy Twardowski zgodził się, wsiedli na kark wiatru i polecieli.
Już była noc właśnie i szatan, obejrzawszy się dokoła, pociągnąwszy nosem na cztery wiatry, przewąchał zaraz, dokąd się szlachcic udał, dla przyprowadzenia do skutku tajemniczego obrzędu, przepisanego mu przez Twardowskiego. — W stronie północno-zachodniej był w lesie opuszczony domek, niegdyś gajowego, który z całą rodziną swoją w ostatnim zginął morze, przyniósłszy zarazę z miasteczka, do którego po mąkę chodził. Stała buda pustkami od tego czasu, nikt w niej nie mieszkał, wiatr i burze rozchwiały ją potrosze, ale się jeszcze trzymała. Położona ona była opodal od gościńca, wśród głuchego lasu, ścieżka nawet, wiodąca do niej niegdyś, zarosła pokrzywami, łopuchy i puszczającą tam i siam leszczyną. Dokoła osłaniała ją gąszcz, pokrywająca dzikimi bzami, kaliną i tarnem dawny gajowego ogródek, i przypierała aż pod pochylone ściany. Płoty opadły już były i spróchniały na ziemi, w chacie ni drzwi ni okien, piec się nawet rozwalił i gruzy z niego zasypały większą izbę. Druga tylko mniejsza miała jeszcze zabite spróchniałymi dylami okienko, i w tej się szlachcic usadowił. Znalazłszy w kącie rozbitą starą beczkę, położył na niej kawał okiennicy czy drzwi, przylepił ogarek świeczki na desce i od zmierzchu liczył wciąż swoich dziewięć szelążków. Gdy dyabeł z Twardowskim przybyli pod chatę gajowego, ujrzeli go pochylonego nad robotą, z oczyma iskrzącemi, czołem spotniałem, drżącego, wybladłego, ledwie żywego, a jednak liczącego pieniądze tam i na odwrót bez ustanku.
Szum tylko gałęzi i krzyk sów, odzywających się z daleka, przerywały głuchą ciszę puszczy. Najśmielszy byłby mimowolnie dostał śmiertelnych dreszczów w takiem położeniu; dziwił się Twardowski, że szlachcic, którego dyabeł nazywał tchórzem, mógł, choć cały drżący, wysiedzieć nad swymi dziewięcią szelążkami; a tak nimi zdawał się zajęty, że oka nawet nie zmrużył, ciała nie wyprostował na chwilę, nie obejrzał się, nie odetchnął, włosów spadających mu na oczy nie odgarnął — liczył tylko a liczył.
— A! — rzekł dyabeł — trzeba mu trochę przeszkodzić.
To mówiąc, wlazł do izdebki kominem, siadł w kącie i zaczął hukać głosem sowim.
Wzdrygnął się szlachcic, ale liczył dalej. Potem bies zakrzyczał piskliwie, jak niemowlę u piersi. Szlachcic stał się blady jak chusta, ale swego nie porzucił. Nagle oderwał szatan kawał dachu nad głową jego i rzucił go w ogródek z hałasem i chrzęstem wielkim; na stół i wkoło szlachcica posypały się śmiecie, słoma, drzazgi; szlachcic nie wstał i nie ruszył się, ale z jego twarzy widać było, że prawie konał ze strachu. Uspokoił się potem szatan chwilkę i znowu z kąta, udając śmiech starej baby, wtórował nim jednostajnemu szlachcica powtarzaniu.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć. Dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
Po chwilce znowu dyabeł, machnąwszy ogonem, świeczkę zagasił; chciwiec, choć po ciemku, liczył jednak ciągle bez omyłki.
— Uparte stworzenie! — rzekł bies, zapalając znów świecę — umiera ze strachu, a swoje robi. Zapalenie nagłe świeczki nie uczyniło wrażenia na liczącym, który ani się zająknąwszy, kontynuował.
Prawie tak całą noc, przyglądając się szlachcicowi, przepędzili; szatan dnia czekał, na samem już prawie świtaniu, wymęczywszy dobrze chciwca, podszedł pod okno i, szyderskiego dobywając głosu, rzekł nagle:
— Hej! panie Bartłomieju, a nie omyliliście się czasem, aby raz?
— Nie! — odpowiedział szlachcic.
— Liczcież dalej — rzekł szatan.
Szlachcic do pieniędzy znowu, ale zapłonął cały, bo był już zapomniał, na czem stanął; przewracał szelążki po desce, bełkocząc niezrozumiale, język mu się mieszał, drżał coraz gorzej ze strachu, widząc przepadającą całonocną pracę i lękając się zapowiedzianej srogiej jakiejś kary. Powtarzał z wlepionemi w ziemię oczyma:
— Dwa, trzy,cztery — ale nieśmiało, urywano.
Dyabeł śmiał się pod okienkiem.
— Mościpanie — rzekł po chwilce — zbiliście się z tropu. — Zaledwie to wymówił, zatrzęsła się pusta chata i ze wszystkich stron nalecieli do niej dyabli. Ten z kijem, ten z cepami, ów z pięścią, ów z ożogiem, inny z łopatą, wpadli na grzbiet szlachcica, który jak nieżywy padł pod gradem ich razów na ziemię, nie wiedząc co począć z sobą.
Twardowski czy to z litości nad szlachcicem, czy przez złość ku dyabłu, zawołał nagle:
— Wołaj kogo na ratunek!
Dopiero ogłuszony szlachcic wspomniał świętych Pańskich i N. Pannę i krzyknął:
— Święci Pańscy, Maryo Panno! ratujcie mnie nieszczęśliwego!
I ledwie to wymówił, odskoczyli piekielni oprawcy i znikli, jakby ich nigdy nie było.
Szlachcic porwał się z ziemi, szybko zgarnął swoje pieniążki i, rzuciwszy się we drzwi, uciekał co miał tchu lasem.
Siedział mistrz znudzony wszystkiem, co uczynił i widział, i cniło mu się tak, że już nie wiedział co począć z sobą, aż nagle zerwał się z ławy i, jakby mu błysnęła znagła myśl nowa a zabawna, w głos krzyknął:
— Pojadę na Łysą górę!
Był to właśnie czwartek, kiedy się tam wszystkie duchy i czarownice zbierają.
Był to sejm czarownic i duchów.
Ledwie pomyślał mistrz, już siedział na malowanym koniu i, rzuciwszy garścią sen na Maćka, drzemiącego w kącie izby, wyjechał kominem. Był już zmierzch, wiatr dął z północy, księżyc czerwony, otoczony chmurą, wychodził z pod ziemi powoli; dokoła mistrza orszak jego leciał: nietoperze, sowy, puhacze, dziwne jakieś i niewidziane po dniu stworzenia. W powietrzu słychać było rozmowę wszystkich stworzeń, którą mistrz jeden rozumiał.
Spotkała go kukułka, ulubiona wieśniakom prorokini, i mówiła mu:
— Dobry wieczór ci, mistrzu, dobry wieczór! Dokąd to się tak śpieszysz? Po co jedziesz? Na co tobie ta ciekawość, po ciekawości smutek? Jedź, jedź: za kalinowym mostem, za trzema stogami, za trzema mogiłami i trzema krzyżami znajdziesz, czego szukasz, choć nie znajdziesz, czego szukałeś.
Poleciała kukułka.
Gonił mistrza nietoperz i witał go, trzepocząc skórzanemi skrzydłami:
— Nie poznałeś mnie, mistrzu? Jam ci to jest, który wiszę nad twojem okienkiem w Krakowie i skrzydłami memi od czarów cię zasłaniam. Uwolniłem się przecie choć na chwilę, polecę do czarownic na Łysą górę.
Poleciał naprzód i zniknął w ciemnościach.
Świergotały wróble, a mistrz je rozumiał, jak mówiły do siebie:
— Polecim do stodoły bogacza, wyskubiemy kłosy, wypijem mu w polu, co znajdziem, musi choć mimowoli dać jałmużnę.
Skrzeczała sroczka na płocie:
— Jadą goście, jadą goście! Jedzie pan na czarnym wozie, a na nim biały krzyż, a w wozie koni cztery, towarzyszą mu księża! Gotujcie się na przyjęcie, droga pani, bo jedzie gość do was, którego czekacie!
Wszystkie te głosy mistrz, lecąc nad ziemią, zbierał w ucho i w duszę, bo je rozumiał, a wszystkie były smutne.
Tymczasem w powietrzu mijał tłumy różnych duchów i postaci, jak on lecących na Łysą górę.
Tam przesuwały się stare wiedźmy, o trzech garbach, o trzech zębach, na miotłach, na ożogach, na łopatach, z rozczochranymi włosami, rozpiętemi opończami. Skakały na kozłach, na czarnych kotach, na nietoperzach leciały.
Jedna z północy sunęła się w stępie, którą poganiała tłuczkiem, miała złote czółko na głowie i, jak wszystkie, garnuszek zawieszony u pasa.
Drugą wiozła żaba, trzecią krowa czarna; każda z nich śpiewała coś pod nosem, za każdą dymiły się spalone jakieś zioła z garnuszka zwieszonego u pasa.
Nagle przesunął się mimo Twardowskiego szkielet biały wisielca z postronkiem u szyi; za nim leciało stado wron i kruków, krakając:
— Jeszcze masz ciało u boku, wiszą ci jeszcze po biodrach kawałki. Oddaj nam ciało, oddaj nam nasze!
Potem ujrzał latawca i latawicę, którzy w czułym uścisku sunęli się na Łysą górę.
Potem chochlików małych, jadących tłumami.
Potem upiory blade w śmiertelnych całunach.
Potem wilkołaki, które wyjąc, jak głodni wilcy, szli za nimi. I wiele jeszcze dziwnych postaci przesunęło się koło niego, nim ujrzał wreszcie Łysą górę, której kościół na tle niebios jaśniejszem czerniał w oddaleniu, a podnóże jej zaroślami okryte połyskiwało drobnemi światełkami, poruszającemi się w różnych kierunkach, stojącemi, migającemi. Tu bowiem, u podnóża góry, zbierali się wszyscy od czasu jak wierzchołek przez święty przybytek Boży został zajęty, nie porzucając odwiecznej schadzki, a ustępując jednak przed znakiem krzyża, błyszczącym na wierzchołku.
Im bliżej był mistrz, tem wyraźniej tłum czarownic i dziwacznych postaci, oświetlony tajemniczymi ogniami rozłożonymi po górze wśród zarośli, rozpoznawał. Wzlatując długo ponad głowami ich, widział i słyszał dziwne rzeczy, dziwne rozmowy, przypatrzył się osobliwym straszydłom i potworom, nasłuchał się szyderskich śmiechów, brzęków i śpiewów. Niekiedy z koła wyrywały się widma, brały za ręce i unosiły w konwulsyjnym tańcu, podobnym chorobliwym ruchom paralityków. Wśród tłumu kręcili się rozsypani tam i siam dyabli, których zdradzał płomyk, wahający się nad głową i nad sercem; nie ów blady i czysty, którym cechują geniusz, lecz czarny — dymny, smrodliwy.
Czarownice wołały:
— Lado, lado, lado, didi!
I widać było ich tańce, ich wykrzywiania, podskoki, z którymi otaczały ognisko i warzący się w niem kociołek.
Z ciekawością przypatrywał się mistrz, nie mieszając z tłumem, i zwolna dokoła oblatywał górę, zamyślony, zadumany wśród tego wesela potępionych, które dziko w jego sercu brzmiało.
Straszna to bowiem była wesołość, przez której łachmany podarte przeglądała rozpacz, w której czuć było męki i śmierć.
Trafił Twardowski na szkołę.
Siedziało siedem bab, na siedmiu kamieniach grobowych, a dokoła nich cisnął się tłum młodzieży. Każda zabierała głos z kolei i tłómaczyła, nauczała, jak duchy sprowadzać, jak deszcz zatrzymać, jak krowom mleko odebrać, jak chorobę naprowadzić, jak osypywać, jak w zbożu zawiertki czynić, jak płaksy na dzieci nasyłać itd., itd. Młodzież słuchała z uwagą, z ciekawością, z radością, i brała nauki do serca, bo nic się tak łatwo nie przyjmuje, jak złe.
Niedaleko znowu stare baby warzyły napój inny, czarowny i, siedząc nad kotłem, kiwały głowami, machały rękami, przeciągłym głosem wołały jedna po drugiej:
— Kładnę kość ze starej kośnicy: niech, kto napój wypije, uschnie jak ta kość, zżółknie i zaniemieje.
— Kładnę wosk ze świecy kościelnej, spalonej na pogrzebie: niech mu będzie w życiu smutno, jak było na cmentarzu, kiedy świeca dogorzała.
— Rośnie kwiat nad mogiłą, kwitnie w zaduszny dzień, czarno i biało — rzucam kwiat do napoju i niech mu kwitnie na czole czarna myśl, jak ten kwiat, czarny smutek i rozpacz.
— Włóżcie serce sowy, co się kryje w dzień a w nocy płacze, a ludzie ją zabijają i ptacy ją pędzają: niech i on tak będzie znienawidzony od wszystkich.
Mieszały napój w kotle trupią kością i sypały weń wszystką złość, którą miały w sercu; napój wrzał, szumiał i syczał i kipiał aż nad brzegi. I która kropla jego padła na ziemię, wypaliła trawy, a zasychała czerwono jak krew.
Za temi inne było koło jeszcze, ale tu wśród szeptów i chichotania nie mógł mistrz dojść, o co szło, a nie bardzo ciekawy, pominął, nie dowiedziawszy się.
Niżej uczył stary upiór młodego upiora, jak krew ze śpiących wysysać, a stara zmora młodą zmorę, jak dusić biednych, siadając im na piersi.
Tam i siam włóczyły się po górze duchy i mary pojedyńczo, inne z dyabłami w parze, inne jeszcze, szukając sobie towarzyszy, zaczepiały, wykrzywiając się miłośnie, lub rzucały się na przechodzących. Byli tam młodzi i starzy, młode i stare, mnichy i żołnierze, szlachta i chłopstwo, mieszczki i mieszczanie, lecz najwięcej starych bab i upiorów. Wszystko to suwało się po zaroślach, wkoło rozłożonych ognisk, gwarzyło i śpiewało, krzyczało i śmiało się przeraźliwie, targowało i kłóciło, przeklinało i wyzywało.
Gdzie niegdzie ślepi dudarze grali czarownicom piosenki i tańce; indziej biesiadowano pod krzakami, dobywając jadła i napojów z dwojaczków i butli z miodem i piwem. Mistrz, postrzegając wszystko, nie mieszał się do tłumu, ulatywał nad nim zwolna, ciekawie się wpatrując i przysłuchując, a czoło jego chmurne było i pomarszczone, świadcząc o głębokiem uczuciu i myślach.
Sabat zbliżał się do końca, blizkie było kurów pianie, niektórzy już się wynosili, gasły ogniska, szumiało powietrze od wzlatujących mar, klasztorny zegar powolnie bił godzinę. Po chwili na folwarku kury raz pierwszy piać zaczęły. Twardowski zwrócił się do Bydgoszczy, gdzie Maćka zastał jeszcze śpiącego.
Ranek był wczesny, gdy zapukał ktoś mocno do drzwi mieszkania Twardowskiego. Maciek otworzył, i do izby wtoczyła się postać pękata, opasła, siwa, z czerwoną gębą. Był to sławetny burmistrz miasta Bydgoszczy w swojej własnej osobie.
— Czego waść życzysz? — zapytał Twardowski, zły, że go budzą tak wcześnie.
— Mistrzu! — odpowie pan Słomka (tak się bowiem ów burmistrz nazywał) — przyszedłem z wielką prośbą do wielmożności waszej: ani mniej, ani więcej, chcę, abyś mnie odmłodził. Starość ciąży mi kaducznie na karku; ni jeść, ni pić, ni dychać nie mogę. Ty wszystko zdołasz uczynić. Odmłódź mnie!
— Rzecz to nie tak łatwa, ani ją tak z kopyta do skutku doprowadzić można — rzekł mistrz poważnie. — Przerobić człowieka starego na młodego, dzieło to trudne, długie i kosztowne.
— Ja już kosztów na to żałować nie myślę — odpowiedział burmistrz — gotów jestem, gdyby mi zabrakło, zastawić się i sfantować, byle tego dopiąć; boć to warto, byleby drugi raz w życiu być młodym. Ale jakież to mogą być koszta, mój mistrzu? — podchwycił prędko, skrobiąc się po łysinie.
— Znaczne dosyć — rzekł Twardowski — potrzeba na to ziół rzadkich i drogich, maści zamorskich, potrzeba długich przygotowań; nim się wszystko przysposobi i pościąga z różnych stron, rok może upłynąć.
— Rok! — zawołał pan Słomka — tak długo!
— Przecież warto na to poczekać — rzekł Twardowski.
— Zapewne — szeptał pod nosem burmistrz — ale jeśli ja umrę, nim się to zrobi?
— Potrzeba też — mówił dalej mistrz — jednego zaufanego pomocnika. Tego ja znajdę w moim słudze. Waszmość ułóż swoje interesa i wybieraj się jakby w długą podróż. Znajdziemy tymczasem dom jaki wygodny, na ustroniu, spokojny, gdzie nam nikt nie przeszkodzi. Waszmość, jeśli cenisz swoje życie, powinieneś milczeć jak kamień i nikomu o tem wcale nie wspominać.
— Będę milczał jak grób — rzekł burmistrz z ukłonem. — Co się tyczy podróży, udam, że pojadę za skórami do Wilna, co też nieraz już czyniłem. Dom najmiemy za miastem, ja go sam najlepiej wynajdę, a ten worek — rzekł, kładąc na stole zieloną kaletę — na pierwsze koszta wystarczy zapewne.
— Idź waszmość ze swojej strony się gotować — rzekł mistrz — a nie dowiaduj się do mnie, aż za kilka miesięcy. Ja tymczasem przygotuję wszystko do wielkiego dzieła.
A w duchu pomyślał:
„Pierwsza to będzie i ciekawa próba na tym opasłym wieprzu. Gdyby się nawet nie udała, nie wielka szkoda kawałka nadpsutego mięsa“.
Burmistrz wyszedł uradowany; Twardowski tymczasem, przecierając myśl jakąś w głowie, zawołał Maćka i rzekł:
— Znam twoją wierność dla mnie i dlatego chcę cię użyć do wielkiego i ważnego dzieła. Nabędziesz nauki, z której kiedyś będziesz mógł korzystać, a tymczasem dasz mi dowód, że się nie mylę, rachując na ciebie.
— Obaczysz, mistrzu — odpowiedział Maciek.
— Mamy tu przerobić człowieka.
— Przerobić?
— Tak, Maćku, ty będziesz dopomagał do tego. Od jutra zaczniem szukać potrzebnych ziół, przygotowywać ciecze i maści, których użyć wypadnie.
Jakoż nazajutrz zaraz, kosztury wziąwszy w ręce i ubranie pielgrzymie, poszli obadwaj za ziołami i potrzebnemi ingredyencyami. Nie tak to łatwo było pozbierać wszystko, co mistrz na długiej spisał karcie. Niektórych ziół i korzeni potrzeba było dobywać przy świetle księżyca, wszystkie prawie brano na młodziku, mało które na pełni, potrzeba było ich wyszukać, jednych w kwiecie, drugich w ziarnie, innych, gdy już więdły; potrzeba było jeszcze starannie je przechowywać i strzedz od zepsucia.
Za niektóremi przyprawami wysłał Twardowski daleko wiernego Maćka, dawszy mu kartę. Orzechów kokowych, rogu jednorożca kopalnego, pewnych części mumii, szukać należało daleko i drogo opłacać.
Ku tajemniczej odmłodzenia sprawie potrzebne też były niektóre części zwierząt osobliwych i rzadkich, trudno się wyszukać dających; lecz z mozolnym trudem i pomocą szatańską wszystkiego dostał Twardowski, nawet pewnej odmładzającej wody, która biła z siódmego źródła na niedostępnej górze, a której z niebezpieczeństwem życia naczerpał.
Długi czas trwały same przygotowania, aż nareszcie mistrz dał znać p. Słomce, że wszystko było gotowe. Ten wybrał się już był jak w długą podróż, pożegnał żonę, zalecając jej, aby o niego była spokojną, bratu poruczył dom i sklep, a sam nocą przeniósł się do najętego na przedmieściu domostwa.
Wybrał Twardowski sam nów księżyca na wielkie owe dzieło. Najprzód dał jakiś usypiający napój burmistrzowi, który go całkiem na oko umorzył; to zaś dlatego, aby nie czuł, co się z nim dziać miało. Potem z wiernym Maćkiem włożyli go do kotła i gotowali długo, śpiewając jakieś tajemnicze wyrazy; wyjęli wreszcie i smarowali zioły i maściami, kropiąc wodą cudowną.
Trwało to dni kilkanaście, lecz mistrz nie zupełnie rad był ze swej pracy i wśród niej, nie rozpaczając o skutku, poczynił sobie drugi raz uwagi. Przez cały czas roboty, dusza burmistrza, wyjęta z ciała, siedziała w dobrze zaszpuntowanym słoju. A gdy wreszcie ciało zostało odmłodzone, świeże i gotowe na jej przyjęcie, wpuścił ją Twardowski ostrożnie w usta trupa, który natychmiast zwolna ożywać zaczął, poruszać się, rumienić i wreszcie powstawać ze stołu, przecierając oczy.
Maciek, który posłuszny robił wszystko, co mu kazano, ale się nigdy takiego nie spodziewał skutku, osłupiał na ten widok. Mistrz był uszczęśliwiony i rad swojemu dziełu. Burmistrz odmłodzony, zdało się tylko, że utracił pamięć i powoli ją dopiero odzyskiwał, gdy się dobrze na świecie rozpatrzył.
Zapłata już była wyliczona, zaczem burmistrz, zabrawszy się z odzieniem swojem, prędko pośpieszył do domu, naliczywszy wprzód tysiąc tysięcy błogosławieństw Twardowskiemu.
Trochę niespokojny, dawszy mu obszerną naukę postępowania, Twardowski wysłał za nim na szpiegi wiernego Maćka, który z powrotem przyniósł następującą relacyę:
Gdy burmistrz zapukał do drzwi swojego domu, już był wieczór. W oknach kamienicy wszędzie błyskały światła, słychać było huczną muzykę, konie i kolasy, u wrót czekające na panów, świadczyły, że się liczne zgromadzenie u p. burmistrzowej bawiło.
Otworzono mu drzwi wreszcie, ale wierny sługa stary nie poznał pana wchodzącego i zapytał:
— Czego miłość wasza potrzebuje?
— Czego? ha! ha! Tadeuszu — odpowiedział burmistrz — widzisz, powróciłem z podróży.
Maciek wcisnął się i ciekawie przysłuchiwał.
Tadeusz, wytrzeszczywszy ogromnie oczy, patrzał, ale nie rozumiał nic jeszcze, ani go poznawał.
— Prowadź mnie najprzód do komnaty, od której u jejmości klucze.
— Co? co? co on gada? — bąkał, wpatrując się, Tadeusz. — Miałżeby to być nasz pan? Aleć to jakiś młody, w samej sile wieku człowiek. Gdzieżby on zgubił ten odęty brzuch, co go nosił przed sobą.
Podstawiwszy świecę mało nie pod sam nos panu, począł sobie coś niby przypominać Tadeusz.
— Takimem żeć go widział, kiedy jeszcze był młody — rzekł — ale skąd mu u licha to odmłodzenie? — I przecierał oczy, mówiąc:
— Albom ja głupi, albom pijany, albo to szatan, albo to czary.
— Ani to, ani to, ani tamto! — odpowiedział burmistrz, wstępując na wschody. — Tylkom ja się odmienił.
— Ale jakimże u licha sposobem?
— A! to tajemnica, Tadeuszu.
Namyśliwszy się nieco, szedł p. burmistrz na górę.
Jejmość właśnie, strojna i powabna, tańczyła gonionego, gdy jegomość, uśmiechając się, wszedł do izby. Muzyka grała od ucha, usłyszano przecie otwierające się ciężkie drzwi, obejrzano się nań. Starsi jęli sobie oczy przecierać i przyszli go pytać:
— Jesteś-li waszmość burmistrza Słomki syn czy krewny, że tak do niego podobny?
— Ja to sam jestem burmistrz Słomka — odpowiedział im, śmiejąc się — ja sam, tylko młodszy, niż byłem.
— Waszmość burmistrz Słomka! — zawołali — A toć — rzekł jeden — on ze mną w ławie zasiadał lat dwadzieścia, a waszmości ledwie się wąs sypie! Szalony!
— Głos jego, ale twarz i ciało młodsze — rzekli inni.
Aż na hałas zbliżyła się pani burmistrzowa i, patrząc na przybysza z ciekawością, zapytała:
— Kto waszmość jesteś, łaskawy gościu?
— Waścin mąż, moja rybko — odpowiedział burmistrz — ale młody i raźny.
— Mój mąż! — ha! ha! Daj Boże, aby mój mąż był podobny do waszmości. Widzę na waszmości jego kontusz podobno i jego głos słyszę, ale nie ta daleko twarz i postawa!
Wszyscy zdumieni kołem stali przy burmistrzu. Muzycy nawet i grajkowie oczy wytrzeszczali, szepcząc między sobą.
— Jeśli się waszmość upieracie, żeście mój mąż — ozwała się po chwilce pani burmistrzowa — powiedzcież mi przez łaskę swoją, jaki mam znak na lewej ręce?
— Czerwony znak Krzyża Ś-go — odpowiedział nie zająknąwszy się burmistrz — wypieczony przez matkę, panią Katarzynę, gdy cię, uciekając czasu najazdu, we wsi na mamkach zostawiła. Nie prawdaż?
— Prawda! mogłeś się tego jednak dowiedzieć — rzekła figlarnie jejmość — ale powiedz lepiej, co mi dał mąż na drugi dzień po ślubie?
Burmistrz szepnął jej w ucho ostrożnie, nie chcąc niewiasty zawstydzić:
— Dałem ci, pomnę, z dziesięć dobrych razów po grzbiecie.
Pani burmistrzowa zaczerwieniła się cała i zawołała:
— Ale skądże u licha twoja młodość wróciła?
— Posłuchajcie tylko — rzekł Słomka, siadając.
Wszyscy zgromadzili się koło niego, a on jął im opowiadać obszernie całą swoją historyę, zakląwszy ich wprzódy na tajemnicę Trójcy Ś-tej, żeby o tem więcej nikomu nie wspominali. Powiedział im, jak się z mistrzem ułożył, jak usnął, jak wstał młodym, ile za to zapłacił; potem jął czarnoksiężnika pod niebiosa wynosić, zachwalać jego osobliwą naukę i zręczność. Zdumiewali się przytomni i w głowy zachodzili. Niektórzy, mając go jeszcze za impostora, zadawali mu różne pytania, lecz wkrótce przekonali się, że był w istocie nie kim innym, tylko burmistrzem in persona, odmłodzonym cudowną sprawą mistrza.
Zaraz nazajutrz gruchnęła wieść po miasteczku i okolicy o odmłodzeniu cudownem pana Słomki; mianowicie zaś między starymi wielkiego narobiła hałasu.
Gadano o tem z dodatkami, po wsiach, po zamkach, po dworach i miasteczkach, tłumy starców zgrzybiałych wlokły się do mistrza; ale Twardowski, jakby przewidując to, zniknął.
U drzwi jego mieszkania siedział tylko posępny Maciek, odpowiadając wszystkim:
— Niema pana mistrza doma.
Dokąd się udał mistrz, niewiadomo. Zapewne zdala, usunąwszy się od teatru samego, przypatrywał się swemu dziełu.
|
W głowie Maćka wielkie dzieło, którego z mistrzem dokonał, stało się powodem długich rozmyślań. Dumał on nad tem, jak się to stało, jakimi sposoby, jakimi przybory, przypominał sobie najmniejsze okoliczności, i nieraz przychodziła mu do głowy myśl szalona, czyby nie godziło się spróbować, ażali nie potrafi sam doświadczenia powtórzyć.
— Doskonale wszystko pamiętam — myślał, powtarzając każde niemal słowo mistrza. — Znam zioła, czas ich zbioru, sposób urządzenia; czemużbym to i ja nie miał spróbować tej sztuki? Toby mi dało okrutnych pieniędzy, za te pieniądze kupiłbym sobie wieś pod Krakowem, byłbym panem jak drudzy, pojechałbym z pocztem na dwór królewski, ożeniłbym się z panną krakowską, którą widziałem ongi u Panny Maryi, a potem jadącą kolasą do zamku.
— Dlaczegoż — mówił do siebie — nie miałoby mi się to udać, kiedy się to mistrzowi udało? Wszystko, co on zrobił, i ja zrobię łatwo. — Przypominając więc sobie zaklęcia, słowa, formuły magiczne — powtarzał Maciek w duchu:
— I ja to zrobię łatwo! zrobię pewnie!
Dziwił się tylko sam sobie, że chociaż pamiętał wszystko, nie wiele jednak rozumiał, co go wszakże mało obchodziło, był bowiem z tych ludzi, którzy słowa i formy za samą rzecz i jej istotę mają, nie patrząc reszty. Gdy tak siedząc na przyzbie rozmyśla, zatrzymał się jeździec u wrót domostwa i, przywiązawszy konia do kółka, szedł ku niemu.
Był to widocznie dworzanin jakiegoś pana, suknie jego były barwiane widocznie, za nim jechało tylko pacholę. Ubranie okazywało, że odbył kawał drogi, okryty był kurzawą, parę pistoletów miał u pasa, lekką szablę u boku, głowę okrytą mycką z wyszarzanem piórkiem, u butów ogromne żelazne ostrogi.
— Bóg z wami — rzekł do Maćka — mówiono mi w mieście, że to gospoda sławnego mistrza Twardowskiego z Krakowa.
— Nie zwiedziono was, ona to jest właśnie.
— Niech im Bóg da zdrowie za dobre ukazanie — rzekł dworzanin, wyjmując list z zanadrza. — A jest w domu?
— Dawno go już niema.
— Niema? ależ powróci?
— Nie prędko — odpowiedział Maciek. — Czegoż to od niego żądacie?
— Jest tu do niego ważna sprawa od mego pana, starosty... jest i pisanie do Twardowskiego. Ale cóż to pomoże, kiedy go niema w domu i nie prędko pewnie powróci.
— Może też ja co na to mogę — rzekł Maciek drżącym głosem, podnosząc się. — Bom ci ja uczeń jego i zastępca. — A potem dodał cicho: Co on może, to i ja mogę uczynić.
— Doprawdy? — przebąknął z niedowierzaniem dworzanin — doprawdy? a przeczytajcież to pismo.
Pismo było otwarte i Maciek tyle się tylko z niego dowiedział, że żądano pomocy mistrza w sprawie ważnej, którą miał opowiedzieć zaufany dworzanin, oddawca pisma.
Schował więc list za nadrę i spytał go śmielej:
— Powiedzże mi waszmość, o co tu chodzi — pisanie to na waszmości kładnie, że o wszystkiem wiesz i opowiesz dokładnie.
— Jest to tak tajemna sprawa, że waham się ją komukolwiek wyjawić. Jednakże jeśli jesteś uczniem i zastępcą mistrza...
— Każdy ci to poświadczy, jeśli chcesz — odpowiedział Maciek, wskazując ręką na miasto.
— Wierzę, iż tak być musi — rzekł po chwili dworzanin i począł:
— Trzeba waszmości wiedzieć, że nasz pan starosta od lat kilku zachorzał gorzej, niż kiedy. Nogi mu nie służą, oczy mgłą zachodzą, ręce się i głowa trzęsą, zęby lecą do ostatka, ledwie że nieborak duszy z kaszlem nie odda.
Jużeśmy nie wiedzieli spełna, co z tem począć i jak temu poradzić, gdy się tu wieść rozeszła o panu burmistrzu Słomce, co to go pan Twardowski odmłodził. Powiedziano to i panu staroście. Zrazu nie wierzył, posłał potem po burmistrza, bo go kiedyś znał, a obaczywszy i usłyszawszy rzecz wszystką z ust jego, uwierzył z wielkiem podziwieniem. Aż w niego zaraz inny duch wstąpił i rzekł:
— Choćby mnie to cały mój skarbiec kosztować miało, dokażę ja i na sobie tej sztuki.
Zaczem wezwał mnie do siebie i posłał z informacyą do mistrza, ofiarując łatwo dużą sumę, byleby mu to uczynił.
— Wieleż, naprzykład? — zapytał ciekawie Maciek.
— Tysiąc złotych węgierskich — odpowiedział dworzanin. — Mam je nawet w pasie i u siodła częściami, jeśliby je zostawić wypadło mistrzowi, kazano mi je oddać pod jego oblig.
— Ha! ha! — rzekł Maciek, kiwając głową — mogę ja tego bardzo dokazać sam i bez mistrza, bo i burmistrza nie kto młodził, tylko ja.
Te nieszczęsne tysiąc złotych spokusiły go tak bardzo, że się już nawet odważył głośno przyrzekać.
— Jeśli chcecie — dodał — pora po temu, mam maście i oleje, zabiorę je i pojedziemy. Postarajcie się tylko waszmość o konia w miasteczku, a ja tymczasem, co potrzeba, przygotuję.
— Ale — ale — bąkał trochę niespokojny dworzanin — jesteś że waszmość pewny, że dokażesz tego, czego się podejmujesz? Idzie tu i o życie znacznego pana i o wasze własne.
— Jestem najpewniejszy — rzekł — jąkając się Maciek, który nie miał już czasu cofać się. — Bądźcie spokojni, w tem moja rzecz. — I dodał, spoglądając z ukosa na trzos u pasa dworzanina: — Nie pierwszy to raz zdarza mi się coś podobnego.
Kiwnął jeszcze głową i, dodając sobie ducha, zawołał wpół do niego, wpół do siebie:
— Nie takie to my rzeczy robili.
— Pamiętajcież dobrze — dodał jeszcze raz dworzanin, że tu i o waszą skórę chodzi.
— No, no, idźcie tylko po konia na miasto.
Stało się, jak chciał Maciek, który w głowie powtarzając nieustannie wszystek porządek ostatniej roboty, niedawnej jeszcze i dobrze mu przytomnej, poszedł po słoiki i po flaszki, a dworzanin pośpieszył po konia. Zabrawszy, co było potrzeba, wsiedli i pojechali.
Nad wieczorem stanęli w zamku pana starosty.
Stał on na wzgórku piaszczystym i wyniosłym, a nad okolicą panującym. Otaczał go mar i głęboka fosa, po rogach sterczały baszty okrągłe, zwane rondele, nakryte śpiczastymi daszkami. Tam i siam przedarte w murze długie okna dla hakownic i śmigownic, inne dla większych dział służyły.
Wśród wałów i murów stały w części czerwone, w części szare zabudowania zamkowe, których tylko nierówne kominy wyżej muru okólnego wznosiły się. Pod zamczyskiem rozpościerało się miasteczko, złożone z chałup mieszczańskich i kilku żydowskich wpół murowanych domostw. Wpośród nich płynęła brudna rzeczułka, nad którą kołysały się biedne, poobcinane wierzby.
W rynku mieściny była drewniana stara cerkiew, osadzona drzewy, czerniejąca zdala, za nią na wzgórku bielał parafialny kościołek. Z poza dachów zaś żydowskich wysoki łamany dach bóżnicy sterczał, zakończony błyszczącą gałką u wierzchu.
Taka to była stolica starostwa, do której po tęgiem błocie wjeżdżali dworzanin z Maćkiem. Na ich przybycie spuszczono most, otwarto wrota i chociaż tego wieczora sam pan się nie ukazał, Maciek był gościnnie przyjęty, czem tylko zażądał. Najadł się tęgo, napił nie gorzej i w osobnej obszernej izbie sklepionej układł się na dobrem łożu na spoczynek. Całą noc jednak spać nie mógł, w głowie swej przewracając i przypominając robotę, do której się gotował, trochę już niespokojny o siebie, że się za śmiało puścił. Skutkiem zapewne tych gwałtownych wysileń umysłu pomieszało mu się i poprzewracało w głowie w najlepszy sposób, jednakże nie stracił jeszcze zupełnie odwagi, a myśl o tysiącu złotych dodawała ubywającej.
Nazajutrz kazał sobie dać drugą izbę, wannę, stoły i wziął się do przygotowań. Starosta jeszcze się nie pokazał. Maciek ucierał maście, zawsze smaczno zajadał, popijał wesoło, ale jak przyszło do snu, sen go nie brał, bo był niespokojny, pragnąc jak najprędzej skończyć rozpoczęte dzieło. Było jednak wiele jeszcze przygotowań przed zaczęciem, które się ledwie we dwa dni ukończyły. Cały ten czas nie widział starosty i ledwie dwa razy, przechodząc się po zamku, słyszał jego kaszel w komnatach.
Drugiego dnia, oznajmiwszy, że wszystko gotowe, poszedł obejrzeć zamczysko. Mimowolnie przychodziło mu na myśl, że jeśli się nie uda dzieło, trzebaby sobie zapewnić środki ucieczki; próżno jednak z tą myślą zamek oglądał. Trzeba było mieć skrzydła ptasie, żeby tego dokazać. Maciek się bardzo zmieszał odkryciem, ale się jeszcze nie cofnął.
W wyznaczonej godzinie, wsparty na ramieniu dworzan, wtoczył się starosta. Na widok starca, śmiertelny dreszcz przeszedł po skórze Maćka. Wstyd tylko z jednej, chciwość z drugiej, głupstwo z trzeciej strony utrzymywały go w przedsięwzięciu.
Oddalili się wszyscy i natychmiast Maciek dał starcowi usypiający napój, który wybornie skutkował natychmiast. Gdy jednak już ciało w kocioł miał wrzucać, przypomniał sobie, że z niego wyjąć trzeba było duszę. Uczynił to, ale z pośpiechu zapomniał naczynia, w które ją zamknął, zaszpuntować, i swobodna dusza uleciała.
Wszystko dalej szło pomyślnie, lecz gdy już przyszło nazad duszę w ciało wpuścić, aby odmłodzone ożywiła, Maciek jej nie znalazł. Próżno kręcił się, wołał, szukał, dmuchał i chuchał, byłby dał i swoją, gdyby mógł.
Trup pana starosty leżał odmłodzony i świeży, ale bez duszy. Męczył się ciężko Maciek i biedował dni kilka, aż widząc wreszcie, że nic z tego być nie może, postanowił już uciekać. Poznali wszakże słudzy po skłopotanej minie, po przeciągniętej nad obietnicę i zakreślenie czasu robocie, że licho w niej jakieś być musi. Tak pilna straż ściśle otaczała zamek, że się wymknąć nie było podobna.
Gdy się go dopytywano, kiedy się robota skończy, odpowiadał zawsze: — Jutro — posyłał po nowe zioła, składał zwłokę na to lub owo — nie było już nadziei, chyba w ucieczce.
— Licho mnie spokusiło wdać się nie w swoje — myślał — siedziałbym był lepiej spokojnie. Te tysiąc złotych przyjdzie mi samemu gardłem zapłacić.
Ciężko mu tedy było na sercu i, nie widząc już żadnego ratunku, chybaby się cud nad nim pokazał, sposobił się na śmierć. Jednego wszakże wieczora, gdy się słudzy pospali, wymknął się jakoś z zamku i dopadł bramy, która nie pilnie była na on czas strzeżona, przesunął się przez most, wyleciał w pole; ale nieprzytomny, co się miał ukryć gdzie, w bok uskoczywszy, poszedł drogą. I to go zgubiło.
Wnet obejrzawszy się, słudzy poszli za nim w pogoń i schwytali go na staje ledwie od miasteczka, a związawszy, odprowadzili do zamku i posadzili w wieży.
Dano znać krewnym i urzędowi. Zjechali się prędko kollateralni starosty dziedzice, nie bardzo płacząc i kontentując się westchnieniami, które z lada piersi bez wielkiego mozołu wydobyć łatwo. Sprowadzono księży, a gdy w wielkiej sali odbywały się żałobne wigilie za duszę, która z flaszki uleciała, w drugiej sali zasiadał sąd, który primo impetu, nie wiele myśląc, wydał wyrok na Maćka, jako na czarnoksiężnika, bardzo ostry, który jednak z pewnych przyczyn zmitygowano na stos prosty i leciuchne spalenie bez żadnych innych mąk.
Pogrzeb odbył się wspaniale, na którym za trumną, w łańcuchach, z pochodnią w ręku szedł Maciek, dziwowisko tłumu. Równie wspaniale gotowali się dziedzice pana starosty spalić czarnoksiężnika, jako sprawcę jego śmierci.
Tak Maciek dla tysiąca złotych, na które się połakomił, miał iść na stos. Dzień już nawet był wyznaczony, w rynku nawieźli drew mieszczanie, sprowadzono kata, co go miał palić. Było to w sobotę, w wigilię śmierci, nazajutrz sprawiedliwość ludzka miała go upiec na węgiel.
Maciek pobożny, bo wychowany w Krakowie, gdzie od dzieciństwa wszystko do niego nabożeństwem przemawiało, w ostatniej chwili pomyślał, że jest drugi świat i inny jeszcze ogień, poprosił o księdza. Choć pomagał mistrzowi do szatańskich jego spraw, on sam nie widział nigdy szatana, złości się swoich uczynków przez głupstwo nie domyślał, nie zaparł się był Boga, a skrucha przyszła w ostatniej godzinie.
— Zasłużyłem na to, co mnie czeka — wołał, płacząc — zginę przez głupstwo moje.
Te słowa mruczał właśnie w kątku ciemnicy, gdy drzwi wieży się otwarły i wszedł ksiądz jakiś podróżny, bo proboszcz i wikary miejscowy nie wrócili byli jeszcze z pogrzebu, powiódłszy ciało starosty do rodzinnych grobów u Augustyanów w Brześciu Litewskim.
Ciężko płakał Maciek, klękając do spowiedzi, otworzył wreszcie usta i zawołał, łkając:
— Ojcze! zgrzeszyłem bardzo.
Przerwał mu śmiech, z pod kaptura mniszego wychodzący, a w tej chwili z okienka wieży padający na twarz księdza promień światła ukazał mu oblicze mistrza.
Na ten widok zaląkł się bardziej jeszcze Maciek i padł na ziemię twarzą, bo sądził, że go sroga zemsta czeka i kto wie, co jeszcze, za wmieszanie się w sprawę, która do niego nie należała wcale.
— No, Maćku — rzekł Twardowski — ślicznieś sobie poradził: jesteś o krok od stosu i żadna siła ludzka już cię ocalić nie może. Wpadłeś jak mysz w pułapkę.
— Ach! wiem o tem — zawołał — ale mnie te przeklęte tysiąc złotych skusiły, i głupia moja zarozumiałość, mistrzu.
— Zawsześ był uczciwym chłopcem i dobrym sługą — dodał mistrz — po cóż ci było wdawać się w to, czego nie rozumiesz i rozumieć nie możesz?
— Nie wymawiaj mi już, panie — odpowiedział z płaczem — pójdę na śmierć, ale srożej od blizkiej śmierci gryzie mnie moja niewdzięczność, żem chciał przed tobą, mój dobroczyńco, ubiedz te nędzne tysiąc złotych.
— Cóżbyś ty mi zrobił, czembyś mi zawdzięczył, gdybym cię jeszcze ocalił?
— Co? — rzekł uradowany Maciek, podnosząc się. — Mistrzu! cóż ja ci zrobić mogę? Moja dusza byłaby twoją na wieki, cały byłbym tylko dla ciebie!
— Przysiężesz mi, że będziesz służył wiernie, i że spełnisz każdy mój rozkaz, bodajby najcięższy, do litery?
— O! mistrzu, przysięgnę i dochowam przysięgę — pójdę z tobą choćby do piekieł, wszędzie, zawsze będę twoim, więcej niż sługą, niewolnikiem, psem.
— Pamiętaj, na co przysięgłeś, i chodź za mną — rzekł mistrz — ale jeśli złamiesz przysięgę, śmierć cię nie minie.
— Bodaj spadła na moją głowę pierwszej chwili, kiedy pomyślę cokolwiek przeciw tobie mistrzu.
— Teraz więc chodź, a milcz.
To mówiąc, wziął go za rękę i, otworzywszy drzwi, wyszedł. Dziwił się Maciek, że ich straż puściła, ale bardziej jeszcze zdumiał i osłupiał, gdy po chwili kazał mu z okna kamienicy poglądać w rynek mistrz.
— Spalenie czarnoksiężnika, którym ty jesteś — rzekł — przyśpieszono, patrzaj, co się dziać będzie.
Widział Maciek na własne oczy swoje siebie drugiego, swoją postać, Maćka, wiedzionego na śmierć; czuł się ocalonym i bezpiecznym, nie pojmował tego i płakał nad tamtą swoją postacią, patrząc na smutną jej minę. Chciał pytać o wytłómaczenie mistrza, lecz nie śmiał. Tłum wielki ludu szedł za skazanym, patrzeć na męczeńską śmierć jego. Mistrz także z Maćkiem prawdziwym stał i patrzał. Wwiedziono Maćka na stos, przywiązano do pala, podłożono ogień, aż gdy już buchnął i płomienie objęły stos, postać Maćka zmieniła się nagle w kul słomy. Lud, ujrzawszy to dziwo, uciekać począł, żegnając się. Zerwał się wicher, rozniósł stos po miasteczku, płonąć zaczęły domy, a gdy Twardowski z Maćkiem uciekali, za nimi świeciła czerwona łuna płonącej mieściny i słychać było słabnące coraz krzyki w oddaleniu.
— Pamiętajże, na co przysięgłeś — rzekł mistrz do Maćka — bo teraz znowu powrócimy do Krakowa.
|
Pomimo grzecznego ukłonu, dyabeł zmartwiony wyszedł z izby i skrobał się w głowę mocno, tupał nogami, chrapał, nie wiedząc, co począć z sobą. Nie w smak mu bardzo były te żale młodości, coraz częściej opanowujące Twardowskiego. Bał się jakiego nawrócenia i rad był przyśpieszyć porwanie go, ale nie mógł wymyślić sposobu, jakimby go do Rzymu wyprawił. Co gorzej, świeżo się tak mistrz zaklął, iż do Włoch nie pojedzie! Trzeba było fortelem go jakimś zażyć.
Pomyślawszy i plan swój osnuwszy, rozpuścił szatan skrzydła i poleciał.
Leciał on dość długo, aż go uderzyła nowa karczma, na drodze pod Sandomierzem stojąca, jeszcze nie ze wszystkiemu skończona. Nie miała jeszcze murów, okien, dachu poszytego, goły tylko stał zrąb, a nad nim krokiewki chude.
Koło niej latał na koniu szlachcic, lamentując i krzycząc.
Dyabeł, zawsze ciekawy, spuścił się wnet ku niemu pod postacią chłopka, wyszedł z za węgła z czapką w ręku i słuchał, skrobiąc się w głowę.
Szlachcic wołał głośno:
— O! przeklęci majstrowie! przeklęta hałastro! Daj Boże spotkać się z wami gdzie na drodze, albo gdy tylko przez moją wieś przechodzić będziecie! Pokażę ja wam, co to znaczy sobie ze mnie żartować! Dam się ja wam we znaki i porobię pamiątki po plecach!
Dlatego, żem ja raz w termin nie zapłacił ich głupiego jurgieltu, porzucili mi ciesielkę i mularkę i porozchodzili się do stu czartów! Jestże to sprawiedliwość? A tu mój mieszczanin sandomierski, któremum karczmę najął, żąda zwrotu swoich pieniędzy i załogu, jeśli mu karczma w termin nie stanie! Do stu kaduków! Termin tak blizki! Majstrów ani dostać! Te łotry jeszcze rozgłosili, że ja nie płacę!
— Za pozwoleniem jegomości dobrodzieja — rzekł dyabeł, wysuwając się z miną pokorną. — Słyszę narzekanie, że karczma w terminie skończona być nie może. A nie mógłbym ja wiedzieć kiedy to ten termin?
Szlachcic obejrzał się pogardliwie na chłopa i odpowiedział:
— A tobie, chamie, co do tego! Może te łotry wysłali cię tu na szpiegi? Dam ja ci, zuchwalcze! Jeszcze śmiesz mi się urągać.
— Niechno się wasza miłość nie gniewa — odpowiedział szatan. — Ja jestem wędrujący rzemieślnik, potrzebuję roboty, mam swoją czeladź, mógłbym się o tę robotę ugodzie.
— Ty, obdartusie?
— A kiedy termin wasz?
— Kiedy! kiedy! za dwa dni! — odparł szlachcic ze złością.
— No, to karczma stanie gotowa — rzekł dyabeł śmiało.
— To być nie może!
— Będzie — rzekł dyabeł znowu.
— Jakto, chamie! tu jest na miesiąc roboty!
— Na godzinę ledwie, ściśle biorąc — odpowiedział, oglądając się, szatan.
— Chyba ci dyabli dopomagać będą?
— Choćby i tak, to waszej miłości nic nie szkodzi.
Szlachcic spojrzał w oczy mniemanemu chłopu, a ten się uśmiechnął.
— No! a co mi pan za to da? — rzekł szatan.
— Co ci dam! hę! Ależ to być nie może, żebyś tego dokazał. Wieleż ty masz czeladzi?
— Jedną głowę i dwie ręce — odpowiedział szatan.
Szlachcic, coraz bardziej odpowiedziami chłopa zdziwiony, ramionami poruszył, odwrócił się i zawołał:
— To być nie może, żebyś ty to zrobił! Drwisz ze mnie, chamie. Gadaj, wiele masz czeladzi?
— Co waszej miłości do mojej czeladzi, byle jutro karczma była gotowa — rzekł chłop. — Jak nie będzie, a zawiodę, dasz mi sto nahajów! Zgoda?
— Zgoda! — rzekł szlachcic, mimowolnie śmiejąc się i po trochu zaczynając się lękać. — Ale ty masz coś minę, jakbyś sobie drwił ze mnie? Może ten łotr mieszczuk cię namówił, na którego mam podejrzenie, że i tamtych majstrów pobuntował, knując tylko, żeby, gdy karczma w czas nie będzie, załog wziąć ode mnie! Ej! tylko ostrożnie wszakże ze mną! ostrożnie!
— Ale o cóż waszmości chodzi — odpowiedział dyabeł — przyślij tu swoich przystawów, każ mnie pilnować, a jeśli karczmy nie skończę, dasz mi sto nahajów. I to nie do dwóch dni karczmę ci postawię, ale do jutra rana niechybnie.
— Toś ty chyba dyabeł! — zawołał szlachcic.
— Może i dyabeł — odpowiedział mniemany chłop — a co waszej miłości w to wchodzić?
Szlachcic się przeżegnał nieznacznie, a szatan zakrztusił.
— No! no! więc zgoda — rzekł szatan. — Już ja karczmę dokończę. Zapłaty nawet za to nie chcę żadnej, tylko jednej rzeczy się od waszmości domagać będę.
— No — radbym wiedział, czego za to zechcesz? — wybąknął szlachcic, oglądając się bojaźliwie.
— Śmiesznej rzeczy — odpowiedział szatan — małej rzeczy! będziesz się waszmość śmiał, gdy mu to powiem, ale mnie chodzi o osobliwszy zakład.
— Cóż to takiego! tobie o zakład chodzi?!
— Dozwolisz mi karczmę nazwać, jak zechcę.
— Ho! a na cóż to tobie? Ja jej imię już dałem, zowie się Nowinka.
— Mnie chodzi, jak rzekłem, o zakład; nazwę ją po swojemu, a za to skończenie nic waszej miłości kosztować nie będzie.
— Jakże ją nazwiesz?
— Jak mi się podoba.
— Przecież trzeba, żebym o tem wiedział, abyś mi w tem jakiego urągowiska nie uczynił, albo na ludzki ze mnie śmiech jej nie przezwał.
— O to się waszmość nie bój, nazwę ją bardzo pięknie — tak, jak się zowie najsławniejsze w świecie miasto.
— Jakież przecie? Powiedz mi.
— Nazwę ją — Rzym.
— Rzym! Osobliwa! skądże ta myśl tobie? co to za zakład?
— To moja tajemnica! Ale czy zgoda na umowę?
— No — zgoda! Jednakże pamiętaj, aby jutro była gotowa, bo ja z siebie nie dam żartować!
— Jutro rano przybywaj tu waszmość do mnie.
— Przybędę!
— Możesz śmiało oznajmić mieszczaninowi, który wynajął karczmę, żeby przybywał. Nie będzie w niej i jednego ćwieczka brakować.
Szlachcic odjechał.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz rano karczma stała gotowa, pokryta; mury były skończone, okna i drzwi powprawiane, ubite toki w izbach; nawet ogromny ogień palił się na kominie, a przy nim siedział ów dyabeł i grzał się.
Nad drzwiami na tablicy wielkiemi literami napisane było: Karczma Rzym.
Jednego wieczora zastukano silnie do wrót domostwa Twardowskiego i zaczęto wołać:
— Otwórzcie, otwórzcie, na miłość Bożą!
Twardowski nie miał nawet sługi jednego, tak się był opuścił, poszedł więc sam do wrót.
Zaledwie furtkę odsunął, wpadł człowiek młody i strojny, pięknej twarzy, dobrej miny, ale pomieszany i blady.
— Tu mieszka mistrz Twardowski? — spytał.
— Tu, i ja nim jestem — odpowiedział starzec. — Czego waszmość chcecie ode mnie?
— Na miłość Bożą, mistrzu! Ratujcie mojego ojca! Jedna nadzieja w tobie. Jeśli ty go nie wyratujesz, to nikt pewnie!
— Cóż to się stało ojcu waszmości?
— Straszny przypadek go dotknął. Konie go potłukły okropnie. Sprowadzałem doktorów, wszyscy powiedzieli: „Chyba tu mistrz Twardowski z Krakowa da temu radę, a my nic nie możemy zrobić“. Leży już ledwie żywy! Ratuj go, na miły Bóg zaklinam! Co tylko żywie chcesz, wszystko ci dam!
Mistrz się uśmiechnął i głową pokiwał.
— Daleko to stąd?
— Dosyć daleko! Pod Sandomierzem. Na odgłos twej sławy pośpieszyłem aż tu do ciebie. Porozstawiane konie po drodze. Na Boga, siadaj ze mną i jedź, mistrzu!
Twardowski nic nie rzekł na to, wskazał młodemu człowiekowi, aby na niego poczekał i poszedł zabrać, co było potrzebne, jak sądził dla chorego. W chwilę powrócił z paczką pod pachą i siadł do kolasy, która jak wicher poleciała. Konie zdały się ziemi w biegu nie tykać; co kilka mil odmieniali je, i po dość długiej podróży, ukazał młody człowiek mistrzowi nową karczmę, na rozdrożu stojącą.
— Oto tu jest mój ojciec! — rzekł do Twardowskiego.
Stanęli. Wyskoczył młodzieniec.
— Pójdę przodem. Proszę waszmości za mną, proszę za mną.
Wszedł do izby, mistrz za nim.
— Co ty tu robisz? — zawołał mistrz.
Szatan w milczeniu podsunął cyrograf i rzekł poważnie, powolnie, patetycznie:
— Ta karczma — Rzym się nazywa!
Twardowskiemu na te słowa w głowie się zakręciło, zaszumiało, splątało. Rzucił się naprzód do drzwi — drzwi były zaparte, okien strzegli dyabli rojami, komin starym dyabłem zatknięto umyślnie. Wszelkie ostrożności przedsięwzięto, niepodobna się było wymknąć. Nie stracił jednak Twardowski przytomności, i w tej chwili ujrzawszy w kołysce ledwie półroczne dziecię szynkarki, pochwycił je w mgnieniu oka na ręce i dopiero odetchnął.
— Ha! — zawołał — sądziłeś, psi synu, żeś już mnie złapał! Poczekasz ruski miesiąc. Nie możesz mnie porwać z tem dzieckiem: ono jest chrzczone i bez grzechu.
— Co? co? — syknął szatan.
— Tak! porwać mnie z tem dzieckiem nie możesz — ani się nawet mnie dotknąć.
— Tożem głupi, jak bydlę — rzekł szatan — żem je tu zostawił!
I uderzył się pięścią w czoło.
— No! o włos byłem zgubiony! — szepnął Twardowski do siebie.
— Dziwny rozum i przytomność — rzekł szatan, zmieniając ton i starając się przypochlebiać. — Połóżże je już, połóż w kołyskę. Nic ci się, mistrzu, nie stanie — wygrałeś!
— Nie tak jestem głupi, jak ci się zda — odpowiedział Twardowski, przyciskając dziecię do siebie.
Dyabeł spojrzał i szusnął do alkierza nazad. W chwilkę okropny, piskliwy głos dał się słyszeć, wybiegła pani szynkarka rozczochrana, z zapalonemi oczyma, z twarzą rozpłomienioną, rękoma zakasanemi; a ujrzawszy dziecię swoje u mistrza, porwała się prosto do niego:
— Co to ty, łotrze, robisz z mojem dziecięciem? Co to jest! — krzyknęła — oddaj mi je, złodzieju, albo cię tym ożogiem w śmierć ubiję!
Mistrz usunął się i rzekł spokojnie:
— Wszakże ci go nie biorę, ani mu w twoich oczach mogę co zrobić — słuchaj!
— Ja nic nie chcę słuchać! Czego ja będę słuchała? Oddaj mi teraz moje dziecko, słyszysz! albo tak cię kropnę...
— Milcz i słuchaj, babo, bo je zduszę, jeśli mnie dotkniesz.
— Nie bój się, nie bój, on tylko tak gada, ale on tego nie zrobi — szepnął dyabeł szynkarce, chcąc ją podjudzić do odebrania dziecięcia. Nie udało mu się jednak, bo uspokojona baba zapewnieniem, że się dziecku nic nie stanie, odsunęła się i zdawała chcieć słuchać.
— Sto kop tobie, kobieto, za pożyczenie mi dziecka, tylko póki wyjdę stąd i wyjadę na granicę.
— Ot-to! — odpowiedziała szynkarka — albo ja ci uwierzę?
— Masz pieniądze — rzekł Twardowski, rzucając jej kiesę.
Ona schyliła się, porwała, spojrzała w środek, schowała i już zamilkła.
Dyabeł znowu do alkierza pobiegł i przyprowadził ojca. Ale ten ledwie o swoje dziecko gębę otworzył, żona mu ją zamknęła, pokazując worek, i mówić nie dała. Skończyło się na ukłonach i skrobaniu w głowę. Dyabłu znów się nie udało. Nie było już sposobu.
— Trzymajże sobie dziecko, póki chcesz — rzekł — ale to pewna, że ja cię stąd przez próg nie puszczę i choćby głodem zamorzę.
— Tego nie możesz zrobić — odpowiedział mistrz spokojnie, siadając z dziecięciem na ławie. — Wiesz dobrze, że ja i warunki naszego kontraktu i twoją władzę, jak daleko się ona rozciąga, znam bardzo dobrze. Nic mi nie wmówisz.
Szatan skrobał się w głowę, aż z niej iskry się sypały.
— Bodajem przepadł — rzekł — jeśli kiedy pokuszę się na mędrka. Już mnie twoja dusza cztery razy tyle kosztuje, co warta. Jeszcześ mi ją popsuł w ostatku niebezpiecznymi żalami i lamenty, a wspomnieniami młodości. Com ja stracił czasu! com się napracował! a teraz mi się tak wymykasz! Uczciwież to, mój mistrzu? I co ci z tego życia? czyżeś nie miał wszystkiego, czego tylko pożądałeś? Czyliżeś go sobie wedle upodobania nie przedłużył? Czyś nie użył życia, jak ci się tylko podobało? Czyżem ci jako ostatni sługa nie dopomagał? Cóż ci teraz zostało? Strach, żal, zgryzoty. Wszakże to straszniejsze męczarnie od piekielnych, wszak ty tracisz, żyjąc, nie zyskujesz. Nie lepiejże, nie uczciwiej, raz już skończyć i mnie zaspokoić, a dług oddać?
— Dlaczegoż ci tak śpieszno kończyć ze mną? — rzekł mistrz.
— Bo mi już dojadło kilkadziesiąt lat jednej duszy pilnować! Rozmyśl się tylko, mistrzu! Wiesz dobrze, że cię z tem dzieckiem nie porwę; ale czy to uczciwie, czy to po szlachecku, tak się wykręcać, dawszy słowo? Zrobiłeś ze mną umowę o duszę — to coś ważniejszego, niż kontrakt o majątek. Jakżeby cię nazwano, gdybyś złamał umowę raz uczynioną i podpisaną dobrowolnie? — Łotrem bez czci i wiary! Fe! Fe! Godziż się to czynić szlachcicowi, bodajby nawet z dyabłem?
Twardowski widocznie się mieszał — lice mu się zaczerwieniło, usta podniosły, powoli wstawał z ławy i patrzał dyabłu w oczy. Nie uszło to uwagi szatana, iż jego argumenta skutkowały, dodał więc jeszcze:
— Wiesz, że była umowa dobrowolna między nami, wiesz jaka świętość umowy dla uczciwych ludzi. Zdaje się, że Verbum nobile debet esse stabile.
Na te słowa pokonany Twardowski położył zwolna dziecię w kołyskę i rzekł:
— Masz mnie, dyable — przekonałeś!
Ledwie sam sobie dyabeł mógł uwierzyć, gdy ujrzał skutek swej wymowy.
Tylko co Twardowski dziecię w kołysce złożył, już szatani zatopili w nim szpony i, świszcząc, przez komin wysoko unieśli.
Gdy ponad ziemią lecieli, Twardowski, patrząc na nią raz jeszcze, całą swą przeszłość przypominał. Zwykle, gdy się kończy życie, przychodzi ono pożegnać człowieka. Znowu w jego duszy ozwała się młodość szczęśliwa i wspomnienie chwil pobożności i wiary, znowu zadźwięczała mu w sercu owa pieśń do Boga Rodzicy, którą był ułożył. Na to wspomnienie sięgnął mistrz po kantyczki, które przy sobie miał zawsze i, dobywszy z piersi głosu, gdy już ziemia z oczu jego znikać zaczynała, nucić pieśń pobożną zaczął.
W tej chwili dyabeł, jak oparzony, puścił go nagle i zniknął, a mistrz został zawieszony w powietrzu sam jeden z pieśnią w ustach, i zdało mu się, że słyszy głos nad sobą potężny:
— Zostań tak do dnia Sądu!
Otworzył oczy i dziękował Bogu, że go ze szpon szatana wyrwał. Lecz, gdy łzą znowu zalane oko ku ziemi spuścił, już jej nie ujrzał przed sobą. Wisiał w białej, jednostajnej, niezmierzonej pustyni; chmury tylko suwały się pod jego nogami, a słońce piekło nad głową. Nie dochodził go głos ziemi, nie widział nic, otaczała go pustynia, w której sam był jeden, z myślami swemi, ciężkimi towarzyszami po takiem życiu.
Lecz, gdy się modli i zawieszony w powietrzu drży nad długiemi laty, które za karę wisieć tak skazany — uczuł mistrz, że go coś po ręce łechtało.
Był to pająk-Maciek.
Wierny sługa uczepił się sukni mistrza i los jego podzielił.
Twardowski zawołał go, poznawszy:
— Maćku! ty tu ze mną?
— Zawsze z tobą, twój sługa — odpowiedział pająk.
Odtąd pająk-Maciek, uczepiony do nogi mistrza, pozostał z nim na zawsze. Co ranek tylko po długiej nici spuszcza się on na ziemię, czołga po znajomych miejscach, zbiera pokarm wieści, a wróciwszy, zasila nim pana.
|
Zobacz też
edytuj- Mistrz Twardowski (Kraszewski)
- Baśń o panu Twardowskim (Oppman)
- Szopka. Wiersz Or-Ota — Twardowski (Oppman)
- ↑ Błąd w druku: brakuje przyimka w lub do.