Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Obywatele Gościnnego Dworu.

Dzień najwyższego szału karnawałowego dobiegał ostatniej godziny; miała północ uderzyć.
Trzej młodzieńcy trzymając się pod rękę szli ulicą św. Dyonizego, dwaj pośpiewywali główne motywy z kadrylów, które słyszeli na balu w Kolizeum, gdzie przepędzili pierwsze godziny nocy, trzeci poprzestawał na przygryzaniu złotej gałki od małej laseczki.
Dwaj pośpiewujący mieli na sobie liberję karnawałową; przebrani byli za przekupniów Gościnnego Dworu. Trzeci, idący pośrodku, który zdawał się najstarszym a przynajmniej najpoważniejszym i głową przewyższał dwóch swoich przyjaciół, owinięty był w wielki płaszcz sukienny z kołnierzem aksamitnym, według ówczesnej mody; w taki sam płaszcz, jakie dziś spostrzegać tylko można na pierwszej karcie dzieł Chateaubrianda lub Bajrona. Ten wychodził z wieczoru artystycznego, który się odbywał przy ulicy św. Apolonji. Pod płaszczem miał spodnie czarne, obrysowujące kształtną łydkę, ze zgrabną stopą, ubraną w wykwintne lakierowane ciżemki; frak czarny zapięty pod szyją, z pod którego wyglądały tylko końce białej pikowej kamizelki; szyja jego poruszała się swobodnie w czarnym krawacie atłasowym, a głowa ozdobiona z natury wijącemi się w pukle włosami, okryta była płaskim kapeluszem, jednym z tych, które na balu noszono pod pachą a przy wyjściu nasadzano aż na uszy i nazywano szapoklakami.
Gdyby rzadcy przechodnie idący ulicą św. Dyonizego o tej godzinie, mogli uchylić płaszcz, którym okrywał się nieznajomy, przekonaliby się że całe to jego ubranie pochodziło niezawodnie od jednego ze słynnych krawców z bulwaru Gandawskiego i zrobionem było dla jednego z tych modnych młodzieńców, których jeszcze w owej epoce nazywano dandysami, a dziś nazywają nieco zużytem mianem lwów.
Jednakże ten co nosił to ubranie, nie zdawał się mieć pretensji do uchodzenia za eleganta, i w samej rzeczy, dość było nań spojrzeć, aby się przekonać, że nie był to człowiek ubiegający się za modą. Było w jego postawie coś takiego, co oznaczało zbyt wielką swobodę ruchów, by mogło stosować się do jednego z tych manekinów, niewolników fałdów i krawata, lub sztywności kołnierzyka. Ręce jego wreszcie, jak gdyby wzdrygając się tej eleganckiej przeszkody, przy wyjściu z wieczora czemprędzej pozbyły się rękawiczek, co dozwalało widzieć na wskazującym palcu u prawej ręki jeden z tych wielkich pierścieni zwanych „a la chevaliere,“ które zwykle służyły za pieczątki, nosząc na sobie albo osobistą dewizę, albo herb rodzinny.
Dwaj inni młodzieńcy stanowili szczególny kontrast z tem bajronicznem zjawiskiem. Przebrani jak powiedzieliśmy za obywateli z Gościnnego Dworu, w kaftany pluszowe z kołnierzami koloru wiśniowego, w spodnie atłasowe w kraty białe i niebieskie; owinięci w szale kaszmirowe, jeden w czerwony, drugi w żółty, w kapeluszach o długiem włosiu otoczonych girlandami z kamelij białych i czerwonych, po całem ciele przepasani różnokolorowemi wstęgami; z twarzą rozjaśnioną purpurą młodości, z ogniem w oczach, z radością na ustach, z weselem w sercu, dwaj ci młodzieńcy byli podwójnem wcieleniem wesołości francuskiej, obrazem tej radosnej przyszłości, a przyjaciel ich, ubrany czarno, mroczny jak przyszłość, zdawał się iść pobocznie, prowadząc kondukt pogrzebowy owej przeszłości.
A teraz, jakim sposobem zeszli się ci trzej ludzie, tak różni strojem i jak się zdaje, charakterem, i dla czego postępowali razem o tej godzinie po jednej z ulic przerzynających Paryż od bulwaru św. Dyonizego do placu Gévres?
Rzecz bardzo prosta: dwaj obywatele nie znaleźli dorożki przy bramie Kolizeum; młodzieniec w czarnym płaszczu daremnie szukał jej także na ulicy św. Apolonji.
Dwaj obywatele, już dosyć rozgrzani biszofem i ponczem, postanowili pójść na ostrygi do Gościnnego Dworu.
Młodzieniec w czarnym płaszczu, u trzymany w całej pełni swego rozumu przez kilka szklanek orszady i soku porzeczkowego, wracał spać do domu przy ulicy Uniwersyteckiej.
Wszyscy trzej spotkali się przypadkiem na zbiegu ulic św. Apolonji i św. Dyonizego; dwaj kostjumowi poznali przyjaciela w młodzieńcu o czarnym płaszczu, który prawdopodobnie nie byłby ich poznał. Obaj wtedy krzyknęli jednogłośnie:
— Patrz! Jan Robert!
— Ludowik! Petrus! odpowiedział młodzieniec w czarnym płaszczu.
W roku 18*27, nazywano się nie Piotrem ale Petrusem; nie Ludwikiem ale Ludowikiem.
Wszyscy trzej serdecznie ścisnęli się za ręce z zapytaniem, co tu robią w godzinie zakazanej, na bruku królewskim.
Wytłomaczono się z jednej i z drugiej strony. Poczem dwaj obywatele, z których Piotr był malarzem a Ludwik lekarzem, tak nalegali, że Jan Robert, który był poetą, zgodził się pójść z nimi na wieczerzę do Bordiera w Gościnnym Dworze.
I tak ułożyli już to między sobą, a z szybkości kroków wnosić było można, że żaden z nich nie cofnie swego postanowienia, kiedy naraz Jan Robert zatrzymał się.
— Za pozwoleniem! zapytał, jest że to już mocnem postanowieniem, idziemy na wieczerzę?... Do kogo, powiadacie?
— Do Bordiera.
— Niech i tak będzie! do Bordiera.
— Jużciż zapewne, że postanowione, odpowiedzieli jednym głosem Petrus i Ludowik; czemużby nie?
— Zawsze czas się cofnąć, kiedy kto jest na drodze zrobienia głupstwa.
— Głupstwa! a to w czem?
— W czem! W tem, że zamiast pójść spokojnie zjeść wieczerzę u Verego, u Filippa lub u braci Provanceaux, chcecie przepędzić noc w jakiejś podłej knajpie, gdzie nas poczęstują rozrobioną lukrecją pod pretekstem wina Bordeaux i kotem w miejsce królika.
— Cóż ty u djabła masz dzisiejszej nocy przeciw kotom i lukrecji, o poeto? zapytał Ludowik.
— Mój kochany, odezwał się Petrus, Jan Robert doznał wielkiego powodzenia w Theatre-Français; zarabia po pięćset franków co drugi dzień; ma złota pełne kieszenie i został arystokratą.
— A wy to niby dla oszczędności idziecie tam na kolację?
— Nie, odparł Ludowik, ale żeby po trosze spróbować wszystkiego.
— A to mi gwałtowna potrzeba! mruknął Jan Robert.
— Ja oświadczam, począł znów Ludowik, żem się dla tego obałwanił w ten głupi kostjum, dzięki któremu wyglądam jak piekarz co wyciągnął bilet konskrypcyjny, ażeby pójść dziś na wieczerzę do Gościnnego Dworu; jestem odeń o sto kroków; tam będę jadł wieczerzę, albo nie będę jadł wcale!
— Aha! mówisz jak bywalec, rzekł Petrus, szpital i teatr anatomiczny przygotowały cię do wszystkich widoków, bodaj najohydniejszych; jako filozof i materjalista, zahartowany jesteś przeciw wszelkim niespodziankom. Ja który z tytułu malarza, niezawsze miałem lukrecję do picia i kota do zjedzenia, ja który miałem styczność z modelami obojga płci, z żyjącemi trupami, od umarłych niższemi o duszę; ja nie czuję wstydu, chwała Bogu! Ale, dodał wskazując na swego przyjaciela wysokiego wzrostu; ten wrażliwy młodzieniec, ten czuły poeta, ten następca Bajrona, ten kontynuator Gothego, ten, słowem, tak zwany Jan Robert, co on tam będzie robił w tem szkaradnem miejscu? Ze swemi drobnemi rękami, ze szczupłą nogą, z pięknym akcentem kreolskim, czyż on może mieć najmniejsze wyobrażenie jak należy zachować się w świecie, w którym mamy go przedstawić? On, który będąc w gwardji narodowej, nigdy nie mógł rozpoznać marszu od lewej nogi, będzież on wiedział którą nogą trzeba wejść do szynkowni; a jego delikatne uszy, nawykłe do strof Chéniera, czy mu zgrubieją tak dalece, że będą mogły słuchać dyskursów, jakie prowadzi między sobą ta nocna szlachta, która ozdabia to miejsce?... Nie! A więc pocóż on z nami idzie? My go nie znamy! Co to za obcy człowiek wdziera się w nasze uroczystości? „Vade retro,“ Janie Robercie!
— Mój miły Petrusie, odpowiedział młodzieniec będący przedmiotem tej diatryby, w której ile możności zatrzymaliśmy koloryt współczesnych pracowni artystycznych, mój miły Petrusie, tyś tylko przez pół pijany, ale jesteś całkowitym gaskończykiem.
— Doprawdy?... Ja pochodzę z Saint-Lô!... Jeżeli są gaskończycy w Saint-Lô, to są i szwedzi w Portugalji.
— Owóż ja ci powiadam, gaskończyku z Saint-Lô, że przechwalasz się wadami, których nie posiadasz, ażeby ukryć zalety jakie masz. Udajesz rozwiązłego, gdyż obawiasz się pokazać naiwnym; udajesz łotrzyka, bo ci wstyd pokazać się poczciwym chłopcem! Tyś nigdy nie wchodził do żadnych knajp, do żadnych szynkwasów; noga twoja nigdy nie postała wśród kałuży Gościnnego Dworu, tak jak Ludowika i moja, tak jak żadnego z młodzieńców, którzy się szanują, lub robotników, którzy zajęci są pracą.
— Amen! odezwał się Petrus ziewając.
— Ziewaj i drwij wiele ci się podoba; produkuj się ze swemi imaginacyjnemi wadami dla olśnienia galerji, gdyż słyszałeś, że wszyscy wielcy ludzie mieli wady, że Andreo del Sarto był złodziejem a Rembrandt lichwiarzem; pozuj sobie przed kim chcesz, jeżeli pozowanie wchodzi w skład twego rzemiosła; ale przed nami, którzy wiemy, że jesteś poczciwym chłopcem, przedemną, który cię kocham jak młodszego brata, pozostań tem czem jesteś, Petrusie: szczerym i naiwnym, wrażliwym i pełnym zapału. E! mój drogi, jeżeli wolno komu się opuścić, mojem zdaniem nie wolno jest nigdy, to wtedy tylko, kiedy kogo wypędzą jak Danta, zapoznają jak Machiawela, lub zdradzą jak Bajrona. Czy ciebie kto zdradził, zapoznał lub wygnał? Czy ty spoglądasz na życie od strony smutnego i pustego horyzontu? Czy w twych rękach stopiły się miljony, za cały ślad na ręce twej pozostawiając brud niewdzięczności lub bliznę rozczarowania? Nie! Jesteś młodym, zbywasz swoje prace malarskie, kochanka cię uwielbia, rząd zamówił u ciebie „Śmierć Sokratesa,“ zgodziliśmy się, że Ludowik stanie na Fedona, a ja na Alcybiadesa; czegóż u djabła chcesz więcej?... Wieczerzać w knajpie? Zgoda, chodźmy, mój drogi! Będzie z tego jeden przynajmniej rezultat: takiego cię to nabawi wstrętu, że nigdy tam za życia nie wrócisz!
— Czy skończyłeś już, człowieku czarno ubrany? zapytał Petrus.
— Prawie.
— Chodźmy więc.
Petrus ruszył naprzód nucąc piosnkę pół bachancką, pół rozwięzłą, jak gdyby dla dowiedzenia samemu sobie, że poważna i pełna czułości lekcja jaką odebrał od Jana Roberta, nic na niego nie poskutkowała.
Z ostatnią zwrotką zatrzymali się jak raz przed Gościnnym Dworem; wpół do pierwszej biło na wieży kościoła św Eustachego.
— A teraz, rzekł Ludowik, który jak widzieliśmy, mało brał udziału w rozmowie, a będąc umysłu zastanawiającego się i badawczego, łatwo dał się prowadzić tam gdzie go kierowano, pewny, że gdziekolwiek się uda, czy to stawią go w obec człowieka, czy w obec natury, wszędzie znajdzie przedmiot do spostrzeżeń lub marzeń; a teraz, musimy tylko uczynić wybór... Pójdziemy do Niquetta, do Baratta, czy do Bordiera?
— Bordiera mi zalecono, więc idźmy do Bordiera, rzekł Petrus.
— Idźmy do Bordiera! powtórzył Jan Robert.
— Chyba, że cię zwyczaj lub uczucie ciągnie do jakiego innego przybytku, skromny muz wychowańcze!
— O! wiesz przecie, że nigdy w życiu nawet nie byłem w tej okolicy... Więc mi to wszystko jedno! Wszędzie dadzą nam złą wieczerzę, nie mam przeto żadnego wyboru.
— Otóż jesteśmy. I cóż, czy ten szynk wydaje ci się dosyć brudnym?
— O, czarnym...
— A więc wchodźmy.
I ściągając kapelusz na ucho, Petrus wpadł do szynku ze swobodą, wprawą i bezczelnością dawnego bywalca zakładu.
Dwaj przyjaciele poszli za nim.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.