Mohikanowie paryscy/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM I.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Gdzie autor odsłania teatr, na którym ma się rozegrywać jego dramat.

Jeżeli czytelnik zechce odbyć ze mną pielgrzymkę ku dniom młodości mojej i zejść aż do połowy dni mojego życia, czyli cofnąć się o ćwierć wieku, to zatrzymamy się razem na początku roku pańskiego 1827 i opowiemy pokoleniom datującym z tej epoki, czem był Paryż fizycznie i moralnie w ostatnich latach Restauracji.
Zacznijmy od poglądu fizycznego na nowoczesny Babilon.
Od wschodu na zachód, idąc przez południe. Paryż w roku 1827 był prawie tem, czem i we dwadzieścia pięć lat potem.
Paryż z lewej strony rzeki jest z natury stagnacyjnym i dąży raczej do wyludnienia się niż zaludnienia; naprzekor cywilizacji, idącej ze wschodu na zachód, Paryż, ta stolica świata ucywilizowanego, idzie z południa na północ; Montrouge zagarnia Montmarte.
Jedyne rzeczywiste roboty wykonane na lewem brzegu pomiędzy rokiem 1827 a 1854. są: plac i wodotrysk Cuvier, ulica Guy-Lacrosse, ulica Jussieu, ulica Szkoły Politechnicznej, ulica Zachodnia, ulica Bonaparte, ambarkader Orleański i rogatki Maine, nareszcie, kościół świętej Klotyldy wznoszący się na placu Bellechasse, pałac Rady Stanu na placu Orsay i pałac ministerstwa spraw zagranicznych na placu Inwalidów.
Inaczej stało się na brzegu prawym, to jest na przestrzeni pomiędzy mostem Austerlickim i Jeńskim, wzdłuż podnóża Montmarte.
W roku 1827, Paryż zachodni rozciągał się w rzeczywistości tylko do Bastylji, a do tego cały jeszcze bulwar Beaumarchais czekał na zabudowanie, od północy rozlegał się tylko do ulicy Tour-d’Auvergne i Tour-des-Dames, a na zachodzie do szlachtuza Roule i alei Wdów.
Ale o przedmieściu świętego Antoniego rozciągającem się od Bastylji do rogatki Tronowej, o cyrkule Popincourt rozciągającym się od przedmieścia świętego Antoniego do ulicy Menilmontant, o przedmieściu Temple rozciągającem się od ulicy Menilmontant do przedmieścia świętego Marcina; o cyrkule Lafayette idącym od przedmieścia świętego Marcina do przedmieścia Rybackiego i t. d., ani jeszcze słychać nie było.
Przedmieścia, place, skwery, ulice, wyprowadziła z ziemi laska tego czarodzieja, który zwie się Przemysłem, by stanowiły orszak tym władczyniom handlu, które zwą się kolejami żelaznemi, jak Lyońska, Strasburgska, Brukselska i Hawrska.
W lat pięćdziesiąt, Paryż zapełni całą tę przestrzeń, która dziś stoi jeszcze pustą pomiędzy jego przedmieściami i fortyfikacjami, wtedy wszystko co jest przedmieściem, będzie Paryżem, a nowe przedmieścia wyciągną się ku wszystkim otworom tego olbrzymiego, murowanego gniazda.
Widzieliśmy czem w roku 1827 był Paryż fizyczny, zobaczymy teraz czem był Paryż moralny.
Karol X. panował lat dwa, pięć lat pan de Villele był prezesem rady, trzy lata wreszcie upłynęły, jak pan Delavau zastąpił pana Anglesa, tak mocno skompromitowanego w sprawie Maubreuil.
Król Karol X. był dobrym, miał serce zarazem słabe poczciwe, i pozwalał wzrastać obok siebie dwom stronnictwom, które mniemając, że go umocnią, przyprawiły o upadek stronnictwo „ultra“ i stronnictwo „księże.“ Pan de Villele nie tyle był mężem politycznym jak giełdowym, umiał on podnosić, poruszać, wzmagać fundusze publiczne — i na tem koniec.
Wreszcie osobiście uczciwy człowiek, przy wyjściu bowiem z ministerstwa finansów po latach pięciu, ubogim był tak jak kiedy wchodził, a miał przecie do czynienia z miljardami.
Pan Delavau był bez wartości indywidualnej, oddany całkowicie nie królowi ale podwójnemu stronnictwu, które działało w jego imieniu; naczelnik składu jego osobistego biura wymagał świadectw spowiedzi od urzędników a nawet od agentów, nikt nie został agentem policyjnym, kto się nie wyspowiadał na dwa tygodnie przed wejściem do służby.
Dwór był smutny, rozweselała go tylko młodzież, potrzeba dystrakcji i strona artystyczna, jaką odznaczał się charakter księżnej de Berry.
Arystokracja była niespokojną i rozdzieloną, część jej przywiązała się do pół-liberalnych tradycyj Ludwika XVIII., i utrzymywała, że spokój przyszłości polega na rozumnym rozdziale władzy między wielkie ciała państwowe: króla, izbę parów i izbę poselską; druga część rzucała się gwałtownie wstecz, chcąc związać rok 1827 i 1788; zapierała Rewolucji, zapierała Bonapartego, zapierała Napoleona i zdawała się nie chcieć znać innej podpory nad tę, na jakiej polegali Ludwik IX. ich protoplasta i Ludwik XIV. ich pradziad, to jest prawo boże.
Mieszczaństwo było tem, czem jest po wszystkie czasy, miłowało porządek i obstawało za pokojem; pragnęło. zmiany a drżało, by zmiana jaka nie zaszła, wykrzykiwało, przeciw gwardji narodowej, przeciw przykrościom służby, a szalało ze złości, kiedy w roku 1828 gwardję narodową zniesiono.
Słowem, szło za pogrzebem generała Foy, przyjmowało stronę Gregoirea i Manuela, dawało podpisy na wydawnictwa Touqueta i miljonami rozkupywało tabakierki à la Charte.
Lud stał otwarcie po stronie opozycji, sam nie wiedząc jasno czy był bonapartystą czy republikaninem, wiedział tylko, że Bourbonowie weszli do Francji za Anglikami, Prusakami i innemi narodami sprzymierzonemu.
Owóż nienawidząc anglików, prusaków i całej falangi, nienawidził za jedną drogą Bourbonów, i oczekiwał tylko, chwili pozbycia się ich.
Wszelki nowy spisek witano okrzykami; Diedier, Berton, Carre, byli w oczach ludu męczennikami, czterej sierżanci z Rochelli, bogami!
Teraz, kiedy po trzech kolejnych stopniach, zeszliśmy od króla do arystokracji, od arystokracji do mieszczaństwa, od mieszczaństwa do ludu, zstąpmy jeszcze jeden stopień niżej a znajdziemy się wśród tych nizin społecznych, oświeconych tylko blademi latarniami ulicy Jerozolimskiej.

Przenieśmy się na wieczór ostatniego wtorku z roku 1827.

II.
Obywatele Gościnnego Dworu.

Dzień najwyższego szału karnawałowego dobiegał ostatniej godziny; miała północ uderzyć.
Trzej młodzieńcy trzymając się pod rękę szli ulicą św. Dyonizego, dwaj pośpiewywali główne motywy z kadrylów, które słyszeli na balu w Kolizeum, gdzie przepędzili pierwsze godziny nocy, trzeci poprzestawał na przygryzaniu złotej gałki od małej laseczki.
Dwaj pośpiewujący mieli na sobie liberję karnawałową; przebrani byli za przekupniów Gościnnego Dworu. Trzeci, idący pośrodku, który zdawał się najstarszym a przynajmniej najpoważniejszym i głową przewyższał dwóch swoich przyjaciół, owinięty był w wielki płaszcz sukienny z kołnierzem aksamitnym, według ówczesnej mody; w taki sam płaszcz, jakie dziś spostrzegać tylko można na pierwszej karcie dzieł Chateaubrianda lub Bajrona. Ten wychodził z wieczoru artystycznego, który się odbywał przy ulicy św. Apolonji. Pod płaszczem miał spodnie czarne, obrysowujące kształtną łydkę, ze zgrabną stopą, ubraną w wykwintne lakierowane ciżemki; frak czarny zapięty pod szyją, z pod którego wyglądały tylko końce białej pikowej kamizelki; szyja jego poruszała się swobodnie w czarnym krawacie atłasowym, a głowa ozdobiona z natury wijącemi się w pukle włosami, okryta była płaskim kapeluszem, jednym z tych, które na balu noszono pod pachą a przy wyjściu nasadzano aż na uszy i nazywano szapoklakami.
Gdyby rzadcy przechodnie idący ulicą św. Dyonizego o tej godzinie, mogli uchylić płaszcz, którym okrywał się nieznajomy, przekonaliby się że całe to jego ubranie pochodziło niezawodnie od jednego ze słynnych krawców z bulwaru Gandawskiego i zrobionem było dla jednego z tych modnych młodzieńców, których jeszcze w owej epoce nazywano dandysami, a dziś nazywają nieco zużytem mianem lwów.
Jednakże ten co nosił to ubranie, nie zdawał się mieć pretensji do uchodzenia za eleganta, i w samej rzeczy, dość było nań spojrzeć, aby się przekonać, że nie był to człowiek ubiegający się za modą. Było w jego postawie coś takiego, co oznaczało zbyt wielką swobodę ruchów, by mogło stosować się do jednego z tych manekinów, niewolników fałdów i krawata, lub sztywności kołnierzyka. Ręce jego wreszcie, jak gdyby wzdrygając się tej eleganckiej przeszkody, przy wyjściu z wieczora czemprędzej pozbyły się rękawiczek, co dozwalało widzieć na wskazującym palcu u prawej ręki jeden z tych wielkich pierścieni zwanych „a la chevaliere,“ które zwykle służyły za pieczątki, nosząc na sobie albo osobistą dewizę, albo herb rodzinny.
Dwaj inni młodzieńcy stanowili szczególny kontrast z tem bajronicznem zjawiskiem. Przebrani jak powiedzieliśmy za obywateli z Gościnnego Dworu, w kaftany pluszowe z kołnierzami koloru wiśniowego, w spodnie atłasowe w kraty białe i niebieskie; owinięci w szale kaszmirowe, jeden w czerwony, drugi w żółty, w kapeluszach o długiem włosiu otoczonych girlandami z kamelij białych i czerwonych, po całem ciele przepasani różnokolorowemi wstęgami; z twarzą rozjaśnioną purpurą młodości, z ogniem w oczach, z radością na ustach, z weselem w sercu, dwaj ci młodzieńcy byli podwójnem wcieleniem wesołości francuskiej, obrazem tej radosnej przyszłości, a przyjaciel ich, ubrany czarno, mroczny jak przyszłość, zdawał się iść pobocznie, prowadząc kondukt pogrzebowy owej przeszłości.
A teraz, jakim sposobem zeszli się ci trzej ludzie, tak różni strojem i jak się zdaje, charakterem, i dla czego postępowali razem o tej godzinie po jednej z ulic przerzynających Paryż od bulwaru św. Dyonizego do placu Gévres?
Rzecz bardzo prosta: dwaj obywatele nie znaleźli dorożki przy bramie Kolizeum; młodzieniec w czarnym płaszczu daremnie szukał jej także na ulicy św. Apolonji.
Dwaj obywatele, już dosyć rozgrzani biszofem i ponczem, postanowili pójść na ostrygi do Gościnnego Dworu.
Młodzieniec w czarnym płaszczu, u trzymany w całej pełni swego rozumu przez kilka szklanek orszady i soku porzeczkowego, wracał spać do domu przy ulicy Uniwersyteckiej.
Wszyscy trzej spotkali się przypadkiem na zbiegu ulic św. Apolonji i św. Dyonizego; dwaj kostjumowi poznali przyjaciela w młodzieńcu o czarnym płaszczu, który prawdopodobnie nie byłby ich poznał. Obaj wtedy krzyknęli jednogłośnie:
— Patrz! Jan Robert!
— Ludowik! Petrus! odpowiedział młodzieniec w czarnym płaszczu.
W roku 18*27, nazywano się nie Piotrem ale Petrusem; nie Ludwikiem ale Ludowikiem.
Wszyscy trzej serdecznie ścisnęli się za ręce z zapytaniem, co tu robią w godzinie zakazanej, na bruku królewskim.
Wytłomaczono się z jednej i z drugiej strony. Poczem dwaj obywatele, z których Piotr był malarzem a Ludwik lekarzem, tak nalegali, że Jan Robert, który był poetą, zgodził się pójść z nimi na wieczerzę do Bordiera w Gościnnym Dworze.
I tak ułożyli już to między sobą, a z szybkości kroków wnosić było można, że żaden z nich nie cofnie swego postanowienia, kiedy naraz Jan Robert zatrzymał się.
— Za pozwoleniem! zapytał, jest że to już mocnem postanowieniem, idziemy na wieczerzę?... Do kogo, powiadacie?
— Do Bordiera.
— Niech i tak będzie! do Bordiera.
— Jużciż zapewne, że postanowione, odpowiedzieli jednym głosem Petrus i Ludowik; czemużby nie?
— Zawsze czas się cofnąć, kiedy kto jest na drodze zrobienia głupstwa.
— Głupstwa! a to w czem?
— W czem! W tem, że zamiast pójść spokojnie zjeść wieczerzę u Verego, u Filippa lub u braci Provanceaux, chcecie przepędzić noc w jakiejś podłej knajpie, gdzie nas poczęstują rozrobioną lukrecją pod pretekstem wina Bordeaux i kotem w miejsce królika.
— Cóż ty u djabła masz dzisiejszej nocy przeciw kotom i lukrecji, o poeto? zapytał Ludowik.
— Mój kochany, odezwał się Petrus, Jan Robert doznał wielkiego powodzenia w Theatre-Français; zarabia po pięćset franków co drugi dzień; ma złota pełne kieszenie i został arystokratą.
— A wy to niby dla oszczędności idziecie tam na kolację?
— Nie, odparł Ludowik, ale żeby po trosze spróbować wszystkiego.
— A to mi gwałtowna potrzeba! mruknął Jan Robert.
— Ja oświadczam, począł znów Ludowik, żem się dla tego obałwanił w ten głupi kostjum, dzięki któremu wyglądam jak piekarz co wyciągnął bilet konskrypcyjny, ażeby pójść dziś na wieczerzę do Gościnnego Dworu; jestem odeń o sto kroków; tam będę jadł wieczerzę, albo nie będę jadł wcale!
— Aha! mówisz jak bywalec, rzekł Petrus, szpital i teatr anatomiczny przygotowały cię do wszystkich widoków, bodaj najohydniejszych; jako filozof i materjalista, zahartowany jesteś przeciw wszelkim niespodziankom. Ja który z tytułu malarza, niezawsze miałem lukrecję do picia i kota do zjedzenia, ja który miałem styczność z modelami obojga płci, z żyjącemi trupami, od umarłych niższemi o duszę; ja nie czuję wstydu, chwała Bogu! Ale, dodał wskazując na swego przyjaciela wysokiego wzrostu; ten wrażliwy młodzieniec, ten czuły poeta, ten następca Bajrona, ten kontynuator Gothego, ten, słowem, tak zwany Jan Robert, co on tam będzie robił w tem szkaradnem miejscu? Ze swemi drobnemi rękami, ze szczupłą nogą, z pięknym akcentem kreolskim, czyż on może mieć najmniejsze wyobrażenie jak należy zachować się w świecie, w którym mamy go przedstawić? On, który będąc w gwardji narodowej, nigdy nie mógł rozpoznać marszu od lewej nogi, będzież on wiedział którą nogą trzeba wejść do szynkowni; a jego delikatne uszy, nawykłe do strof Chéniera, czy mu zgrubieją tak dalece, że będą mogły słuchać dyskursów, jakie prowadzi między sobą ta nocna szlachta, która ozdabia to miejsce?... Nie! A więc pocóż on z nami idzie? My go nie znamy! Co to za obcy człowiek wdziera się w nasze uroczystości? „Vade retro,“ Janie Robercie!
— Mój miły Petrusie, odpowiedział młodzieniec będący przedmiotem tej diatryby, w której ile możności zatrzymaliśmy koloryt współczesnych pracowni artystycznych, mój miły Petrusie, tyś tylko przez pół pijany, ale jesteś całkowitym gaskończykiem.
— Doprawdy?... Ja pochodzę z Saint-Lô!... Jeżeli są gaskończycy w Saint-Lô, to są i szwedzi w Portugalji.
— Owóż ja ci powiadam, gaskończyku z Saint-Lô, że przechwalasz się wadami, których nie posiadasz, ażeby ukryć zalety jakie masz. Udajesz rozwiązłego, gdyż obawiasz się pokazać naiwnym; udajesz łotrzyka, bo ci wstyd pokazać się poczciwym chłopcem! Tyś nigdy nie wchodził do żadnych knajp, do żadnych szynkwasów; noga twoja nigdy nie postała wśród kałuży Gościnnego Dworu, tak jak Ludowika i moja, tak jak żadnego z młodzieńców, którzy się szanują, lub robotników, którzy zajęci są pracą.
— Amen! odezwał się Petrus ziewając.
— Ziewaj i drwij wiele ci się podoba; produkuj się ze swemi imaginacyjnemi wadami dla olśnienia galerji, gdyż słyszałeś, że wszyscy wielcy ludzie mieli wady, że Andreo del Sarto był złodziejem a Rembrandt lichwiarzem; pozuj sobie przed kim chcesz, jeżeli pozowanie wchodzi w skład twego rzemiosła; ale przed nami, którzy wiemy, że jesteś poczciwym chłopcem, przedemną, który cię kocham jak młodszego brata, pozostań tem czem jesteś, Petrusie: szczerym i naiwnym, wrażliwym i pełnym zapału. E! mój drogi, jeżeli wolno komu się opuścić, mojem zdaniem nie wolno jest nigdy, to wtedy tylko, kiedy kogo wypędzą jak Danta, zapoznają jak Machiawela, lub zdradzą jak Bajrona. Czy ciebie kto zdradził, zapoznał lub wygnał? Czy ty spoglądasz na życie od strony smutnego i pustego horyzontu? Czy w twych rękach stopiły się miljony, za cały ślad na ręce twej pozostawiając brud niewdzięczności lub bliznę rozczarowania? Nie! Jesteś młodym, zbywasz swoje prace malarskie, kochanka cię uwielbia, rząd zamówił u ciebie „Śmierć Sokratesa,“ zgodziliśmy się, że Ludowik stanie na Fedona, a ja na Alcybiadesa; czegóż u djabła chcesz więcej?... Wieczerzać w knajpie? Zgoda, chodźmy, mój drogi! Będzie z tego jeden przynajmniej rezultat: takiego cię to nabawi wstrętu, że nigdy tam za życia nie wrócisz!
— Czy skończyłeś już, człowieku czarno ubrany? zapytał Petrus.
— Prawie.
— Chodźmy więc.
Petrus ruszył naprzód nucąc piosnkę pół bachancką, pół rozwięzłą, jak gdyby dla dowiedzenia samemu sobie, że poważna i pełna czułości lekcja jaką odebrał od Jana Roberta, nic na niego nie poskutkowała.
Z ostatnią zwrotką zatrzymali się jak raz przed Gościnnym Dworem; wpół do pierwszej biło na wieży kościoła św Eustachego.
— A teraz, rzekł Ludowik, który jak widzieliśmy, mało brał udziału w rozmowie, a będąc umysłu zastanawiającego się i badawczego, łatwo dał się prowadzić tam gdzie go kierowano, pewny, że gdziekolwiek się uda, czy to stawią go w obec człowieka, czy w obec natury, wszędzie znajdzie przedmiot do spostrzeżeń lub marzeń; a teraz, musimy tylko uczynić wybór... Pójdziemy do Niquetta, do Baratta, czy do Bordiera?
— Bordiera mi zalecono, więc idźmy do Bordiera, rzekł Petrus.
— Idźmy do Bordiera! powtórzył Jan Robert.
— Chyba, że cię zwyczaj lub uczucie ciągnie do jakiego innego przybytku, skromny muz wychowańcze!
— O! wiesz przecie, że nigdy w życiu nawet nie byłem w tej okolicy... Więc mi to wszystko jedno! Wszędzie dadzą nam złą wieczerzę, nie mam przeto żadnego wyboru.
— Otóż jesteśmy. I cóż, czy ten szynk wydaje ci się dosyć brudnym?
— O, czarnym...
— A więc wchodźmy.
I ściągając kapelusz na ucho, Petrus wpadł do szynku ze swobodą, wprawą i bezczelnością dawnego bywalca zakładu.
Dwaj przyjaciele poszli za nim.

III.
Knajpa.

Szynk był pełen, więcej niż pełen, zapchany.
Dolna część, jakiej nie poznałbyś widząc ten piękny i zalotny magazyn, który dziś się w niej mieści, dolna część składała się z niskiej sali zadymionej, wilgotnej, cuchnącej, gdzie w niepojętej mieszaninie warczał tłum mężczyzn i kobiet, ubranych najrozmaiciej, między któremi jednak przemagały kostjumy handlarzy i rybaczek.
Niektóre z kobiet, a trzeba wyznać były to najzalotniejsze i najładniejsze, wydekoltowane aż do pasa, z rękawami zawiniętemi po łokieć, wyróżowane, obrzucone muszkami, niektóre z tych kobiet powiadam, głosem więcej męzkim, zaklęciem mocniej akcentowanym niżby to przypadało do ich jedwabnej sukni lub koronkowego czepka, objawiały podwójne przebranie: przebranie stroju i przebranie płci; lecz przez dziwne nadużycie fantazji karnawałowej, zapewne nie te właśnie najmniej fetowali mężczyźni składający blisko dwie trzecie części szlachetnego zgromadzenia.
Wszystko to siedziało, stało, leżało, śmiało się, rozmawiało, śpiewało najniegodniejszemi tony, i w takim rwetesie, że z całej masy niepodobna było zdać sobie sprawy i że kilka tylko szczegółów uwydatniało się w bezkształtnej całości, jaskrawością swą uderzając w oczy.
Był to rój nieprzebity, w którym wszystko mieszało się, tonęło, ginęło: muskularne ręce mężczyzn zdawały się należeć do kobiet; giętkie nogi kobiece zdawały się należeć do mężczyzn; brodata twarz zdawała się wystawać nad bujnym gorsem; kosmata pierś zdawała się unosić melancholijną głowę piętnastoletniej dziewczyny! Zdawało się niepodobieństwem samemu nawet Petrusowi, po mozolnem uporządkowaniu torsów i zwrócenia każdemu własnej jego głowy, rozróżnić do kogo należały stopy, golenie, ręce, barki, tak wszystkie te członki były pomieszane, splecione, skręcone, nierozwiązalnie złączone jedne z drugiemi.
W grupach odróżnionych z osobna, byli: pierrot udający że śpi oparty o mur, a na jego barkach jak na koniu, siedziała pierrotka, tak, że pierrot, z głową zakrytą czerwonym stanikiem pierrotki, wydawał się olbrzymem z głową załamaną i zbyt krótkiemi rękami; dalej poliszynel usiłujący obejść na około salę niosąc po dziecku na każdym garbie; obok niego turek idący w kulawych podskokach dla pokazania, że nie jest pijanym; młodzieniec przebrany za małpę, skaczący z krzesła na krzesło, od grupy do grupy, za którego dotknięciem kapłani bogini Rozpusty i bożka Karnawału, najsmutniejszych bóstw, jakie zeszły z Olimpu, wydawali najniespodziewańsze okrzyki, głosem najhukliwszym.
Potężne: hurra! powitało trzech naszych przyjaciół przy wejściu do sali.
Pierrot objawił swą męzkość podnosząc stanik pierrotki i ukazując swą drugą głowę.
Poliszynel zatrzymał się w swym biegu wirowym, jak gwiazda zaczepiona o kometę.
Turek spróbował podnieść obie nogi razem, co spowodowało natychmiastowy upadek i zupełną ruinę stołu, na który się powalił.
Nareszcie małpa jednym skokiem znalazła się na ramionach Petrusa, i wśród śmiechu całego zebrania, zaczęła skubać arystokratyczne kamelie jego kapelusza.
— Wierzaj mi, rzekł Jan Robert do Petrusa, wyjdźmy ztąd, ja tu nie mogę wytrzymać!
— Wyjść, kiedyśmy jeszcze nie weszli! zawołał Petrus, co znowu? Myśleliby że się boimy i puściliby się za nami po wszystkich ulicach Paryża.
— A tobie jak się zdaje? zapytał Jan Robert odwracając się do Ludowika.
— Mnie się zdaje, że kiedyśmy raz już tu weszli, to bądźmy do końca.
— A, dajcież pokój!
— Baczność! zawołał Petrus, patrzą na nas. Ty, który jesteś człowiekiem teatralnym, powinieneś wiedzieć, że wszystko zależy od debiutu.
I zmierzając prosto do rodzaju krateru, który otworzył się przed turkiem, gdzie ciało tego nieszczęśliwca zapadło się i zkąd wystawały tylko końce jego butów i koniec kity od turbana.
— Dostojny muzułmaninie, rzekł stojąc wciąż z małpą na ramionach, wszak znasz przypowieść swego patrona Mahomeda-ben-Abdalah, synowca wielkiego Abu-Tabela, książęcia Mekki?
— Nie, odpowiedział głos wychodzący z głębin rozłamanego stołu.
— „Skoro góra nie przychodzi do mnie, ja przychodzę do góry!“
Wtedy schwycił znienacka małpę za skórę na szyi, zdjął ją z ramion jak kapelusz i kłaniając się turkowi ulicznikiem, który wił mu się w wyciągniętej ręce.
— Najniższy pokłon, dobry muzułmaninie! rzekł.
I znowu zarzucił na ramiona chłopaka, który czemprędzej zsunął się wzdłuż jego ciała, jak ze słupa namydlonego i wykrzywiając się, znikł w kącie, do którego nie dochodziło światło trzech czy czterech lamp oświecających tę jaskinię.
Ten dowód grzeczności i siły połączonych razem, zjednał Petrusowi powszechny oklask.
Turek zaś bardzo niewyraźnie odpowiedział na jego grzeczności, tylko, jak tonący, uczepił się ręki podanej mu przez Petrusa, który jednem poruszeniem postawił go na nogach, na podstawie widocznie niedostatecznej przynajmniej w tej chwili, dla posągu tak mocno wstrząśniętego.
— Istotnie, rzekł Petrus po dokonaniu czynów przez nas opowiedzianych, tutaj za wielki ścisk... Pójdźmy na pierwsze piętro.
— Jak chcesz, odpowiedział Ludowik, chociaż widok ten nie jest bez interesu.
Chłopiec bufetowy baczący na nich od wejścia, zapewne dla dowiedzenia się czy każą sobie co podać, wmieszał się niebawem do rozmowy.
— Panowie chcą wejść na pierwsze piętro? zapytał.
— W istocie, nic byśmy na tem nie stracili, odrzekł Petrus.
— Oto są schody, skinął chłopiec wskazując im rodzaj drabiny wyciągniętej w ślimaka.
Trzej przyjaciele wstąpili na nią pośród wrzawy i śmiechu masek, które wrzeszczały i śmiały się same nie wiedząc dlaczego, ale wprost dla robienia hałasu, którym upajają się ludzie podchmieleni, a pijani odurzają się zupełnie.
Na pierwszem piętrze, tak samo jak na dole, sala była pełna; taki sam ścisk ludzi w równie zadymionej komnacie, ze ścianami ciekawie wyzierającemi przez szpary podartego obicia, z brudnego papieru w róże, z czerwonemi firankami w pasy żółte i zielone, z sufitem czarnym.
Tłum ten, od progu drzwi zdawał się być jeszcze niżej stopniem od poprzedniego; oświecony, jeżeli nie przyćmiony, czerwonym połyskiem trzech lub czterech kinkietów, był on żywym obrazem, dotykalnem ucieleśnieniem pojęć pomieszanych, rozpierzchłych, niesfornych, jakie krążą w mózgu pijanego człowieka.
— Oh!... oh!... zawołał Jan Robert, który wszedł najpierwszy i otworzył drzwi, zdaje się, że piekło Bordiera jest wprost przeciwne piekłu Danta; im wyżej, tem niżej.
— I cóż ty na to? zapytał Petrus.
— Ja powiadam, że dotąd było to okropne, ale teraz zaczyna być ciekawe.
— Więc idźmy jeszcze wyżej! rzekł Petrus.
— Idźmy! powtórzył Ludowik.
Trzej młodzieńcy znowu puścili się na schody, coraz węższe i coraz bardziej zniszczone.
Na drugiem piętrze takaż sama ciżba, taki sam widok przy podobnej powierzchowności; tylko że tam strop był niższy, atmosfera cięższa, powietrze duszniejsze, obciążone większą ilością niezdrowych wyziewów.
— I cóż? zapytał Ludowik.
— Co na to powiesz, Janie Robercie! zapytał Petrus.
— Idźmy wyżej! odrzekł poeta.
Było tam na stołach i pod stołami, na ławach i pod ławami, z pięćdziesiąt istot ludzkich, jeżeli człowiek, co spadnie niżej poziomu bydlęcia, zasługuje na zatrzymanie tej nazwy.
Te pięćdziesiąt istot: mężczyźni, kobiety, dzieci, leżały rozciągnięte i śpiące obok potłuczonych talerzy i potrzaskanych butelek, obwalane sosami, poczerwienione winem.
Jeden tylko kinkiet blado oświecał salę. Rzekłbyś, że to lampa grobowa, gdyby głośne chrapania wychodzące z kilku piersi nie świadczyły wyraźnie o materjalnem istnieniu tych pijaków, umysłowo zmarłych.
Zbrakło odwagi Janowi Robertowi, ale Jan Robert panował nad sobą; serce mogło mu pękać, wola jego była nieugiętą.
Petrus i Ludowik patrzyli na siebie, gotowi, jeden mimo swego zapału, drugi mimo swej obojętności, ruszyć napowrót.
Ale Jan Robert widząc, że schody przyciskające się do ściany, prowadziły na wyższe piętro nakształt drabiny we młynie, puścił się na te schody, mówiąc, spokojniejszy z pozoru niż w rzeczywistości:
— Dalej: panowie, chcieliście tego, wyżej, wyżej!
Otworzono drzwi ostatniego piętra.
Tam dekoracja taż sama, ale zmieniła się scena.
Pięciu tylko ludzi siedziało koło stołu, na którym znać było ślady wędlin, pośród ośmiu lub dziesięciu butelek wznoszących się jak kręgle, tylko nie tak symetrycznie ustawionych.
Ludzie ci byli ubrani po miejsku.
Kiedy powiadamy „po miejsku“, chcemy przez to rozumieć, że mieli na sobie tylko bluzy, spencery lub kaftany.
Trzej przyjaciele weszli; chłopiec idący za nimi z piętra na piętro, wszedł także.
Nowoprzybyli zatrzymali się na progu drzwi, rzucili okiem na około sali, a Jan Robert zrobił znak, mogący wyrażać: „To dla nas w sam raz“.
Pantomina była tak wyrazistą, że Petrus odpowiedział.
— Ależ będziemy tu siedzieć jak książęta.
— Rzeczywiście, dodał Ludowik, niczego nam tu nie braknie, tylko powietrza.
— Zgoda, rzekł Petrus, będziemy mieli i powietrze otworzywszy okno.
— Gdzie panowie każą ustawić stół? zapytał chłopiec.
— Tam! rzekł Jan Robert, wskazując palcem w stronę sali przeciwległą miejscu, w którem siedzieli goście, jakich zastali.
Komnata była tak nizka, że trzeba było z konieczności zdjąć kapelusz przy wejściu; a po zdjęciu nawet kapelusza, Jan Robert, najwyższy z trzech towarzyszów, głową dotykał stropu.
— Co panowie rozkażą? zapytał chłopiec.
— Sześć tuzinów ostryg, sześć kotletów baranich i jeden omlet, odpowiedział Petrus.
— A ile butelek?
— Trzy butelki najlepszego chablis, z wodą salcerską, jeżeli jest w zakładzie.
Na to zamówienie, które o milę trąciło arystokracją, jeden z pięciu pierwszych biesiadników odwrócił się ku nowo przybyłym.
— Ho!... ho!... rzekł do swoich, najlepszego chablis i wody salcerskiej! widzę, mamy do czynienia z wykwintnisiami.
— Z synami wielkich rodzin! odpowiedział drugi.
— Albo z obywatelami wysokiej komory! dodał trzeci.
I pijący kwintet począł się śmiać.
Ponieważ nowoczesne romanse i „Pamiętniki Vidoqua“, jeszcze nie były oswoiły ludzi lepszego towarzystwa z terminami złodziejskiemi, przeto nasi trzej awanturnicy nie zrozumieli, że ich po prostu nazwano złodziejami, mało też zwracali uwagę na śmiechy, jakie poszły w ślad za tą zniewagą.
Jan Robert złożył już płaszcz swój na krześle, a laskę postawił w kąciku przy oknie.
Chłopiec znowu gotował się wyjść, by zamówić żądaną wieczerzę, kiedy ten z pięciu biesiadników, który odezwał się najpierwszy i nazwał młodzieńców naszych wykwintnisiami, zatrzymał go za fartuch.
— I cóż? zapytał go.
— Jakto, cóż? odpowiedział chłopiec.
— Przecieżeśmy ci kazali przynieść karty.
— Tak.
— Czemuż więc nie przyniosłeś?
— Bo panowie wiecie, że o tej godzinie nie wolno nam kart podawać.
— A to dla czego?
— Proszę zapytać pana Delavau.
— Co to za pan Delavau?
— Prefekt policji.
— A mnie co do prefekta policji?
— Panu może nie, ale nam to może coś znaczyć.
— A cóżby to dla was znaczyło?
— Być może zamknięcie zakładu, co zmartwiłoby nas o tyle, że nie moglibyśmy już więcej widywać panów.
— Ależ jeżeli nie można grać, to cóż my tu będziemy robić?
— Nikt panów nie zmusza pozostać.
— Słuchaj-no, ty mi jakoś nie wyglądasz na bardzo grzecznego, powiem o tem właścicielowi.
— A powiedz pan i staremu djabłu, jeżeli chcesz.
— I ty myślisz, że my na tem poprzestaniemy?
— Oczywiście.
— A jeżeli nie poprzestaniemy?
— To, rzekł chłopiec z tym chytrym uśmiechem, który zwykle towarzyszy żarcikom prostego ludu, jeżeli panowie nie poprzestaniecie na tem, to pójdziecie sobie kupie karty i zagracie w domu.
— Do tysiąc djabłów! zdaje mi się, że ty sobie kpisz ze mnie, hultaju!... ryknął pijący, wstając z krzesła i uderzywszy pięścią w stół tak, że butelki odskoczyły na sześć cali w górę, a szklanki i talerze poszły w ślad za niemi. Dawaj nam zaraz karty.
Ale chłopiec był już na pół schodów, a pijący zmuszony był usiąść napowrót, czekając, według wszelkiego prawdopodobieństwa, na sposobność wywarcia na kimś swego złego humoru.
— Aha!... mruczał, ten łotr widać zapomniał, że ja się zowię Jan Byk i wołu zabijam pięścią. Muszę mu to przypomnieć.
A biorąc ze stołu butelkę do połowy wypróżnioną, przyłożył szyjkę do ust i jednym ciągiem wysączył.
— Jan Byk pomrukuje, szepnął jeden z pięciu biesiadników do ucha sąsiadowi, ja go znam, to z pewnością spadnie na kogoś.

— W takim razie, odpowiedział ten, któremu to zwierzenie było uczynionem, biada wykwintnisiom!

IV.
Jan Byk.

Powiedzieliśmy, że ten z pięciu biesiadujących, który zażądał kart i sam się mienił Janem Bykiem, które to miano wreszcie doskonale odpowiadało jego karkowi, czekał tylko na sposobność do wywarcia swego złego humoru.
Sposobność nadarzyła się niebawem.
Spodziewamy się, że czytelnik tak uważnie za nami idzie, iż nie zapomniał uwagi Ludowika, uczynionej z powodu atmosfery w sali.
W rzeczy samej, wyziewy potraw, woń wina, dym tytuniowy, oddechy biesiadników, uczyniły powietrze w tym rodzaju strychu niepodobnem do oddychania, dla płuc nawykłych do czystego powietrza.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, okna tam nie otwierano od ostatniego promienia słońca, ostatniej jesieni; skutkiem tego jeden i tenże sam instynkt zachowawczy zwrócił trzech przyjaciół do jedynego okna oświecającego tę dziurę i w razach ostatecznych, jak naprzykład obecny, dającego jej powietrze.
Petrus sięgnął tam najpierwszy; podniósł część jego dolną i kółko metalowe umocował na gwoździu, przeznaczonym do podtrzymywania go.
Było to okno, tak zwane w Paryżu, pod gilotyną.
Jan Byk znalazł poszukiwaną sposobność. Powstał ze stołka i opierając się dwiema pięściami na stole:
— Panowie, zdaje mi się, otwieracie okno? rzekł zwracając się zbiorowo do wszystkich trzech młodzieńców, ale głównie do Petrusa.
— Jak widzisz, mój przyjacielu, odparł tenże.
— Ja nie jestem pańskim przyjacielem, rzekł Jan Byk, zamknij pan okno.
— Panie Janie Byku, odparł Petrus z ironiczną grzecznością, oto jest mój przyjaciel Ludowik, znakomity lekarz, który wytłómaczy ci w dwóch sekundach, z jakich pierwiastków winno składać się powietrze, któremby oddychać można.
— Co on tam plecie ze swemi pierwiastkami?
— On powiada, panie Janie Byku, odpowiedział Ludowik tonem grzeczności, nie ustępującym w niczem tonowi Petrusa, nawet w odcieniu szyderstwa, jakie tamten przyjął, on powiada, że atmosfera, ażeby nie była szkodliwą dla płuc poczciwego człowieka, powinna zawierać siedmdziesiąt pięć do siedmdziesięciu sześciu części azotu, dwadzieścia dwie do dwudziestu trzech części tlenu i dwie części wody, trochę mniej trochę więcej.
— Słuchaj-no, Janie Byku, przerwał z kolei jeden ze czterech ludzi ubranych w bluzy, mnie się zdaje, że on do ciebie gada po łacinie?
— Dobrze! a ja będę z nim gadał po francuzku.
— A jeżeli on nie rozumie?
— To go nauczę!
Jan Byk wystawił dwie pięście, które grubością dochodziły rozmiarów głowy dziecka. Potem głosem, który, gdyby mówca miał do czynienia z ludźmi ze swojej klasy, nie dopuszczałby opozycji:
— Dalej, zawołał, proszę mi okno zamknąć, i to czemprędzej!
— Może to być twoje zdanie, imcipanie Janie Byku, rzekł spokojnie Petrus, krzyżując ręce przed otwartem oknem, ale nie moje.
— Jakto, nie twoje?... to ty tedy masz zdanie?
— Czemużby człowiek nie miał mieć zdania, kiedy bydlęciu zdaje się, że je ma?
— Słuchaj-no Haczyku, rzekł Jan Byk marszcząc brwi i zwracając się do jednego z biesiadników, którego łatwo było rozeznać jako gałganiarza, choćby go nawet i nie nazwano tem znaczącem mianem, jakie nadał mu towarzysz, mnie się zdaje, że ten nieszczęsny wykwintniś nazywa mnie bydlęciem?
— I mnie się tak zdaje, odpowiedział Haczyk.
— I cóż na to robić?
— Trzeba mu najsamprzód zamknąć okno, skoro taka wola twoja a potem go „zagłuszyć“.
— Otóż tak, to rozumiem!
Potem, jakby do zbuntowanych wygłaszał trzecie z rzędu wezwanie:
— Prędzej, do kroćset piorunów! zamknąć okno!
— Oh! odpowiedział Petrus spokojnie, nie ma tu ani piorunów, ani błyskawic, okno będzie otwarte.
Jan Byk tak nagle napełnił pierś tem powietrzem, które naszym trzem przyjaciołom zdało się niepodobnem do oddychania, że westchnienie jego podobnem było do ryku zwierzęcia, którego on przybrał imię.
Robert poczuł zwadę i chciał jej zapobiedz, chociaż pojmował dobrze, iż to było niepodobieństwem. Gdyby wreszcie ktokolwiek potrafił dojść do tego rezultatu, to chyba on, jedyny, co zachował krew zimną. Szedł w postawie spokojnej do Jana Byka, i usiłując mitygować się:
— Panie, rzekł, my przychodzimy ze dworu, a wszedłszy do tej sali, o małośmy się nie udusili.
— Spodziewam się! rzekł Ludowik, tu oddychamy samym tylko kwasem węglowym! Pozwól pan więc otworzyć okno tylko na chwile, dla odświeżenia powietrza, potem je zamkniemy.
— Otworzyliście je bez mego pozwolenia, rzekł Jan Byk.
— Więc co z tego? wtrącił Petrus.
— Trzeba było prosić o pozwolenie, a możebym je wam udzielił.
— Dosyć tego! zawołał Petrus, otworzyłem okno, bo mi się tak podobało i będzie otwartem póki mi się podoba.
— Cicho bądź, Petrusie! przerwał Jan Robert.
— Nie, nie będę cicho... Cóż ty myślisz, że ja pozwolę sobie w kaszę dmuchać takim błaznom?
Na ten wyraz „błaznom,“ czterej towarzysze Jana Byka z kolei powstali od stołu i zbliżyli się z widocznym zamiarem popierania złych intencyj wyzywającego.
Sądząc z ostrości rysów, ze zwierzęcości a przynajmniej z brutalnej dzikości, jaką fizjognomie ich były nacechowane, byli to czterej niebezpieczni gracze, którzy wraz z piątym co już nam się zalecił swemi przymiotami, szukali tylko, równie jak on, sposobności do przerwania porządną kłótnią jednostajności swych karnawałowych wrażeń.
Nie trudno było zkądinąd oznaczyć profesję każdego z tych ludzi.
Ten, którego Jan Byk nazwał Haczykiem, nie był widocznie gałganiarzem właściwym, jakby to wskazywać mogła latarka postawiona na stole i narzędzie, które nadało mu przezwisko Haczyka, ale człowiekiem należącym do pewnej odmiany tego gatunku, zwanej „naruszycielami“, od nazwy ich przemysłu, polegającego nie na grzebaniu w kupie śmieci, ale na naruszaniu końcem haka pokładu brukowego w rynsztoku.
Dla tej klasy przemysłowców, zniesionej od ośmiu lub dziewięciu lat z rozkazu policji, a mianowicie z powodu wyłożenia rynsztoków taflami kamiennemi w miejsce bruku rynsztok czasami przeistaczał się w Paktol i niejeden znajdował tam pierścienie, klejnoty, czy to zgubione, czy wyrzucone oknem przy wytrząsaniu dywana lub obrusa. Drugi biesiadnik, którego nie nazwał Jan Byk, a my, powołani do poprawienia tego zaniedbania, oznaczymy go jego fachowem przezwiskiem, mienił się Szkopkiem, które o miano dostatecznie także wykazywało jego stan, choćby nawet plamy z wapna i białawego pyłu, okrywające twarz jego i ręce, nie przedstawiały go przyjaciołom i nieprzyjaciołom jako mularza. Do pierwszych i to najlepszych, należał Jan Byk; sposób w jaki zabrali z nim znajomość nie był bez znaczenia, i wykaże nam herkulesową siłę człowieka, którego wprowadziliśmy na widownię, i który przeznaczony jest do odegrania w tem opowiadaniu nie jednej z pierwszych roi, ale jednej z ważniejszych, jak to dalszy ciąg okaże. Palił się raz dom w Cite; schody objęte płomieniem zapadły się; mężczyzna, kobieta i dziecko wołali ratunku, z okna na drugiem piętrze. Mężczyzna, który był mularzem, wołał tylko o drabinę, albo przynajmniej sznur; z tą drabiną lub z tym sznurem, mógł ocalić żonę i dziecko. Ale obecni stracili głowy; przynoszono drabiny o połowę krótsze, sznury, które nie wytrzymałyby ciężaru trojga osób. Ogień wzmagał się, dym kłębami wychodził z okien, poprzedzając płomień, którego błyski już się ukazywały. W tem nadszedł Jan Byk. Zatrzymał się. — A co! zawołał, nie macie tu ani drabin, ani sznurów? Widzicie przecie, że ci ludzie spłoną! I w samej rzeczy, niebezpieczeństwo było groźne. Jan Byk obejrzał się na około siebie, a widząc, że się nie zanosi na podanie żadnego z przedmiotów żądanych; — Dalej, rzekł wyciągając ręce, rzucaj mi tu dziecko, mularski Szkopku! Mularz w ten sposób przezwany, nie gniewał się bynajmniej, wziął dziecko, ucałował je w oba policzki i rzucił mierząc w ręce Jana Byka. Okrzyk przerażenia rozległ się między obecnymi. Jan Byk pochwycił dziecko i natychmiast oddał je w ręce osób stojących za sobą. — Teraz, zawołał, wyrzuć żonę!
Mularz wziął żonę w objęcia, i pomimo jej krzyków, wyprawił ją tą samą drogą, którą przebyło dziecko. Jan Byk pochwycił kobietę w ramiona, tylko cofnął się jednym krokiem w tył.
— Nienajgorzej! rzekł stawiając na nogach kobietę na poły omdlałą, gdy obecni wybuchali okrzykiem i oklaskami.
— Teraz, krzyknął do mularza wyprężając się na nogach całą siłą swych potężnych lędźwi, teraz, kolej na ciebie!
Z dwóch tysięcy osób uczestniczących w tym widoku, nie było ani jednej, któraby wydała tchnienie przez pięć następujących sekund.
Mularz stanął na parapecie okiennym, przeżegnał się, potem zamykając oczy, skoczył wymawiając z cicha: Boże, ratuj mnie! Na ten raz wstrząśnienie było straszne: Jan Byk zachwiał się w kolanach, cofnął się o trzy kroki w tył ale nie upadł. Wtedy w tłumie powstał krzyk nie do opisania. Wszyscy cisnęli się do człowieka, który okazał tę zadziwiającą siłę, ale nim dobiegli do niego, Jan Byk roztworzył ramiona i upadł na wznak, omdlały, krwią buchający.
Ani dziecię, ani kobieta, ani mąż nie byli nawet draśnięci. Wybawcy mała żyłka przerwała się w płucach. Przeniesiono go do szpitala, zkąd wyszedł nazajutrz zdrowym.
Trzeci towarzysz z twarzą równie czarną jak Szkopek miał ją białą, który widocznie należał do szanownego zgromadzenia węglarzy, nazywał się „Toussaint“.
Jan Byk, który w stosunkach będąc z budowniczemi, dowiedział się od nich o istnieniu jakiegoś genialnego murzyna, co o mało nie zrobił rewolucji na wyspie św. Dominika; Jan Byk, któremu nie zbywało na pewnym wrodzonym dowcipie, przezwał węglarza „Toussaint Louverture“.
Czwarty był mężczyzną około pięćdziesięcioletnim, z okiem żywem, z prędkiemi gestami, którego cała osoba wyziewała mocną woń walerjany; ubrany był w kaftan aksamitny, w spodnie aksamitne, a kamizelkę i czapkę miał z kociej skóry, przyjaciołom odpowiadał na zawołanie: „Zwierzynka“. On to był, który wszystkie garkuchnie Gościnnego Dworu zaopatrywał w te króliki z dachów, co to Jan Robert tak mocno się obawiał, ażeby go niemi niepoczęstowano, w miejsce królików piwnicznych, a woń walerjany, którą wyziewał, była właśnie przynętą dla tych nieszczęsnych zwierząt, których mięso sprzedawał po dziesięć su garkuchmistrzom, a skórę po piętnaście su garbarzom.
Piątym towarzyszem, którego kładziemy na ostatku w myśl ewangelicznego pewnika, że pierwsi będą ostatnimi — piątym był sam Jan Byk, który, po tem wszystkieim, cośmy opowiadali o jego herkulesowej sile, mógłby się obejść bez szerszego opisu, gdyby nie chodziło o to, ażeby przez określenie fizyczne ile być może dokładne, przygotować rozwój moralny, jednego z najszczególniejszych charakterów, jakieśmy znali.
Jan Byk miał wzrostu pięć stóp i sześć cali dobrej miary, trzymał się mocno i prosto, jak te belki dębowe, które ociosywał, będąc z rzemiosła cieślą; był to w swoim rodzaju jakiś Herkules Farnezejski, wykuty w bloku granitowym.
Sam raczej będąc blokiem, zdawał się na pierwszy rzut oka nie potrzebować czterech sprzymierzeńców, idących mu na pomoc, zdawał się owszem tak zbudowanym, że mógłby zgnieść jednego po drugim swych przeciwników, przez samo dotknięcie palcem.
Przechodząc teraz od opisu ciała do opisu fizjognomii, powiemy, że twarz czeladnika ciesielskiego otoczona czarnemi i gęstemi faworytami, które tworzyły mu obrożę pod brodą, wykazywała lat trzydzieści do czterdziestu; włosy krótkie i kędzierzawe, które starożytni u syna Jowisza i Semeli uczynili znamieniem siły; szyja, której grubość usprawiedliwiała ambitną nazwę przybraną przez właściciela lub może nadaną mu przez towarzyszów, uzupełniały całość tego typu siły nieumiejętnej i brutalnej.
Dodajmy szczegół zapomniany; Jan Byk ubrany był w kaftan, spodnie, kamizelkę i aksamitną czapkę koloru zielonego. Z kieszeni od kaftana wychodził wierzchołek drewnianej ekierki, a z kieszeni od spodni ukazywała się główka długiego żelaznego cyrkla, rozpoławiającego się na szwie, tak, że jedno ramię siedziało w kieszeni, a drugie wisiało na zewnątrz.

Takiemi byli przeciwnicy, z którymi mieli mieć do czynienia Ludowik lekarz, Petrus malarz i Jan Robert poeta; chyba, gdyby się cofnęli, ale i to możeby już nie było niezawodnym środkiem do uniknienia zajścia.

V.
Bójka.

Powiedzieliśmy na początku poprzedzającego rozdziału, w jakiej pozycji strategicznej znajdowali się względnie do swych nieprzyjaciół, trzej bohaterowie naszej powieści, których zaprowadziliśmy z ulicy św. Apolonii do wnijścia Gościnnego Dworu i za którymi szliśmy w ich nieroztropnej odysei, aż na czwarte piętro brudnej knajpy.
Petrus, oparty o okno otwarte, stał z rękami skrzyżowanemi i wyzywającem okiem spoglądał na pięciu ludzi z miejskiej klasy.
Ludowik badał Jana Byka z ciekawością, która dlań umniejszała ważność niebezpieczeństwa i jako człowiek naukowy, myślał, że dałby chętnie sto franków, ażeby mógł mieć pod nożem anatomicznym okaz taki. Namyśliwszy się, możeby dał i dwieście, gdyby okazem tym był sam Jan Byk; gdyż oczywiście cały zysk byłby po jego stronie, gdyby miał podobnego atletę umarłego i rozciągniętego przed sobą na stole, zamiast mieć go przed sobą stojącego w żywej i groźnej postawie.
Jan Robert, jak powiedzieliśmy, wysunął się naprzód, w połowie, dla spróbowania zgody, w połowie zaś, ażeby w danym razie zadać lub odebrać pierwsze cięcie. W reszcie, Jan Robert, który jakkolwiek młody, czytał dużo książek, a szczególniej teorję marszałka Saskiego o wpływach moralnych, Jan Robert wiedział, że w każdym razie kiedy ma być użyta siła, przewaga jest po stronie tego, co pierwszy cios zadaje. Umiejętna praktyka boksu i sawaty, połączonych razem przez nauczyciela tych męzkich ćwiczeń wówczas jeszcze nieznanego, ale którego imię miało zasłynąć w przyszłości, nadawała przytem ufność Janowi Robertowi, obdarzonemu osobistą siłą fizyczną, która walkę mogłaby uczynić wątpliwą, gdyby miał przed sobą człowieka mniej straszliwego niż Jan Byk.
Jak więc powiedzieliśmy, zdecydowanym on był użyć środków pojednawczych, aż do chwili, w której nieprzyjęcie bitwy stałoby się nikczemnością.
On też najpierwszy zabrał głos, zamarły na ustach wszystkich przy poruszeniu zaczepnem, uczynionem przez czterech ludzi, idących na pomoc Janowi Bykowi.
— Proszę posłuchać, rzekł, porozumiejmy się nim przystąpimy do bitwy. Czego panowie żądacie?
— Czy to przez szyderstwo mówicie do nas „panowie“? rzekł Naruszyciel. My nie jesteśmy panami, rozumiecie?
— Macie słuszność, krzyknął Petrus, nie jesteście panami, jesteście durnie.
— Nazywają nas durniami! krzyknął zabójca kotów.
— A!... rozprawimy się też z wami, jak na durniów przystało, krzyknął mularz.
— Ale pozwólcie mi przejść! wołał węglarz.
— Cicho tam, wielu was jest, to do mnie należy!... odezwał się Jan Byk.
— A to dla czego więcej do ciebie jak do nas?
— Nasamprzód dla tego, że pięciu nie idzie na trzech, zwłaszcza gdy jeden wystarczy. Na miejsce, Zwierzynko! na miejsce, Naruszycielu!
Dwaj wezwani usłuchali głosu przewodnika: zabójca kotów i Haczyk usiedli mrucząc pod nosem.
— To dobrze! rzekł Jan Byk. A teraz, moje amorki, rozpoczniemy śpiewkę z tego samego tonu, od pierwszej zwrotki. Zamkniecie okno, czy nie?
— Nie, odpowiedzieli razem trzej młodzieńcy, którzy nie mogli dla intonacji głosu, brać na serjo grzecznej formuły towarzyszącej wezwaniu.
— Ależ, rzekł Jan Byk podnosząc do góry obie ręce nad głowę, ile sufit pozwalał im się wyciągnąć, chcecie chyba, żebym was zgniótł na miazgę?
— Spróbój, odparł zimno Jan Robert postępując krokiem ku cieśli.
Petrus jednym skokiem stanął naprzeciw herkulesa, jakby ciałem swem, niby tarczą, chciał osłonić Roberta.
— Trzymaj z Ludowikiem dwóch innych w odwodzie, rzekł Robert, odsuwając ręką Petrusa, ja tego biorę na siebie. I końcem palca dotknął piersi cieśli.
— Zdaje mi się, że ty o mnie mówisz, mój książę? rzekł przedrwiwając kolos.
— O tobie osobiście.
— A zkąd na mnie ten zaszczyt wyboru?
— Mógłbym ci odpowiedzieć, że ztąd, iż będąc najzuchwalszym, zasługujesz na najsurowszą naukę; ale to nie ta przyczyna.
— Czekam na tę przyczynę.
— Oto i ty i ja mamy jedno imię chrzestne, a więc zbliżamy się do siebie; ty się zwiesz Jan Byk, a ja Jan Robert.
— Ja się zwę Jan Byk, to prawda, rzekł cieśla, ale ty kłamiesz, mówiąc, że się zwiesz Jan Robert; ty się zwiesz Jan Kiep.
Młodzieniec w czarnem ubraniu nie dał mu dokończyć; z dwóch pięści skrzyżowanych na piersiach, jedna odskoczyła jak sprężyna stalowa i uderzyła kolosa w skroń.
Ten, co ani drgnął uchwyciwszy w ramiona kobietę lecącą z drugiego piętra, odskoczył trzy albo cztery kroki w tył i padł wznak na stół, którego dwie nogi złamały się pod jego ciężarem.
Prawie taka sama ewolucja odbyła się w tejże samej chwili, między czterema innemi bojownikami.
Petrus, mistrz w kiju i w sawacie, w braku kija, podstawił nogę mularzowi, który padł, pchnięty przezeń, obok Jana Byka. Tymczasem Ludowik, jako anatom, wymierzył węglarzowi, w okolicę wątroby, pod siódme żebro, taki cios pięści, że twarz przeciwnika zbladła pod warstwą węgla.
Jan Byk i mularz podnieśli się.
Toussaint, który trzymał się jeszcze na nogach, poszedł usiąść, zadychając się, na stołku, i oburącz chwyciwszy się za bok, nieruchomie siedział oparty o ścianę.
Ale, jak się łatwo domyśleć, był to dopiero pierwszy atak, rodzaj zaczepki poprzedzającej bitwę, i trzej młodzieńce me powątpiewali o tem, gdyż każden z nich gotował się do nowego napadu.
Zkądinąd wreszcie, zdziwienie było zarówno wielkie, jak dla aktorów tak i dla spektatorów.
Na widok dwóch swoich towarzyszów, Jana Byka i Szkopka, padających na wznak, na widok Toussainta Louverture, siadającego jak człowiek, „któremu się zbiera“ powstali obaj z siedzenia, i nie pomni już na zakaz Jana Byka, jeden ze swym haczykiem, drugi z butelką w ręku szli, ażeby wziąść udział w uroczystości.
Mularz padł tylko ofiarą niespodzianki, i powstał doznając więcej wstydu niż bólu.
Co do cieśli, temu zdawało się, że to jakaś belka wyrzucona taranem uderzyła go w głowę.
Wstrząśnienie mózgu udzieliło się całemu jego ciału, przez dwie do trzech sekund pozostał omroczonym, z chmurą krwawą na oczach, z dudnieniem w uszach.
Wreszcie, chmura krwi nie była prostą figurą retoryczną; cios pięści Roberta zsunąwszy się po skroni, zarżnął się w czoło, a sygnet, który młodzieniec nosił na palcu, otworzył nieco nad brwiami cieśli, krwawiącą bruzdę.
— Aha! do kroćset siarczystych piorunów!... krzyknął idąc na przeciwnika krokiem niedość jeszcze pewnym, co to jest być napadniętym znienacka: dziecko by się powaliło!
— Owóż, teraz daj sobie czas, Janie Byku, a trzymaj się dobrze, bo mam zamiar złamać tobą dwie drugie nogi temu stołowi.
Jan Byk posunął się z pięścią podniesioną, oddając się znowu swemu przeciwnikowi, jak to najczęściej oddaje się zręczności siła, niedoświadczona i ufna, cała teorja boksu na tem polega; mniej potrzeba czasu dla pięści do przebieżenia linji prostej, niż do opisania paraboli.
W tej chwili jednak, nie atak, ale tylko obronę Jan Robert powierzył swym rękom; prawa jego dłoń posłużyła mu jedynie do uchylenia ciosu, jakim groził mu Jan Byk, i w chwili, gdy pięść cieśli miała spaść na niego, Robert uczynił zwinny zwrot i dzięki swemu wysokiemu wzrostowi, wymierzył w sam środek piersi to straszne uderzenie tylcem nogi, którego w owej epoce jeden tylko Lecour posiadał jeszcze przywilej i sekret.
Robert nie zawiódł przepowiedni uczynionej cieśli: Jan wstecznym krokiem puścił się tą samą drogą, którą już raz przebył, i jeżeli nie padł, to przynajmniej położył się znowu na stole. Wreszcie ani krzyknął, ani nawet nieprzemówił: cios odebrany zupełnie głos mu zatamował.
Z trzema zaś innemi zdarzyło się co następuje: Petrus, ze zwykłą swą zwinnością, stawił czoło dwom przeciwnikom: Naruszycielowi, który podchodził doń z haczykiem w ręku rzucił w twarz stołkiem, a nim człowiek i sprzęt ułatwili się z sobą wzajem, on tymczasem, jak przystało na rodowitego Bretończyka, uderzeniem głową w brzuch posadził mularza w najwygodniejszy sposób na podłodze.
Ludowik miał przeto do czynienia tylko z zabójcą kotów, wcale niestrasznym przeciwnikiem, a nieświadomy sztuk w jakich przyjaciele jego byli mistrzami, wziął się z nim za bary i razem z nim powalił się na ziemię.
Tylko Zwierzynka miał tę niekorzyść walki, że upadł na spód. Ale zamiast korzystać ze swej przewagi, Ludowik, trzymając przeciwnika pod kolanami, zastanawiał się, zkąd pochodzi ta mocna woń waleriany, którą on tak obficie wyziewa.
Jeszcze namyślał się nad tą kwestją dosyć trudną do rozwiązania, kiedy Haczyk i Szkopek, widząc cieślę po raz drugi zniemożonego, węglarza zaledwie przychodzącego do siebie po otrzymanem uderzeniu w bok, a zabójcę kotów wijącego się pod kolanami Ludowika, jęli krzyczeć:
— Na noże! na noże!
W tej chwili powracał chłopiec z ostrygami. Jednym rzutem oka ocenił położenie rzeczy, postawił muszle na stole i żywo zbiegł ze schodów, zapewne dla zawiadomienia o tem kogo należało.
Ale zjawienie się jego dla aktorów tej sceny, stanowiło drobny tylko szczegół. Byli oni zbyt zajęci sobą, by zważać na jego zjawienie się i zniknięcie tak raptowne, że gdyby nie ostrygi co świadczyły o obecności chłopca, możnaby myśleć że to był sen.
Ale co snem nie było, to to, co działo się na czwartem piętrze i na piętrze niższem.
Na łoskot podwójnego upadku cieśli, na skrzyp złamanego stołu, na krzyk: noże! noże!... pijacy śpiący w sali trzeciego piętra, zerwali się ze snu; najmniej pijani przysłuchiwali się, jeden z nich, zataczając się, poszedł otworzyć a ci co mogli jeszcze co rozeznać, widzieli jak chłopiec przerażony przebiegał po nawie schodowej.
Wtedy to oni, jako ludzie doświadczeni, dorozumieli się co zaszło, i niebawem też trzej młodzi nasi przyjaciele, usłyszeli kroki przyspieszone i wrzaski podobne do ryku morza podczas burzy.
To szumowiny Gościnnego Dworu wybiegały na wierzch, i wkrótce przez otwarte drzwi dostrzedz było można salę napełniającą się ludźmi dziwnej powierzchowności, opitemi, ogłupiałemi, gniewnemi nadewszystko o to, że im przerwano sen najlepszy.
— Cóż to! czy tu zabijają! odezwało się dwadzieścia ochrypłych i ohydnych głosów.
Na widok tego tłumu, a raczej tej sfory, Jan Robert, najwrażliwszy z trzech młodzieńców, uczuł mimowolnie przebiegające po żyłach uczucie tego lodowatego zimna, jakiego doznaje każdy człowiek, by najsilniejszy, za dotknięciem gadu, a obracając się do swego towarzysza malarza, nie mógł powstrzymać się od wyrażenia:
— Ah, Petrusie! gdzieżeś ty nas zaprowadził!
Ale Petrus improwizował nowy system obrony.
Przy okrzyku: „na noże! na noże!“ który powtarzali czterej rozwścieczeni, gdyż cieśla i węglarz, po odzyskaniu głosu, należeli do tego chóru gróźb, Petrus odpowiedział krzykiem: „do barykad!“ który nie jeden raz powstawał w Paryżu od pamiętnego dnia, co nadał nazwę historyczną temu systemowi obrony. I wołając: „do barykad!“ Petrus ciągnął za sobą Roberta, zmusił Ludowika do powstania, i z dwoma towarzyszami schronił się w zakąt, który odgrodzili natychmiast od reszty sali wałem stołów i ławek. Petrus nadto skorzystał z chwili rozejmu, jakkolwiek krótkiej, którą mu dało zwycięztwo, by zerwać z okna niegdyś złocony drążek utrzymujący firanki, drążek, który od początku bitwy był przedmiotem jego ambicji. Robert wziął swą laseczkę, Ludowik poprzestał na broni, jaką mu dała natura. W jednej chwili trzej przyjaciele stanęli za osłoną, za swą zaimprowizowaną fortecą.
— Patrzcie, rzekł Petrus do kolegów, pokazując w najodleglejszym kącie bastjonu kupę próżnych butelek, skorup od talerzy, muszli od ostryg, żelaznych widelców, noży bez trzonków, trzonków bez klingi; widzicie, że nam nie brak amunicji!
— Nie, rzekł Jan Robert, ale jak tam stoimy z cięciami i ranami? Ja zadać, zadałem, alem nic nie otrzymał.
— Ja zdrów i cały! odezwał się Petrus.
— A ty Ludowiku?
— Mnie się zdaje, że dostałem pięścią między szczękę i obojczyk, ale nie to mnie zaprząta.
— A cóż cię tedy zaprząta? spytał Robert.
— Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego ten, z którym miałem do czynienia, tak mocno pachnie walerjaną.

W tej to właśnie chwili ryki tłumu dodały nowego zajęcia do zajęć już i tak poważnych, jakie mieli trzej nasi przyjaciele.

VI.
Pan Salvator.

Widok tłumu uczynił na hołocie wrażenie wręcz przeciwne jakie wywarł na ludziach dobrze wychowanych.
Cieśla i jego towarzysze przeczuwali, że im przybywa pomoc. Jan Robert i jego przyjaciele zrozumieli, że im przybywają nowi przeciwnicy.
Sympatja, rzecz naturalna, skłaniają się ku podobnym sobie. To też, dzikie spojrzenie rzucając na młodzieńców ukrytych w szańcu, tłum ten otoczył Jana Byka z towarzyszami, pytając o powody zamieszania.
Trudno było powody te wyjaśnić; cieśla pierwszy przeskrobał, wymagając od młodzieńców, ażeby zamknęli okno. Opowiedział zdarzenie swe tłumowi, ale na którąkolwiek stronę wykręcał rzecz, nie mógł wyjść z tego podwójnego koła: „Chciałem kazać zamknąć okno, a okno zostało otwarte!... Chciałem bić, a sam zostałem pobity!...“
Więc też tłum, dzielny i w gruncie pełen zdrowego rozsądku, pomimo swych uprzedzeń przeciw surdutowym, widząc, iż Jan Byk, że pozwolę sobie użyć trywialnego ale malowniczego wyrażenia, pokpił sprawę, jął mu się śmiać w nos.
Cieśla nie potrzebował tego nowego podbudzenia. Dotąd był tylko wściekłym, a śmiech uczynił go warjatem. Oczyma szukał trzech młodzieńców, zobaczył ich zabarykadowanych w zakącie, i atakowanych czterech swoich towarzyszów, również rozszalałych jak on.
— Stójcie! zawołał, stójcie! niechno ja wprzód zmiażdżę tego w czarnym fraku.
Ale czterej jego towarzysze ogłuchli. To prawda, że w zamian wcale nie oniemieli. Haczyk dostał pod oko dnem od butelki rzuconem przez Ludowika, i to dno zraniło mu policzek. Robert stołkiem rozwalił głowę węglarzowi. Nareszcie Petrus dwoma zamachami swego drążka, przez otwory w barykadzie pchnął Zwierzynkę w piersi, a mularza w bok.
Czterej ranieni ryczeli na udry:
— Zabij! zabij!
I rzeczywiście, bójka wszczęła się na zabój.
Rozszalały pośmiewiskiem tłumu i widokiem krwi, lejącej się po odzieży swych towarzyszów i po jego własnej, Jan Byk wydobył z kieszeni żelazny cyrkiel i z tą straszną bronią w ręku szedł sam przeciw barykadzie.
Petrus i Ludowik rzucili się jednem poruszeniem, każdy zbrojny butelką, gotowi rozbić głowę cieśli; ale Robert widząc, że to jedyny już poważny przeciwnik, jaki pozostał i że raz trzeba już było z nim skończyć, ściągnął swych towarzyszów ze stołu za kaftany kostjumowe, uderzył nogą w barykadę, żeby zrobić w niej wyłom i tym wyłomem wychodząc, ze swą laseczką w ręku:
— Więc jeszcze ci mało? zapytał Jana Byka.
Tłum wybuchnął śmiechem i klasnął w ręce.
— Tak, mnie jeszcze mało, a będzie mi dopiero dosyć, jak ci wepchnę w brzuch ze sześć cali mojego cyrkla:
— To się znaczy, panie Janie Byku, że ponieważ nie możesz poradzić siłą, więc chcesz sobie poradzić zdradą; że nie mogąc mnie pokonać, chcesz mnie zamordować?
— Ja chcę się pomścić, do miljon siarczystych piorunów! krzyczał cieśla, podniecając się wrzawą słów własnych.
— Bądź ostrożny, Janie Byku! rzekł młodzieniec, bo, na honor powiadam, że ci jeszcze nigdy nie groziło takie niebezpieczeństwo, jak w tej chwili. Potem, zwracając się do tłumu: Jesteście ludźmi, zawołał, przemówcież do rozsądku tego człowieka, widzicie, że ja jestem spokojny a on rozszalały.
Kilku ludzi wyszło z koła i stanęło między cieślą i Robertem. Ale pośrednictwo to zamiast uspokoić, zdawało się podwajać rozwścieczenie Jana Byka.
Odepchnął tych kilku ludzi samem tylko wyciągnięciem ręki.
— Aha! Nigdy mi jeszcze nie groziło takie niebezpieczeństwo jak w tej chwili! Czy ty tą laseczką myślisz bronić się przeciw memu cyrklowi? Co!
I miotał nad głową ostrem narzędziem, które rozwijając się przybrało z ośmnaście cali długości.
— Właśnie, że się mylisz, Janie Byku, rzekł młodzieniec, moja laseczka nie jest laseczką, to żmija; a jeśli wątpisz, patrz, dodał wyciągając ze szczupłej laski szpadę, dla której ona służyła za pochwę, czy widzisz jej żądło?
— A!... rzekł cieśla, z widoczną ulgą w wyrzucie przeciw któremu walczył, więc i ty masz broń? Na to tylko czekałem.
I ze spuszczoną głową, z podniesioną ręką, odkrywając pierś z całą nieoględnością ślepej siły, Jan Byk rzucił się na młodzieńca w czarnym fraku i z cienką szpadą.
Ale w tem silna dłoń schwyciła go za pięść, i w strząsając nią gwałtownie, wyrzuciła z niej cyrkiel, który spadając utkwił w podłodze.
Cieśla odwrócił się, zionąc straszliwe przekleństwa. Lecz zaledwie spostrzegł z kim ma do czynienia, głos jego z tonu groźby, wpadł w akcent uszanowania.
— A! pan Salvator!... wrzasnął tłum; a! chwała Bogu, żeś pan przyszedł, bo byłoby się źle skończyło!
— Pan Salvator?... wyrzekli razem Robert, Petrus i Ludowik. Kto to jest?
— To jakiś zuch, którego nazwisko (Zbawca) jest dobrej wróżby, dodał Petrus, zobaczymy czy się sprawdzi.
Człowiek, który nakształt starożytnego bożyszcza wdał się tak cudownie, ażeby według wszelkiego prawdopodobieństwa, dać pokojowe rozwiązanie krwawemu zajściu i którego zjawienie się było nadspodziewane i nieprzewidziane, człowiek ten wyglądał na lat trzydzieści.
W chwili gdy się ukazał i gdy okiem surowem spojrzał po tłumie, męzkie i łagodne oblicze jego, jaśniało wdziękiem piękności człowieka trzydziestoletniego.
W chwilę potem, byłoby rzeczą kłopotliwą, jeśli nie niepodobną, oznaczyć stanowczo wiek jego.
Czoło jego miało pogodę młodości, a wzrok biegał naokoło ciekawie i życzliwie, ale jak tylko widok, który napotykał nabawiał go wstrętu, to czarne brwi marszczyły się, a czoło, okryte grubemi zmarszczkami, przybierało pozór starości.
Jakoż, gdy zatrzymał rękę cieśli i samem uściśnieniem jej wyrzucił broń, którą tenże groził przeciwnikowi; gdy prędkim rzutem oka na trzech młodzieńców poznał, że to są ludzie dobrze wychowani, co zabłąkali się w złe miejsce, dokończył wtedy przeglądu, którego dotąd odbył tylko połowę.
Zobaczywszy Naruszyciela rozciągniętego na stole z twarzą zranioną, odzież mularza okrwawioną, węglarza bladego pod maską czarną, a zabójcę kotów trzymającego się za bok i krzyczącego że umarł, jakkolwiek mógł być na widok ten przygotowany, jednakże na fizjonomji jego wybił się wyraz niesmaku i surowości, pod którym opadły głowy najzawziętszych, a twarze najopilszych zbladły.
Ponieważ jest to główny bohater nasz, którego wyprowadzamy na scenę, przeto pozwolą nam czytelnicy uczynić dlań to, cośmy uczynili dla figur daleko mniej ważnych, to jest dać jak można najdokładniejszy opis jego osoby.
Był to nasamprzód, jak powiedzieliśmy, mężczyzna lat około trzydziestu. Ciemne włosy jego były miękkie i wiły się w kędziory, co czyniło je krótszemi niż były w rzeczywistości; oczy miał niebieskie, łagodne, jasne, przejrzyste jak woda jeziora; a jak ta woda jeziora, z którą je porównywamy, odbija niebo, tak oczy młodego mężczyzny z imieniem słodkiem i dźwięcznem, zdawały się być zwierciadłem w którem odbijały się najpogodniejsze myśli duszy. Owal jego twarzy był czystości Rafaelowskiej; nic tam nie mieszało wdzięcznego konturu; wpatrywałeś się w harmonijne linije z tą niewymowną radością, jakiej doznajesz na widok linii krzywej, jaką w pierwszych dniach maja opisuje na horyzoncie słońce wschodzące. Nos miał prosty i mocno osadzony, ale szeroki; usta małe, zęby uderzającej białości i wargi wązkie napozór, gdyż pod ocieniającym je czarnym wąsem, niepodobna było należycie rozeznać rysunku. Twarz, raczej matowa niż blada, otoczona była brodą czarną niezbyt gęstą; ani nożyczki, ani brzytwa nie dotknęły jej zapewne, był to włos pierworodny w całej swej delikatności, broda dziewicza w całym swym wdzięku, jedwabista, łagodząca rysy zamiast je zaostrzać.
Ale co było najbardziej uderzającem w tym młodym mężczyźnie, to biały ton, matowość skóry; barwa jej nie była ani żółtawą bladością uczonego, ani białą bladością rozpustnika, ani zieloną bladością zbrodniarza; ażeby dać wyobrażenie o niepokalanej białości tej twarzy, nie znajdujemy gdzieindziej porównania, tylko w melancholijnej i światłej bladości księżyca, w przeźroczystych listkach białego lotusu, w nietkniętym śniegu wieńczącym czoło Himalai.
Odzież jego składała się z jakiegoś paltota czarnego aksamitu, który dosyć było ścisnąć w pasie, by mu nadać kształt kaftana z XV-go wieku, z kamizelki i z czarnych aksamitnych spodni. Czapeczka także aksamitna, spoczywała na jego głowie i przy jakiem takiem poczuciu artystycznem, zdziwiłbyś się, nadaremnie szukając pióra orlego, czaplego lub strusiego, któreby z tej czapeczki zrobiło kapelusz mody rycerskiej.
Co wpośród tłumu nadawało cechę arystokratyczną tej odzieży, uzupełnionej fularem purpurowej barwy niedbale owiniętym koło szyi, to, że odzież ta nie była z aksamitu bawełnianego, jak ubranie ludu, ale z jedwabnego, jak suknia aktorki lub księżniczki.
Ten malowniczy ubiór uderzył nietylko Jan a Roberta i Ludowika, ale nawet Petrusa; wrażenie, jakie wywarł na tego ostatniego było nawet tak wielkie, że zawoławszy przy wymienieniu nazwiska Salvator: „To zuch jakiś, którego nazwisko jest dobrej wróżby, zobaczymy czy się sprawdzi“, dodał jeszcze:
— Sacrebleu! a toż mi piękny model do mojego Rafaela u Fornariny; jakżebym mu chętnie dał sześć franków, zamiast czterech, gdyby chciał pozować.
Co do Jana Roberta, ten z tytułu pisarza dramatycznego, szukając wszędzie i we wszystkiem efektów teatralnych, najmocniej uderzony był pełnem uszanowania przyjęciem, jakiego młody mężczyzna doznał od szalonego tłumu; a przyjęcie to przypomniało poecie one sławne „quos ego“ Neptuna, równającego swym boskim trójzębem rozhukane fale archipelagu Sycylijskiego.

VII.
Gdzie Jan Byk stanowczo ustępuje a za nim tłum cały.

Od wejścia tajemniczego człowieka, powitanego imieniem Salvatora, najgłębsze milczenie zaległo w sali; zaledwie słychać było oddech trzydziestu do czterdziestu napełniających ją osób.
Milczenie to wziął cieśla za naganę i odurzony na chwilę obecnością nowoprzybyłego i sposobem w jaki go ten rozbroił, powoli przyszedł do siebie i łagodząc ile mógł chrapliwe dźwięki swego głosu, rzekł:
— Panie Salvatorze, pozwól mi się pan wytłómaczyć...
— Źle postąpiłeś! przerwał młody mężczyzna, tonem sędziego wydającego wyrok.
— Ależ kiedy powiadam panu...
— Źle postąpiłeś! powtórzył Salvator.
— Kiedy bo...
— Źle postąpiłeś! mówię ci!
— Koniec końców, jakże pan wiesz o tem, skoro nie byłeś tu, panie Salvatorze?
— A czyż ja potrzebowałem tu być, ażeby wiedzieć co zaszło?
— Jużcić, zdaje mi się...
Salvator wyciągnął rękę do Jana Roberta i dwóch jego przyjaciół, którzy zebrali się w gromadkę i opierali jeden o drugiego.
— Patrz, rzekł.
— Patrzę, odpowiedział Jan Byk, i cóż dalej?
— Co widzisz?
— Widzę trzech fanfaronów, którym obiecałem smarowanie i którzy je dostaną nie dziś to jutro.
— Widzisz trzech młodzieńców, porządnie i wykwintnie ubranych; przyzwoitych, którzy źle zrobili wchodząc do takiej knajpy, jak ta; ale to nie był powód do szukania z nimi zaczepki.
— Alboż ja szukałem z nimi zaczepki?
— Może powiesz, że to oni zaczepili ciebie i czterech twoich towarzyszów?
— A jednakże widzisz pan, że oni byli w stanie obronić się.
— Bo zręczność, a nadewszystko prawo, było po ich stronie... Ty myślisz, że siła jest wszystkiem, ty, coś nazwisko swoje, Bartłomiej Lelong zamienił na Jan Byk. Masz dowód, że nieprawda. Daj Boże, aby ci ta nauka wyszła na dobre.
— Ależ kiedy panu powiadam, że to oni nazwali nas głupcami, durniami, bydlętami...
— A dlaczego was tak nazwali?
— Powiedzieli nam, że jesteśmy pijacy.
— Pytam się, dlaczego was tak nazwali?
— Dlatego, że chcieliśmy, ażeby zamknęli okno.
— A dlaczego nie chciałeś, żeby okno było otwarte?
— Dlatego, że ja nie lubię przeciągów.
— Dlatego, że byłeś pijany, jak ci to powiedzieli ci panowie; dlatego, że chciałeś szukać kłótni z kimbądź i schwyciłeś sposobność za uszy; dlatego, że miałeś jakąś znowu kłótnię w domu i chciałeś skrupić na niewinnych niewierność panny...
— Dajże pokój, panie Salvatorze, nie wymawiaj jej imienia, żywo przerwał cieśla, ta niedobra kobieta o śmierć mnie przyprawi.
— A! widzisz, że natrafiłem. Potem marszcząc brwi: Ci panowie dobrze zrobili otwierając okno; powietrze tu jest zaduszone, a ponieważ dwóch okien nie zawiele jest na czterdzieści osób, pójdziesz przeto natychmiast i otworzysz drugie.
— Ja? rzekł cieśla, przyciskając się, że zdawało się wrósł nogami w podłogę, ja miałbym pójść otwierać drugie okno, kiedy chcę, ażeby zamknięto tamte?... Ja, Bartłomiej Belong, syn mojego ojca?
— Ty, Bartłomiej Lelong, pijanica i kłótnik, który hańbisz imię swego ojca i dlatego dobrze zrobiłeś, żeś wziął przezwisko. Owóż, ja ci powiadam, że pójdziesz otworzyć okno za karę, że zaczepiłeś tych panów.
— Gdyby nawet piorun miał uderzyć w mą głowę, rzekł Bartłomiej Lelong podnosząc pięść do góry, nie posłucham.
— A to ja cię nie chcę znać pod żadnem nazwiskiem; jesteś odtąd dla mnie prostym i obelżywym robotnikiem i wypędzam cię z tego miejsca, w którem ja jestem. Potem wyciągnął rękę z cesarskim giestem: Idź precz! zawołał.
— Nie pójdę! ryknął cieśla pieniąc się z wściekłości.
— Na twego ojca, którego sam przed chwilą wyzwałeś, rozkazuję ci pójść precz!
— Nie, do pioruna! nie, nie pójdę! odpowiedział Bartłomiej Lelong siadając okrakiem na ławie i przyciskając się do niej oburącz, jak gdyby gotował się uczynić sobie z niej broń w razie potrzeby.
— Chcesz więc doprowadzić mnie do ostateczności, rzekł Salvator tonem tak spokojnym, że nie możnaby się nigdy domyśleć, iż zawiera najwyższą groźbę.
— Nie zbliżaj się, panie Salvatorze! krzyczał tenże cofając się wzdłuż całej ławy, w miarę zbliżania się młodego człowieka, nie zbliżaj się...
— Czy wyjdziesz? pytał Salvator.
Cieśla wziął ławę i podniósł ją, jak gdyby chciał nią uderzyć Salvatora. Potem odrzucając ławę opodal:
— Pan wiesz dobrze, że możesz ze mną uczynić co zechcesz, i że prędzejbym sobie rękę uciął, niż ciebie uderzył... Ale z dobrej woli, nie! nie! nie! ja nie wyjdę!
— O nędzny uparciuchu! zawołał Salvator, chwytając zarazem Jana Byka za chustkę na szyi i za pas od spodni.
Jan Byk wydał ryk wściekłości.
— Możesz mnie pan wynieść, ryczał, nie broniąc się, ale nie wyjdę z dobrej woli.
— Niechże tak będzie, jak sobie życzysz, rzekł Salvator.
I szarpnąwszy gwałtownie bezwładnym kolosem, wyrwał go z podłogi, jak gdyby dąb wyrywał z korzeniem z ziemi i niosąc aż do schodów, nad któremi pobujał nim trochę:
— Czy chcesz odejść po jednym schodzie spokojnie, zapytał go, czy od razu?
— Jestem w twoich rękach, panie Salvatorze, czyń ze mną co ci się podoba, ale co z dobrej woli, to ja ztąd nie odejdę.
— A więc odejdziesz z przymusu, nędzniku!
I rzucił go jak blok z czwartego piętra na trzecie.
Usłyszano spadające i toczące się ze stopnia na stopień ciało Jana Byka czy Bartłomieja Lelong, jak się podoba czytelnikowi nazywać cieślę, imieniem rodowem czy przybranem.
Tłum ani pisnął, ani krzyknął: był zadowolony; podziwiał.
Trzej tylko młodzieńcy byli głęboko wzruszeni. Petrus, żartowniś spoważniał; Ludowik, fłegmatyk, czuł gwałtowne bicie serca; Jan Robert zaś, poeta czuły, jedynym był co z pozoru przynajmniej zachował krew zimną.
Dopiero, skoro zobaczył Salvatora wracającego bez cieśli, w sunął szpadę w pochwę i przeciągnął chustkę po czole potem oblanem. Następnie poszedł prosto do Salvatora i wyciągnął doń rękę.
— Dziękuję panu, rzekł, żeś nas uwolnił od tego przeklętego pijaka; tylko obawiam się skutków tego zrzucenia.
— Nie obawiaj się pan o niego! odpowiedział Salvator, podając poecie rękę białą i arystokratyczną, tę rękę, co dokonała tego cudu siły, poleży on dwa lub trzy tygodnie w łóżku i koniec; a przez te dwa lub trzy tygodnie gorzko opłakiwać będzie tę scenę.
— Jakto! ten dziki człowiek płakać będzie? zapytał ze zdziwieniem Jan Robert.
— Płakać będzie łzami gorżkiemi, łzami krwi, powiadam to panu... Jest to najlepsze serce i najpoczciwszy człowiek jakiego znam! Nie obawiaj się więc pan o niego, ale o siebie.
— Jakto, o siebie?
— Tak... Czy pozwolisz mi pan udzielić sobie przyjacielskiej rady?
— Proszę pana.
— Owóż, rzekł Salvator tłumiąc głos, tak, ażeby nikt inny, prócz tego do którego mówił, nie słyszał, jeżeli mi ufasz, to nigdy tu noga twoja nie postanie, panie Janie Robercie.
— Pan mnie znasz? zawołał Jan Robert zdziwiony.
— Znam pana tak jak i wszyscy, odpowiedział Salvator z wytworną grzecznością, czyż nie jesteś jednym z naszych znakomitych poetów?
Jan Robert zaczerwienił się po same uszy.
— A teraz, rzekł Salvator odwracając się do tłumu i zmieniając zupełnie sposób mówienia i zachowania, musicie być zadowoleni? nasyciliście się dosyć za swoje pieniądze, spodziewam się! Bądźcie więc łaskawi wynieść się z tąd natychmiast; tutaj powietrza jest tylko na czterech; to znaczy, że ja chcę tu pozostać sam z temi trzema panami.
Tłum uległ, jak gromada uczniów na głos nauczyciela; odeszli w porządku, żegnając głosem, głową i ręką młodego człowieka, który zdawał się rozkazywać, a którego oblicze po tej burzliwej przygodzie, nie więcej było wzruszonem, jak niebo po burzy.
Czterej towarzysze Jana Byka, licząc w to Naruszyciela, przeszli przed Salvatorem z głową spuszczoną, a każdy z nich mijając go, pochylił się z takiem uszanowaniem, jak żołnierz przed dowódzcą.
Po odejściu ostatniego, chłopiec bufetowy ukazał się na progu.
— Czy podać, co panowie zamówili? zapytał.
— Spodziewam się! odrzekł Jan Robert. Potem odwracając się do Salvatora: Czy nie raczyłbyś pan z nami zostać na wieczerzy, panie Salvatorze? zapytał.
— I owszem, odpowiedział Salvator, ale nie zamawiaj; pan dla mnie nic; właśnie kazałem sobie podać zupę na dole, kiedy, posłyszawszy hałas, przyszedłem tu.
W pięć minut potem, czterej młodzieńcy siedzieli przy stole. Pili najsamprzód zdrowie zwycięzców, potem zwyciężonych, potem tego, który tak szczęśliwie nadszedł w porę, by wstrzymać wielki rozlew krwi.
— Wreszcie, rzekł śmiejąc się Salvator do Jana Roberta, pan zdajesz mi się wcale biegłym w boksie, w sawacie i fechtunku! Dałeś biednemu Janowi Bykowi majestatycznie pięścią w skroń, tryumfalne uderzenie nogą w okolicę żołądka i byłbyś mu wymierzył wspaniałe pchnięcie szpadą, kiedy szczęściem nadszedłem... Ale mniejsza o to; osaczyliście się przedziwnie, i gdybym był panem Petrusem, zrobiłbym szkic wasz w tem położeniu.
— Ah! ah! rzekł Petrus, to pan i mnie znasz?
— O, tak! odpowiedział Salvator z westchnieniem, jak gdyby to potwierdzenie przypominało mu coś melancholijnego: nim założyłeś pracownię na ulicy Ouest, mieszkałeś pan na ulicy Regard, w owym to czasie miałem przyjemność widzieć cię ze dwa lub ze trzy razy.
Potem, zwracając się do trzeciego towarzysza, który uporczywie milczał i zdawał się rozmyślać wciąż nad zagadnieniem, którego nie mógł rozwiązać:
— Cóż ci jest, panie Ludowiku? zapytał. Wyglądasz zakłopotany! Rozumiałbym to, gdybyś miał jeszcze do złożenia egzamin i do bronienia tezę; ale to rzecz skończona, Bogu chwała, od trzech miesięcy, i to z chlubą!
Jan Robert patrzył na, Salvatora z podziwieniem; Petrus wybuchnął śmiechem.
— Ah, panie Salvatorze, rzekł Ludowik, skoro pan wiesz tyle rzeczy...
— Bardzo pan jesteś łaskaw! przerwał Salvator.
— Skoro pan wiesz, że mój przyjaciel Jan Robert jest poetą; skoro wiesz, że mój przyjaciel Petrus jest malarzem, a ja jestem lekarzem, to czy nie wiesz pan, dlaczego ten zabójca kotów pachniał tak walerjaną?
— Czy jesteś pan amatorem rybołówstwa, panie Ludowiku?
— Tak; w chwilach wolnych, czasami, odpowiedział Ludowik, ale po największej części zawsze jestem zajęty.
— Jakkolwiek mało zajmujesz się rybołówstwem, musisz wszelako wiedzieć, że dla przynęty karpiów zapachniają zboże, muszkatelem albo anyżkiem?
— Nie trzeba być rybakiem, ażeby o tem wiedzieć, dość być nieco naturalistą.
— Owóż, walerjana jest tem względem kotów, czem muszkatel lub anyżek względem karpiów: ona ich przyciąga, a ponieważ imcipan Zwierzynka jest łowcą kotów...
— Oh! zawołał Ludowik mówiąc sam do siebie z tą flegmą półkomiczną, która była jednym z oryginalnych odcieni jego charakteru, o! nauko, tajemnicza bogini! czyż zawsze tylko przypadkiem będzie ktoś mógł uchylić brzeg twojej zasłony? I pomyśleć tu proszę, że gdybym ja się dziś wieczór nie był przebrał za przekupnia, gdyby Petrusowi nie przyszła myśl wieczerzania w knajpie, to byśmy się nie kłócili, ja nie byłbym się bił z łowcą kocim, pan nie przyszedłbyś nas pogodzić, i nauka mogłaby istnieć jeszcze dziesięć, pięćdziesiąt lat, wiek cały, nie odkrywszy, że walerjana przynęca koty, tak jak anyżek karpie!
Wieczerza była wesołą.
Petrus, stylem pracowni, opowiadał historję jakich dwudziestu portretów, które robił w oberży, dla zapłacenia należytości wynoszącej dziesięć franków dwadzieścia centów; co za każdy portret stanowiło ogromną cenę pięćdziesiąt jeden centów.
Ludowik dowiódł matematycznie, że nie ma ani jednej pięknej kobiety, która byłaby naprawdę chorą i paradoks ten utrzymywał z kwadrans z taką werwą i wesołością, jakiej po jego flegmatycznej osobie ani spodziewać się nie było można.
Jan Robert opowiadał plan nowego dramatu, który pisze dla najsławniejszych dwojga ówczesnych aktorów, Bocage’a i pani Dorval, o którym to dramacie młodzieniec w ubraniu z czarnego aksamitu, czynił najtrafniejsze uwagi.
To też butelki mijały jedna za drugą, a ponieważ Petrus i Ludowik zrobili spisek, żeby upoić pana Salvatora, sądząc, że tym sposobem będzie się więcej wywnętrzał, przeto zdarzyło się to, co zwykle się zdarza w podobnym razie, to jest, że pan Salvator zachował krew zimną, a młodzi ludzie podchmielili sobie.
Co zaś do Jana Roberta, ten nawet w knajpie nie pił nic innego prócz wody.
Powoli Petrus i Ludowik, podniecając się wzajem, przebyli sami tę granicę, za którą chcieli wyprowadzić Salvatora; opowiadali historję nic nieznaczące albo moralne; powtarzali słowa z których śmiano się już przy początku wieczerzy; krótko mówiąc, naraz systematycznie wpadli w najzupełniejszą atonję, a z tej bez wstrząśnienia przeszli do najgłębszego snu.

VIII.
Podczas snu Petrusa i Ludowika.

Zaledwie dwaj śpiący dali znak chrapaniem, że ustępują z pola rozsądnych ludzi i pozostawiają rozmowę tym, którzy mogli ją utrzymywać, gdy Salvator opuszczając ręce na stół i bystro spojrzawszy na Jana Roberta:
— Powiedz mi też, panie poeto, zapytał, dla czego przybyłeś przepędzić noc w Gościnnym Dworze?
— Dlatego, ażeby zrobić przyjemność moim dwom przyjaciołom, Petrusowi i Ludowikowi.
— I nic cię nie znagliło do tej dla nich uprzejmości?
— Nic, o ile wiem.
— Czy pewnym tego jesteś?
— Ile pewnym być można samego siebie.
— A więc pan nie zwodzisz mnie, ale zwodzisz sam siebie... Nie, ci panowie, którzy tu śpią tak smaczno, nie są tego przyczyną, oni są tylko pretekstem. Czy wiesz pan pocoś tu przyszedł? Ja ci powiem. Przyszedłeś tu z powołania jako filozof, obserwator, malarz obyczajów, poeta, romansopisarz, przyszedłeś studjować serce ludzkie „in anima wili,“ jak powiadają w szkole, nieprawda?
— Jest coś prawdy w tem, co pan mówisz, odpowiedział Jan Robert z uśmiechem. Ja dotąd zajmowałem się tylko teatrem, ale nie chcę się na tem ograniczyć, chcę pisać romanse obyczajowe, tylko chcę to uczynić w sposób ja kim Szekspir obrabiał swoje dramaty, obejmując cały jeden okres historyczny i podciągając pod haracz całe społeczeństwo, od grabarza aż do Hamleta, księcia Danji! Powiem panu, że w dramacie Hamletowym, ta scena z grabarzem nie najmniej mi się podoba, i uważam, że pomiędzy wszystkiemi osobami, uprzątacze grobów i profanatorowie grobów, nie najmniejszymi są filozofami.
— Tak, masz pan słuszność i ja może jestem twojego zdania; ale źle się do tego bierzesz, a raczej źle wybierasz miejsca dla sceny. Gdzie Szekspir ukazuje grabarzów? Przy robocie, z nogami w grobie, z czaszką w ręku, a nie w tawernie Yaughana szynkarza, do którego pierwszy grabarz posyła drugiego po szklankę napitku. Chcesz pisać poezje, pokochaj się w kobiecie i biegaj po polach. Chcesz pisać dramaty? bywaj w towarzystwach do północy, studjuj Moliera i Szekspira do godziny drugiej zrana, spij potem sześć godzin, zlej wspomnienia swe ze studjami i pisz od dziesiątej do południa. Chcesz pisać romanse? weź Lesage’a, Waltera Scotta i Coopera, to jest, malarza obyczajów, malarza charakterów, malarza natury; badaj człowieka w jego domu: w pracowni, jeśli jest artystą; w kantorze, jeśli jest negocjantem; w gabinecie, jeśli jest ministrem, na tronie, jeśli jest królem; w warsztacie, jeśli jest szewcem; ale nie w szynku dokąd przybywa znużony, a zkąd odchodzi pijany! Na znaku to szynkowym należałoby położyć nadpis Danta „Lasciate ogni speranza!“ A przytem cóż za straszną noc wybrałeś dla swych studjów! noc karnawałową, noc, w której żaden z tych ludzi nic jest na swojem miejscu, kiedy wszyscy pozastawiali od spodni aż do sienników, by się przystroić w pretensjonalne kostjumy; noc, w której są wszystkiem, prócz sobą! Istotnie, panie obserwatorze, mówił dalej Salvator wzruszając ramionami, obserwujesz szczególnym sposobem.
— Mów pan dalej, mów dalej, powtarzał Jan Robert, słucham.
— Owóż, cóżbyś pan powiedział o człowieku, któryby poszedł badać serce ludzkie w domu warjatów? Sambyś go nazwał warjatem, nieprawdaż? A jednakże, pan sam co tu robisz o tej porze? Posłuchaj mnie, panie Janie Robercie; przypadek nas zbliżył, ruch zwyczajny rozdzieli nas; może nie zobaczymy się już nigdy... Pozwól mi udzielić sobie rady. Wydaję ci się bardzo śmiałym, nieprawda?
— Oh! bynajmniej, upewniam pana.
— Co pan powiesz, i ja także zaczynałem romans.
— Pan?
— Tak, ale nie jeden z tych, co się drukują, bądź spokojny: nie będę ci robił konkurencji; chciałem tylko powiedzieć, że i ja miałem pretensję być obserwatorem. Romanse, o poeto! tworzy społeczność, szukaj po swojej głowie, plądruj po imaginacji, susz mózg, nie znajdziesz tam w kwartał, w pół roku, w rok, niepodobnego temu, co ci przypadek, fatalność, Opatrzność, stosownie do nazwy jaką chcesz nadać wyrazowi, którego szukam, nie znajdziesz, powiadam, niepodobnego temu, co przypadek, fatalność lub Opatrzność zawiązuje i rozwiązuje w jednej nocy, w mieście takiem jak Paryż! Czy masz pan jaki przedmiot do swego romansu?
— Jeszcze nie. Do teatru przystępuję chętnie: nie bardzo on mnie przeraża, ale romans, ze swemi rozgałęzieniami, epizodami, perypetjami, ze skalą dochodzącą do najwyższych piętr społecznych, ze schodami zstępującemi w najgłębsze przepaście; romans z buduarem księżniczki i alkierzem robotnicy; romans z Tuilerjami i knajpą w której siedzimy, z katedrą Notre-Dame i placem egzekucyjnym Gréve!... oświadczam panu, że cofam się przed tem dziełem, przerażam się trudem i że to nie zdaje mi się ciężarem zwyczajnym, ale światem, który trzeba dźwignąć.
— A mnie się zdaje, odrzekł Salvator, że pan się mylisz..
— Wczem?
— W tem, że pan chcesz robić.
— Oczywiście, że chcę.
— W tem właśnie leży błąd! nie rób pan nic, patrz jak, się to samo robi.
— Nie rozumiem.
— A jak postępował Asmodeusz?
— On podnosił dachy domów i mówił do don Kleofasa:. „ Patrz!“
— Czy pan masz władzę Asmodeusza? Nie. Powiem ci też: Uczyń jeszcze prościej, wyjdź z tej jaskini, idź za pierwszym mężczyzną lub za pierwszą kobietą, których, spotkasz na ulicy, na rozdrożu, na placu; ten pierwszy mężczyzna lub ta pierwsza kobieta nie będą prawdopodobnie bohaterami powieści, ale on lub ona będzie dzieckiem wielkiej powieści ludzkiej, jaką układa Bóg, a w jakim celu, Bóg sam to wie!... stań się poprostu jego współpracownikiem, a od pierwszego kroku, pewnym bądź, że trafisz na ślad jakiej awantury strasznej albo pociesznej.
— Ależ teraz noc...
— Tembardziej! noc stworzona jest dla poetów i zakochanych, dla patroli, złodziejów i powieściopisarzy.
— Więc pan chcesz, żebym romans swój rozpoczął zaraz?
— Jużeś go rozpoczął.
— Odkąd?
— Od chwili, gdy przyjaciele twoi powiedzieli do ciebie: „Pójdźmy na wieczerzę do Gościnnego Dworu.“
— Żartujesz pan.
— Nie, na honor. Trzeba tylko chcieć. Jan Byk będzie osobą twego romansu, Zwierzynka będzie osobą twego romansu, Toussaint Louverture będzie osobą twego romansu, Szkopek i Haczyk będą osobami twego romansu; dwaj pańscy przyjaciele, którzy śpią, ani domyślają się, że im wydzielamy role, będą osobami twego romansu; ja sam, jeżeli uznasz mnie pan godnym, będę osobą twego romansu... Tylko, nie dawaj go pan na wystawę.
— Rzeczywiście, masz pan słuszność, pójdę za twoim planem.
— W takim razie wbij to sobie dobrze w pamięć: że nie jesteś autorem, który tworzy sytuacje, waży wypadki, przygotowywa perypetje, ale, że jesteś aktorem tego wielkiego dramatu ludzkiego, którego teatrem jest świat, dekoracjami miasta, lasy, rzeki, oceany; gdzie każde działa gwoli swych interesów, kaprysu, fantazji na pozór, a w rzeczywistości pcha go ręka niewidzialnego i wszechmocnego losu; łzy, które tam popłyną będą łzami prawdziwemi, krew rozlana będzie krwią prawdziwą i ty sam połączysz łzy i krew swoję ze łzami i krwią innych.
— Eh! mniejsza, że poeta cierpi, jeżeli sztuka zyska coś na tem.
— Jesteś pan widzę takim, jakim cię sądziłem. Patrzaj, na dworze zmiana, zaczyna marznąć, noc piękna, księżyc świeci wspaniale; wyjdźmy i poszukajmy dalszego ciągu powieści, której nie napisaliśmy, ale odegrali pierwsze rozdziały.
— Ależ nie mogę zostawić tu moich dwóch przyjaciół.
— Dlaczego?
— Gdyby im się stało co złego.
— Nie ma niebezpieczeństwa: powiem słówko bufetowemu, a jak będzie wiadome, że oni są pod moją opieką, najśmielszy z łotrów tej jaskini nie dotknie włosa z ich głowy.
— Zgoda! rzekł Jan Robert, tylko czy będziesz pan tak dobry wydać to zlecenie w mojej obecności?
— Chętnie.
Salvator stanął nad schodami i gwizdnął w pewien sposób, niby jak maszynista, niby jak zawiadowca statku.
Widać, że nie miano zwyczaju ociągać się na znak dany przez pana Salvatora, gdyż zaledwie ucichły ostatnie tony gwizdnięcia, chłopiec ukazał się na schodach.
— Pan Salvator wołał? zapytał.
— Tak. Wyciągnął rękę ku dwom śpiącym. Ci dwaj panowie są moimi przyjaciółmi, panie Babylasie, rozumiesz?
— Rozumiem, panie Salvatorze, odpowiedział posłusznie bufetowy.
— Proszę pana! rzekł młody mężczyzna do poety. I wyszedł pierwszy.
Jan Robert, pozostawszy, zażądał rachunku. Potem, dając pięć franków bufetowemu:
— Mój przyjacielu, rzekł, bądź łaskaw powiedzieć mi,, kto jest ten pan, co ci polecił moich dwóch przyjaciół.
— To nie jest pan, to pan Salvator.
— Ale któż to jest ten pan Salvator.
— Pan go nie zna?
— Nie, skoro się pytam kto on jest.
— To jest przecież posłaniec miejski z ulicy Żelaznej.
— Jakto?
— Mówię panu: to jest posłaniec z ulicy Żelaznej.
Chłopiec odpowiadał tak poważnie, że ani wątpić można było, iż mówi prawdę.
— W istocie, rzekł do siebie Jan Robert, sądzę, że pan Salvator ma słuszność i zaczynamy taką powieść, jakiej jeszcze nikt nie utworzył.

IX.
Dwaj przyjaciele Salvatora.

Rzeczywiście, jak oświadczył posłaniec z ulicy Żelaznej, księżyc świecił wspaniale.
Godzina druga uderzyła w kramach sukienniczych.
Wodotrysk Niewiniątek, arcydzieło sztuki budowniczo-rzeźbiarskiej Goujona, ukazał się na prawo przy wyjściu z szynkowni, cudownie oświetlony tą jasną lampą, którą ręka samego Boga zawiesiła na sklepieniu niebios.
Dwaj młodzieńcy, mimo odległość społeczną, jaką różnica stopni zdawała się tworzyć między nimi, wzięli się pod rękę i weszli w ulicę św. Dyonizego, od strony dworca Sprawiedliwości. Przybywszy na plac Chatelet, zatrzymali się. Rzeka płynęła u ich stóp; katedra Notre Dame wznosiła się przed niemi z majestatem rzeczy nieruchomych; Święta Kaplica piętrzyła zębaty szczyt ponad domy, jak Leviatan ość swą ponad fale. Mogliby mniemać, że znajdują się pośród Paryża z XVgo wieku.
Zkądinąd wreszcie, na domiar złudzenia, gromada młodych ludzi ubranych w kostjumy z czasów Karola Vigo, przechodząc przez plac Gréve, wołała na całe gardło:
— Godzina druga i minut czternaście; jesteśmy spokojni, spijcie Paryżanie!
Nasi dwaj młodzieńcy przepuścili przed sobą maskaradę, przebyli spiesznie most Change i doszli do małego placyku położonego między mostem św. Michała i ulicy Harpe.
Ze trzydziestu studentów z gryzetkami ubranemi w kostjumy fantastyczne, tańczyło z wielkiemi okrzykami radości, około kilku zapalonych wiązek słomy.
Jan Robert, który właśnie podówczas studjował dzieje Francji, zaczął szukać oczyma gzemsu, na którym wyryta była głowa z workiem zawieszonym u szyi i według kronikarzy, pozostawać tam miała aż do XVIIgo wieku.
Zdawało się, że cała ta młodzież, ubrana w stroje średniowieczne, a średnie wieki podówczas nabierały wielkich względów, przybyła tu zaprotestować, w lat czterysta po wypadku, przeciwko strasznej zdradzie, którą miejsce to przypomina.
Było to w samej rzeczy podczas spokojnej nocy, oświeconej takim samym jasnym księżycem jak ten, który świetniał w tej chwili, o drugiej godzinie rannej, czyli o tej samej co teraz tylko w dniu 12ym czerwca 14.18 roku. — Perinet Leclerc, wykradłszy ojcu z pod poduszki klucze od bramy św. Germana, otworzył miasto ośmiuset zbrojnym księcia Burgundzkiego, czekającym za murami, pod wodzą de Villiersa, pana na Isle-Adam.
Wszystko, co wpadło pod rękę Burgundom padło nieubłaganą śmiercią: kobiety, dzieci, starcy, pięciu biskupów zamordowano w łożnicach, konetabla i kanclerza wyciągniono na ulicę i pozabijano, członki ich rozrzucono na wszystkie strony, a głowy włóczono po ulicach.
Rzeź trwała tydzień; po tygodniu paryżanie wypędzili Burgundów i pozostali panami miasta. Zaczęto wtedy poszukiwać zdrajcy, przyczyny tego wstydu i nieszczęścia; przetrząśnięto cały Paryż z góry do dołu, by wynaleźć Perineta Leclerc.
Perinet Leclerc znikł jak kamień w wodę, nikt już o nim nie słyszał.
Wtedy snycerz jakiś ulepił na prędce gruby konterfekt zdrajcy, a kiedy lud popiersie to obniósł z ulicy na ulicę, od bramy do bramy; kiedy go wypoliczkowano, opluto, tenże sam mistrz wyrył Judasza XVgo wieku z workiem na szyi, na tym gzemsie, na którym widzieli go starzy kronikarze.
Wspomnienie to zaprzątało Jana Roberta, który oderwał oczy od wesołej gromady jaskrawo ubranej, oświeconej migającem światłem płomieni i zaczął patrzeć po cieniach i załomach domów, aż wyrzekł sam do siebie półgłosem:
— Chciałbym jednakże wiedzieć, gdzie był ten gzems.
— Na rogu placu i ulicy St. André-des-Arts, odrzekł Salvator, jak gdyby od pierwszego do ostatniego słowa szedł w myśli Jana Roberta, za jego monologiem.
— Zkąd pan wiesz o tem, to jest o rzeczy, o której ja nie wiem? zapytał Jan Robert.
— Nasamprzód, rzekł z uśmiechem Salvator, zadziwienie to jest nieco zarozumiałem. Czy sądzisz panie poeto, że ci tylko ludzie rzeczywiście wiedzą zawsze to, co powinniby wiedzieć z tytułu swego powołania? Zdaje mi się jednakże, że nieświadomość przyjaciela twego Ludowika, w przedmiocie walerjana, powinnaby cię oświecić.
— Wybacz mi, rzekł Jan Robert, wymknęło mi się słowo: więcej się to nie przytrafi. Zaczynam uważać, że pan wiesz wszystko.
— Ja nie wiem wszystkiego, odpowiedział Salvator, ale żyję z ludem, który jest całym światem, jest olbrzymem, realizującym starożytną bajkę o stuokim Argusie, o sturamiennym Briareju, który silniejszym jest od władzców, a dowcipniejszym od Woltera! Owóż, jednym z tych przymiotów lub wad tego ludu, jest pamięć, a zwłaszcza pamięć, mścicielka zdrad. Zdrajca, którego rehabilitowali władzcy i okryli wstęgami, któremu arystokracja otworzyła swe progi, któremu mieszczaństwo kłania się w przechodzie, jest zawsze zdrajcą dla ludu; imię jego, które zostało w społeczeństwie, jest zawsze dla ludu imieniem haniebnem, przeklętem, słowem, imieniem zdrajcy! I niedaleki czas może — dodał Salvator z miną ponurą, która nadała przez chwilę jego fizjognomji wyraz, jakiego po niej nie można było się spodziewać, niedaleki czas może, w którym będziesz miał przykład tego co mówię... Owóż, to imię Perinet Leclerc, o którem uczeni tylko wspominają w wysokich sferach społecznych, imię to, choć lud nie wiele co wie pod względem szczegółów towarzyszących zdradzie, jest jednem ze wspomnień najobmierzlejszych ludowi i to tembardziej, że pomsta nie mogła się nasycić, że kara nie zmazała zbrodni. Pójdź pan.
Salvator skierował się w ulicę St. André-des-Arts.
Jan Robert poszedł za dziwnym człowiekiem, którego traf dał mu za przewodnika i zapuścił się z nim w ciemną i pustą ulicę.
Pomiędzy ulicą Macon i placem Saint-André-des-Arts, towarzysz poety zatrzymał się naprzeciw małego domku. Był to domek biały, czysty, ale wązki, o trzech tylko oknach frontowych. Prowadziły doń małe drzwi malowane na kolor dębu. Salvator wydobył klucz z kieszeni i miał wejść.
— Wszak stanęło, rzekł do Jana Roberta, że resztę nocy przepędzimy razem?
— Tak mi pan przyobiecałeś, a ja przyjąłem; czy cofasz obietnicę?
— Nie, broń Boże! Ale posłuchaj mnie panie. Jakkolwiek mało znaczę na świecie, mam wszakże dwie istoty, które niepokoiłaby moja nieobecność, gdyby ta przeszła po za pewną granicę: jest to kobieta i pies.
— To idź pan ich uspokoić, a ja tu poczekam.
— Czy pan przez dyskrecję nie chcesz iść ze mną na górę? Nie miałbyś w tym razie słuszności: jestem jednym z tych tajemniczych ludzi, którzy nic nie ukrywają i pozostają nieznanymi snując się po słońcu. Wszak podobna powiedział Talleyrand, że dyplomata w dniu, w którym powie prawdę, oszuka świat cały. Ja jestem tym dyplomatą; tylko że nie mam kłopotu z oszukiwaniem świata, który się mną nie zajmuje.
— Skoro tak, odrzekł Jan Robert, który pałał chęcią wejścia na górę, aby zobaczyć wnętrze domu posłańca z ulicy Żelaznej, skoro tak, więc jak powiadają Włosi: „Permesso!“
— „Si“, odpowiedział Salvator w wybornem narzeczu toskańskiem, „sottante vederete il cane, ma non la signora!“ (tak, ale zobaczysz tylko psa, nie kobietę).
Drzwi się otworzyły i obaj towarzysze weszli do sieni.
— Zaczekaj pan, zaświecę.
I dobywając z kieszeni flaszeczkę z fosforem, już miał w nią sięgnąć zapałką, ale w tej samej chwili ukazało się światło na szczycie schodów, spuszczając promień wzdłuż ściany. Potem odezwał się słodziutki głos, z zapytaniem:
— Czy to ty, Salvatorze.
— Tak, to ja, odrzekł młodzieniec. Ależ, dodał odwracając się, to nie pan omyliłeś się ale ja: zobaczysz kobietę i psa.
Psa spostrzeżono najsamprzód, na głos pana skoczył górą przez poręcz na schody i zbiegł po stopniach jak trąba. Później, stanąwszy przed panem, kolosalny brytan położył mu łapy przednie na ramionach, przycisnął poufale łeb do jego policzków i zaczął czule skomleć.
— Dobrze, Rolandzie, dobrze! rzekł Salvator, pozwól mi przejść; widzisz przecie, że twoja pani, Fragola, ma mi coś do powiedzenia.
Ale pies, spostrzegłszy Jana Roberta, wychylił łeb przez ramię pana, a z gardła jego wyszło jakieś mruknięcie, które wreszcie raczej oznaczało zapytanie niż groźbę.
— To przyjaciel, Rolandzie, więc bądź grzecznym! rzekł Salvator. I poklepawszy psa po czarnym pysku, odepchnął go w tył, mówiąc: No, usuń się teraz z drogi.
Roland usunął się, przepuścił pana, obwąchał po drodze Jana Roberta i liznąwszy go po ręku, udał się za nim na schody, jakby zamykając pochód.
Jan Robert rzucił na Rolanda przelotnie okiem przyjacielskiem.
Był to wspaniały zwierz z góry św. Bernarda, pół brytan, pół newfoundland, który stając na tylnych łapach mógł mieć półszostej stopy wysokości, sierść jego była nakształt kociej.
Spostrzeżenia te uczynione były między dołem i pierwszem piętrem; tam cała uwaga Jana Roberta odwróciła się od psa, a zwróciła na Fragolę.
Była to młoda kobieta około lat dwudziestu, której złotawe włosy bramowały twarz bladą i łagodną, a pod skórą jej widać było różaną barwę uroczej delikatności; świeca, którą trzymała w kryształowym lichtarzu, oświecała jej wielkie oczy lazurowej barwy, a usta uśmiechające się i w pół otwarte, ukazywały dwa rzędy pereł pod dwiema wargami różowemi, jak świeże wiśnie. Mały znaczek z urodzenia pod prawem okiem, który kobiety z ludu nazywają „wdziękiem,“ w pewnych porach roku przybierał barwę małej poziomeczki, i on to zapewne nadał jej ten przydomek. „Fragola“ (po włosku, poziomka), który zwrócił uwagę Jana Roberta.
Obecność tego ostatniego, zrazu, tak jak i w Rolandzie, obudziła w niej niepokój, ale jak Roland, uspokoiła się odpowiedzią Salvatora: „To przyjaciel...“
Podała więc nasamprzód Salvatorowi pogodne czoło, na którem młodzieniec złożył czuły, chciałem powiedzieć pełen szacunku pocałunek. Potem, zwracając się do Jana Roberta:
— Przyjacielu mojego przyjaciela, rzekła z uroczym uśmiechem, witam cię!
I świecąc poecie jedną ręką, weszła do pokoju, drugą obejmując szyję Salvatora.
Jan Robert poszedł za niemi. Zatrzymał się dyskretnie w małym pokoiku stanowiącym przednią komnatę, która zdawała się być jadalnią.
— Spodziewam się, że ty przecież nie przez niespokojność jeszcze dotąd nie spisz? zapytał Salvator. Tego bym sobie nie przebaczył, moje drogie dziecię.
I młodzieniec wymówił te słowa akcentem mającym coś ojcowskiego.
— Nie, odpowiedziała dziewica głosem łagodnym, ale odebrałam list od tej przyjaciółki, o której wspominałam ci kilka razy.
— Od której? zapytał Salvator. Ty masz trzy przyjaciółki, o których mi często wspominasz.
— Mógłbyś nawet powiedzieć, że ich mam cztery.
— Tak, prawda... O którąż więc teraz chodzi.
— O Karmelitę.
— Czy jej zdarzył się jaki wypadek?
— Mam jakieś przeczucie! Mamy się jutro zejść razem, ona, Lydia, Regina i ja na mszy w Notre-Dame, jak to jest naszym dorocznym zwyczajem, a tymczasem zamiast tego, ona naznacza nam schadzkę o siódmej godzinie zrana.
— A gdzie?
Fragola uśmiechnęła się.
— Prosiła o sekret, mój przyjacielu.
— O! zachowaj go, mój drogi aniołku! rzekł Salvator. Sekret! ty wiesz moje pod tym względem zdanie: to arka święta, rzecz nietykalna. I zwracając się do Jana Roberta: Służę panu za chwilę, rzekł. Czy pan znasz Neapol?
— Nie, ale mam nadzieję poznać go za dwa lub trzy lata.
— A więc, popatrz pan na ten pokój jadalny, jest to dokładne przypomnienie domu poety w Pompei, a jak pan obejrzysz, to pogadaj z Rolandem.
I to mówiąc, Salvator udał się z Fragolą do drugiego pokoju i drzwi zamknął za sobą.

X.
Pogadanka poety z psem.

Pozostawszy sam, Jan Robert wziął świecę i przybliżył ją do ścian pokoju, a tymczasem Roland z westchnieniem zadowolenia, zabierał się położyć na dywaniku rozłożonym w poprzek drzwi, za któremi znikł młodzieniec z dziewicą, który to dywanik zdawał się być jego zwyczajnem łożem.
Przez kilka chwil Jan Robert daremnie wodził światło pod ścianą, nie widział nic, oczy jego patrzały jakoby wewnątrz, wspomnienia przechodziły między nim i tem co miał przed sobą.
Co oczy jego widziały, to, w tej odległej okolicy na szczycie tych ciemnych schodów, piękną dziewicę, zwieszoną ze świecą w ręku; to długie włosy jej o złocistym połysku, piękne oczy modre odbijające niebo, choć tego nieba tam nie było; to skórę jej przejrzystą, cienką jak listek róży, to całe ciało jej giętkie jak szarfa, na którem widocznie zaciężyła była kiedyś gorączkowa ręka choroby, lub zlodowaciała dłoń nieszczęścia, to słowem całe to zjawisko Fragoli, niemniej dziwne jak Salvatora, z których jedno zdawało się uzupełniać drugie i tworzyło w oczach poety sen jakiś jawny i ożywiony.
Wszystko wydawało mu się dziwnem, aż do tej karminowej plamki pod okiem, dla której to zapewne sam Salvator nazwał ją Fragola, albo zdrobniale Fragoletta.
Przytem, to imię Regina, wymówione przez dziewicę, nasunęło poecie wspomnienie arystokratyczne, nie mogące mieć żadnego związku z istotami niskiej kondycji, z któremi on chwilowo połączył swe życie, a które nie mniej jednak żywo uderzyło w dźwięczne struny jego młodego serca.
Powoli jednak, rodzaj zasłony jaką miał przed oczyma, zaczął rzednieć, i jakby przez mgłę przyszedł do rozpoznawania malowideł okrywających ścianę.
Strona artystyczna wzięła górę nad stroną tajemniczą, rzeczywistość nad snem: poeta stał wobec jednej z najdokładniejszych kopij malarstwa dekoracyjnego ze starożytnych czasów.
Cztery wielkie części muru zawierały kwadraty otoczone ramami; każdy kwadrat przedstawiał krajobraz widziany poprzez kolumny perystylu lub też z okien mieszkania.
Ramy przedstawiały przeróżne fantazje, które późniejsza nauka archeologji spopularyzowała, jako to: godziny nocne i dzienne, tancerzy, konika polnego prowadzącego dwóch ślimaków zaprzężonych do woza, gołąbki pijące z jednej czary i t. p.
Całość przekopiowana była z wybornym smakiem i wiernością tonu, znamionującą niepospolitego kolorystę.
Byłoby to dla Jana Roberta zdziwieniem, gdyby ze strony jego nowego i szczególnego przyjaciela, cośkolwiek go jeszcze zdziwić mogło.
Poszedł więc, nie zdziwiony, ale zamyślony, postawić nasamprzód świecę na stole, obejmującym wszystkiego pięć do sześciu stóp obwodu pośrodku pokoju, a potem usiadł na krześle.
Wtedy oczy jego obojętnie przechodziły po różnych częściach salki jadalnej i nareszcie zatrzymały się na psie; przypomniał sobie słowa Salvatora:
— „Jak skończysz, pogadaj z Rolandem.“
Jan Robert skończył oglądać, a nawet myśleć; zawołał więc Rolanda, by z nim pogawędzić.
Na imię swe wymówione krótkim a ostrym akcentem myśliwskim, Roland który spał, a przynajmniej udawał, że śpi, z pyskiem wyciągniętym między dwiema łapami, żywo podniósł głowę i spojrzał na Jana Roberta.
Powtórnie wymówił nazwisko psa, uderzając się ręką po kolanie.
Pies podniósł się na dwie przednie łapy i przystanął na sposób sfinksów.
Jan Robert po raz trzeci ponowił wezwanie.
Pies przyszedł do niego, położył głowę na kolanach i patrzył przyjaźnie.
— Biedny psie! rzekł poeta głosem słodkim.
Roland mruknął na pół czule, pół żałośnie.
— A, a! rzekł Jan Robert, twój pan, Salvator, miał słuszność; widzę, że się porozumiemy.
Na imię Salvatora, pies szczeknął przyjacielsko i spojrzał w stronę drzwi.
— Tak, rzekł Jan Robert, on jest tam w bocznym pokoju, z twoją panią Fragolą, prawda, Rolandzie?
Roland podszedł do drzwi, przyłożył pysk do szpary pomiędzy spodem drzwi i podłogą, sapnął, a wróciwszy położył znów głowę na kolanach poety, zamykając oczy żywe, inteligentne, niemal ludzkie.
— Zobaczymy też, rzekł Jan Robert, kto byli nasi rodzice... Podajno łapę, jeśliś łaskaw.
Pies podniósł wielką łapę i z lekkością zdawałoby się niepodobną, oparł ją na arystokratycznej ręce Jana Roberta.
— Aha! rzekł Jan Robert, tegom się domyślał... A wiele mamy lat?.
I podniósł potężne wargi zwierzęcia, które otwierając się, odkryły podwójny rząd straszliwych zębów, białych jak kość słoniowa, a jednakże już nieco zmęczonych w głębi czeluści.
— Aha!... nie jesteśmy już pierwszej młodości, rzekł Jan Robert, gdybyśmy byli kobietą ukrywalibyśmy nasz wiek od dziesięciu lat, a mężczyzną, zaczęlibyśmy go ukrywać.
Pies pozostał obojętnym; nic go to zdawało się nie obchodzić, że Jan Robert zna wiek jego. Co widząc poeta, prowadził dalej badanie, spodziewając się przyjść do jakiego szczegółu, któryby czynniej podrażnił nerwowa czułość Rolanda.
Szczegół ten niebawem wpadł w oko Roberta.
Roland, jakeśmy powiedzieli, bez względu na nieco większą długość sierści, trochę kręconej, mianowicie pod brzuchem, miał płowe poszycie lwa; tylko Jan Robert zauważył na prawym boku, między czwartem i piątem żebrem, punkcik biały o siedmiu lub ośmiu liniach średnicy.
— A! a! zapytał, co to jest, mój biedny Rolandzie? I nacisnął końcem palca na biały punkcik.
Roland wydał jęk.
— Aha! rzekł Robert, to blizna.
Robertowi nie było obcem, że rany i oparzelizny niszczą połyskujący tłuszcz obiegający po tkance włoskowatej; widział on w stadninach czarne konie, którym wyrabiano strzałkę na czole za dotknięciem gotowanego jabłka; zrozumiał więc, że i tu musiała być rana albo oparzelizna.
Prędzej nawet rana jak oparzelizna, gdyż palec namacywał bliznę. Spojrzał na bok lewy. Na lewym boku Roland miał, tylko nieco niżej, podobneż piętno. Robert dotknął palcem tak jak za pierwszym razem; pies, za drugiem dotknięciem, wydał jęk boleśniejszy, jęk, który młody spostrzegacz wytłómaczył sobie obrażeniem żebra. Na lewym boku żebro było złamane.
— A! a! mój piękny Rolandzie, rzekł poeta, widać, żę nakształt naszego imiennika, prowadziliśmy wojnę!
Roland podniósł głowę, otworzył paszczę i zawył tak, że aż dreszcz przeszedł Roberta. Skarga ta miała charakter tak żałosny, że Salvator wyszedł z pokoju i zapytał
— Co stało się Rolandowi?
— Nic... Mówiłeś mi pan, żeby z nim pogawędzić, odpowiedział śmiejąc się Jan Robert, pytałem go o jego dzieje, a on był w trakcie opowiadania mi ich właśnie.
— Cóż panu opowiedział? Ciekawy byłbym bardzo dowiedzieć się prawdy.
— Dlaczegóż miałby kłamać? rzekł Jan Robert, przecież to nie człowiek.
— Tem słuszniej, abyś mi pan powtórzył jego opowiadanie, odrzekł Salvator z naleganiem, jakby połączonem z pewnym niepokojem.
— Owóż, słowo w słowo nasza rozmowa. Pytałem go, czyim jest synem, odpowiedział mi, że pochodzi ze skrzyżowania psa z góry św. Bernarda z newfoundlandem; pytałem ile ma lat, odpowiedział, że ma od dziewięciu do dziesięciu, pytałem, co znaczą te plamki białe, które ma po obu bokach, odpowiedział, że to ślady po kuli otrzymanej w bok prawy, która wyszła bokiem lewym nadłamując mu żebro.
— A! a! wszystko to jest, jak najdokładniejsze.
— Tem lepiej; to dowodzi, że jestem spostrzegaczem niezupełnie niegodnym pańskiej uwagi.
— To dowodzi poprostu, że pan jesteś myśliwym. I nie innego Roland panu nie powiedział?
— Nadszedłeś pan właśnie w chwili, gdy opowiadał mi, że nie zapomniał swej rany i że przypomniałby sobie tego, kto mu ją zadał. Teraz liczę na pana, że mi resztę dopowiesz.
— To bieda, że w tym przedmiocie nie wiem nic więcej od pana.
— Doprawdy?
— Istotnie. Raz, przed czteroma lub pięciu laty polując w okolicach Paryża....
— Polowałeś pan?...
— Chciałem powiedzieć... kradnąc zwierzynę na cudzym gruncie, boć posłaniec miejski nie poluje, znalazłem to biedne psisko w rowie; był cały zalany krwią, postrzelony na wylot, umierający. Piękność jego pobudziła mnie do litości: zaniosłem go do krynicy, obmyłem ranę zimną wodą, do której wlałem kilka kropel wódki; zdawał się przychodzić do życia po tym opatrunku. Chęć mnie zdjęła przywłaszczyć sobie to piękne zwierzę, do którego, sądząc ze stanu w jakim je zastałem, jego pan nie zdawał się przywiązywać wielkiej wartości; złożyłem tedy psa na furę wiozącą piasek, a sam poszedłem za nim. Tegoż samego wieczora, zaraz po przybyciu, opatrywałem go tak, jak widziałem opatrywanych w Val-de-Grace ludzi postrzelonych i szczęśliwie wyleczyłem; oto wszystko co wiem o Rolandzie... A! przepraszam, mylę się, zapomniałem jeszcze, że Roland poślubił mi wdzięczność, która zawstydziłaby ludzi, i że gotów jest dać się zabić za mnie i za tych, których ja kocham; prawda Rolandzie?
Na to zapytanie, Roland wydał okrzyk radosnego potwierdzenia, kładąc dwie łapy na ramieniu pana, jak uczynił to już przy wejściu.
— Dobrze, dobrze, rzekł Salvator, jesteś pięknym i dobrym psem, Rolandzie, to wiadomo... Precz z łapami.
Roland postawił łapy na ziemi i położył się znowu przy drzwiach, na tym samym dywanie, na którym leżał, gdy go Jan Robert zawołał.
— A teraz, rzekł Salvator, czy chcesz pan pójść ze mną?
— Chętnie, ale obawiam się być natrętnym.
— A to dlaczego?
— Przyjaciółka pańska ma wyjść dziś zrana i liczyła może na twoje towarzystwo.
— Nie; bo przecież słyszałeś pan jak mówiła, że nie może mi powiedzieć, gdzie idzie.
— I pan pozwalasz lubej swej chodzić w miejsca, których nie może wskazać? zapytał śmiejąc się Jan Robert.
— Wiedz o tem, kochany poeto, że nie ma miłości tam, gdzie nie ma zaufania. Ja kocham Fragolę całem sercem i prędzej bym własną matkę posądził, niż ją...
— Zgoda, ale może nie jest rzeczą roztropną ze strony młodej dziewicy, mówił dalej Jan Robert, wychodzić s a mej o godzinie szóstej zrana i dorożką pędzić po Paryżu.
— Zapewne, gdyby nie miała z sobą Rolanda; ale z Rolandem mogę ją wyprawić w podróż naokoło świata, nie obawiając się wypadku.
— To co innego.
Potem drapując się w płaszcz, z pewną zalotnością:
— Ale!... zawołał Jan Robert, słyszałem jak towarzyszka pańska mówiąc o jednej ze swych przyjaciółek, wspominała imię Reginy.
— Tak.
— Jest to imię mało upowszechnione... Znałem tego imienia córkę jednego z marszałków Francji.
— Córkę marszałka de Lamothe-Houdan? zapytał Salvator.
— Właśnie.
— Jest to przyjaciółka Fragoli... Pójdź pan!
Jan Robert nie dodając ani słowa, udał się za swym tajemniczym towarzyszem.
Wpadał z niespodzianek w niespodzianki.

XI.
Dusza i ciało.

Podczas dziesięciominutowego pobytu w sypialni, Salvator zupełnie zmienił ubranie.
Wszedł tam, przypominamy sobie, ubrany w odzież aksamitną, a wyszedł w białym surducie o długiem włosie, w kamizelce w kratki zapinanej pod szyję, w spodniach ciemnej barwy. Tak ubrany, niewiadomo do jakiej klasy towarzyskiej mógłby być zaliczonym; dopiero sposób noszenia sukni, wzięcie się i mowa, mogły oznaczyć tę klasę.
Z kapeluszem na ucho, Salvator był czeladnikiem wyświątecznionym, z kapeluszem prosto na głowie, wyglądał n a światowego człowieka w negliżu.
Jan Robert uważał na wszystko, dostrzegł odcień prawie niedostrzegalny.
— Gdzie pan chcesz iść? zapytał Salvator, stanąwszy z poetą na ulicy i zamknąwszy za sobą drzwi domu.
— Gdzie panu się podoba! Wszak pan przez tę całą noc podjąłeś się być moim przewodnikiem.
— Zróbmy tak, jak czynili starożytni, rzekł Salvator, rzućmy na wiatr pióro i idźmy w jego kierunku.
Szli aż do środka placu Saint-Andreé-des-Arts.
Salvator wydarł kawałek papieru z małego pugilaresika i puścił go na wiatr, który uniósł go w kierunku ulicy Poupée. Dwaj przyjaciele poszli za papierem fruwającym — przed nimi, jak jeden z tych pięknych motyli nocnych o białych skrzydłach; przybyli na ulicę Harpe. Drugi papier wyrzucony wskazał im drogę ku ulicy św. Jakóba. Szli przed siebie nie wiedząc gdzie idą; tam gdzie wiedzie pogadanka, gdzie wiedzie marzenie; na traf, na przypadek; szli bez celu, bez powziętego kierunku; tam gdzie idzie wiatr i chmura pięknej nocy, szli by wymieniać skarby swego umysłu, oddychać świeżemi kwiatami swej duszy.
Po kilkakroć Jan Robert próbował podchwycić tajemnicę nieodgadnionego młodzieńca, ale za każdym razem Salvator wyminął jego zapytanie, jak lis, który zręcznem zboczeniem wymija ścigającego charta. Nareszcie, zanadto przyparty:
— Wszak my, odparł, szukamy romansu mającego się utworzyć, a to co pan chcesz, ażebym ci opowiedział, jest romansem już ukończonym. Ustąpić twemu życzeniu, byłoby to cofnąć się wstecz. Idźmy naprzód!
Jan Robert przekonał się, że jego towarzysz chce pozostać nieznanym i nie nalegał więcej.
Zkądinąd wreszcie, bieg myśli dwóch młodzieńców przerwany został wypadkiem.
Kilkoro ludzi, mężczyzn i kobiet, zgromadziło się około człowieka leżącego na bruku.
— Pijany, mówili jedni.
— Umierający, mówili drudzy.
Człowiek ten chrapał.
Salvator przebił się przez gromadę, ukląkł, podniósł głowę leżącego i odwracając się do Jana Roberta:
— To Bartłomiej Lelong, rzekł, który niezawodnie umrze z uderzenia do mózgu, jeżeli mu natychmiast krwi nie puszczę. Spojrzyj też, musi tam być niedaleko gdzie apteka; zapukaj do drzwi, aptekarze muszą wstawać o każdej porze nocy.
Jan Robert spojrzał naokoło; dwaj młodzieńcy nie myśląc o tem, przybyli na środek przedmieścia św. Jakóba, prawie równo ze szpitalem Cochin.
Naprzeciwko szpitala, Jan Robert przeczytał nad rodzajem sklepu, napis:

Apteka Ludwika Renaud.

Mniejsza o nazwisko aptekarza, byle tylko otworzył. Zakołatał jak człowiek któremu pilno. W pięć minut zaskrzypiały drzwi i pan Ludwik Renaud, ubrany w barchanowe majtki i w szlafmycę, ukazał się na progu swego zakładu, pytając o co chodzi.
— Proszę o przewiązki i miedniczkę, rzekł Salvator, potrzeba natychmiast puścić krew człowiekowi zagrożonemu apopleksją mózgową.
Przyniesiono biednego cieślę, który był zupełnie bez przytomności.
— Czy jest tu lekarz, coby krew puścił? zapytał pan Ludwik Renaud. Ja nie umiem krwi puszczać i jestem więcej herborystą, niż farmaceutą.
— Bądź pan spokojny, rzekł Salvator, ja się uczyłem chirurgji i dokonam operacji.
— Ależ nie mam lanceta, mówił aptekarz.
— Mam z sobą narzędzia, rzekł Salvator.
Tłum otaczał aptekę.
— Panowie, czy chcecie być użyteczni temu człowiekowi? zawołał Salvator.
— Oczywiście, panie Salvatorze, rzekł jeden z przytomnych, podając młodzieńcowi rękę.
Salvator wziął wyciągniętą doń rękę, a Jan Robert zauważył, że posłaniec z nowoprzybyłym zamienili znaki wolno-mularskie.
Kilka głosów powtórzyło z cicha:
— Pan Salvator!
— Otóż, rzekł młodzieniec zdający się Robertowi coraz bardziej zasługiwać na swoje miano, póki ja tu będę mu krew puszczał, niech kto zastuka do szpitala i zapowie przybycie chorego.
Kilku ludzi pod przewodnictwem tego, co przemawiał do Salvatora, oddzieliło się od gromady i udało pod szpital.
Tymczasem aptekarz z pomocą pozostałych, zdjął chustkę z szyi Jana Byka, kaftan i wydobywał mu rękę z, koszuli.
Żyły na szyi wezbrały aż do pęknięcia.
— Czy trzeba przewiązać rękę? zapytał Jan Robert.
— Czy masz pan przewiązki gotowe? zapytał Salvator aptekarza.
— Pójdę po nie, odpowiedział Ludwik Renaud.
— Ściśnij dobrze rękę po nad żyłą, panie Robercie, zdaje mi się, że tego będzie dosyć, rzekł Salvator.
Robert ścisnął rękę nieszczęśliwego; jeden z obecnych potrzymał dłoń, drugi wziął miedniczkę, trzeci znów lampę.
— Uważaj pan na arterję! rzekł Jan Robert trochę niespokojny.
— O! nie obawiaj się, odpowiedział Salvator, nieraz nocą puszczałem krew, bez innego światła prócz księżyca lub odblasku latarni. Podobne wypadki trafiają się często tym biedakom, mianowicie przy wyjściu z knajpy.
Jeszcze nie skończył mówić i nim spostrzeżono, jak ręka jego uzbrojona lancetem zbliżyła się do ramienia Bartłomieja, a już trysnęła krew czarna i pienista.
— Do licha! rzekł potrząsając głową, czas było!
Operacja została dokonaną tak lekko i prędko, jakby przez skończonego praktyka.
Bartłomiej odetchnął.
— Jak krwi odejdzie tyle, wiele trzeba, rzekł aptekarz nadchodzący z przewiązką, to pan powiedz.
— O! możemy mu jej wypuścić do woli, odpowiedział Salvator, nie zbywa mu na niej... Niech idzie, niech idzie!
Po utracie pewnej ilości krwi, chory otworzył oczy. Pierwsze spojrzenie było mdłe, szklane, bezrozumne, ale pomału oko się wyjaśniło, promień boski zabłysnął; wzrok Bartłomieja zatrzymał się na improwizowanym chirurgu.
— A! dobrze! panie Salvatorze, rzekł, rad jestem doprawdy, że pana widzę!
— Tem lepiej, kochany Bartłomieju! rzekł młodzieniec, i jam także rad z widzenia ciebie. Niewiele brakowało, a nie miałbym już tej przyjemności.
— Ah! ah! odezwał się Bartłomiej powoli przychodząc do siebie, więc to pan puściłeś mi krew?
— A tak, rzekł Salvator starannie ocierając lancet i wkładając go do puzderka.
— Więc pan nie chciałeś mojej śmierci?
— Ja? A toż dlaczego miałbym chcieć twojej śmierci?
— Ha! Bo jak pan mnie z góry na dół zrzuciłeś ze schodów, to ja pomyślałem, że człowiek wtenczas tylko to czyni, kiedy chce drugiego zabić.
— Ależ warjat jesteś!
— Nie. Rozumiem, że można zabić człowieka, który doprowadza do gniewu, a ja pana doprowadziłem do gniewu, nie chcąc zamknąć okna, ale skoro raz chciałem, żeby było zamknięte, toć, rozumiesz pan, nawet za rozkazem pańskim nie mogłem go zamknąć, hoćbym się zniesławił we własnych oczach... a przytem ten fanfaron miał minę tak tryumfującą!
— Ten fanfaron dopomógł mi do uratowania ci życia.
Bartłomiej odwrócił się i spostrzegł Jana Roberta patrzącego nań z uśmiechem.
— A! jużcić i to prawda! rzekł.
Jan Robert podał mu rękę.
— No, no, nie gniewaj się, mój przyjacielu, przemówił.
— O! odrzekł Bartłomiej, ja nie jestem zawzięty, a skoro mi pan podajesz rękę...
— Wszak chętnie byłbym był od tego zaczął, odezwał się poeta, oddasz mi zapewne sprawiedliwość, że to ty się temu sprzeciwiłeś.
— Tak, prawda, rzekł Bartłomiej marszcząc brwi... Jużci też człowiek musi być okrutnie głupi, żeby tak oto, ni ztąd ni zowąd narażać się na przykrość, dlatego-że tam kobieta... Ale, rozumiecie to, panie Salvatorze? ona znowu powróciła z tym małym smykiem od Bobina. Ja go jednak nie mogę zmiażdżyć, tego małego łotra i on rachuje na to... Oh! ona wie co robi, ta niegodziwa, że nie wybiera sobie mężczyzny.
— No, no, uspokójmy się, Bartłomieju!
— Panu łatwo powiedzieć, co żyjesz z takim aniołem niebieskim, panie Salvatorze, ale zasługujesz na to, bo żyjesz tylko dla dobra drugich i trzebaby być obranym z rozumu, ażeby ci co złego uczynić. Ale co robić! Jakkolwiek stary, jestem dobrym ojcem i nie zasługuję na to, aby mi odbierano córkę! Oto trzy dni już szukam dziecka, jak szalony... ona mi ją zapewne schowała u tej czarownicy, swojej matki, ale z tą nie ma rady; jak tylko mnie zobaczy zaraz wrzeszczy, że ją zabiją i przez to jużem dwie noce przespał w kozie. O! prześpię ich cztery, sześć, ośm, ażeby zobaczyć moją córeczkę, moją małą Fifinę... To mój kochany cherubinek, będzie miała dwa lata na święty Jan.
I kolos zaczął płakać jak kobieta.
— A co panu mówiłem? zapytał Salvator Jana Roberta, który ciekawie przyglądał się temu.
— To prawda, odrzekł poeta.
— No, no, będziesz miał swoją córkę.
— Zrobisz to, panie Salvatorze?
— Skoro ci przyrzekam...
— Tak, masz pan słuszność, a ja ustrzeliłem bąka; skoro pan przyrzekasz, to oczywiście zrobisz... O! zrób to, panie Salvatorze, zrób, a jak będzie potrzeba, to widzisz pan, ja już cię nie narażę na to, ażebyś mnie rzucał na łeb ze schodów. Powiesz mi tylko: „Janie Byku, zrzuć się!“ a ja się sam zrzucę.
— Panie Salvatorze, rzekł wracając człowiek, który chodził do szpitala, już otwarte.
— Przecież nie dla mnie, spodziewam się, zawołał Bartłomiej.
— A dla kogoż? zapytał Salvator.
— Ja tam nie pójdę.
— Jakto, nie pójdziesz?
— Janie lubię szpitala; szpital dobry dla nędzarzy, a ja mam jeszcze, chwała Bogu, tyle, że mogę się leczyć w domu.
— Tak, tylko, że w domu nie ma dobrego dozoru; w domu je się zawcześnie, pije zawcześnie, a kiedy kto się dwa albo trzy razy leczy w domu, tak jak ty się leczysz, to pewnego dnia idzie do szpitala, by zeń wyjść dopiero kiedyś, w nocy... Dalej, Bartłomieju, dalej!
— Ależ ja nie chcę iść do szpitala, mówię panu!
— A więc dobrze, wracaj do domu i sam sobie szukaj córki; zaczynasz mnie nareszcie nudzić.
— Panie Salvatorze, pójdę, gdzie chcesz... Panie Salvatorze, gdzie jest szpital? Ależ ja poważam i czczę szpital; oto jestem.
— Tak, to dobrze.
— Ale pan jej odbierzesz moją Fifinę, prawda?
— Przyrzekam ci, że za trzy dni będziesz miał o niej wiadomość.
— A co będę robił przez te trzy dni?
— Będziesz siedział spokojnie.
— Troszkę prędzej, gdyby można; nieprawda, panie Salwatorze?
— Zrobię co będę mógł. Ruszaj.
— Dobrze, dobrze, idę, panie Salwatorze. No, to śmieszne! gdzież mi się nogi podziały? nie mogę już iść!
Salwator dał znak, dwaj ludzie zbliżyli się do Bartłomieja, który oparł się na nich i odszedł, mówiąc;
— Przyrzekłeś mi pan za trzy dni najdalej dać wiadomość o córce, panie Salwatorze, nie zapomnij.
I z drugiej strony ulicy, przed bramą szpitala, która miała się za nim zamknąć, cieśla krzyczał jeszcze:
— Nie zapomnij o mojem biednem dziecku, panie Salwatorze!
— Miałeś pan słuszność, rzekł Jan Robert, nie w szynku to trzeba poznawać ludzi.

XII.
To co słychać było na przedmieściu św. Jakóba w nocy z ostatniego wtorku na popielec, w dziedzińcu farmaceuty.

Po skończeniu operacji, po umieszczeniu chorego w szpitalu, nie pozostawało nic dwom młodzieńcom, tylko iść dalej, z tą pocieszającą myślą, że gdyby nie była przyszła im fantazja włóczyć się po ulicach nocą, o godzinie trzeciej, to byłby umarł człowiek, mający jeszcze ze trzydzieści lub czterdzieści lat życia przed sobą.
Lecz przed odejściem, Salwator prosił gospodarza o trochę wody na miednicę, dla obmycia rąk krwią obryzganych.
Wody było podostatkiem, ale miednice rzadkie były u czcigodnego farmaceuty, jedyna jaką posiadał, zawierała krew wydobytą przez Saiwatora z żyły cieśli a Salwator mocno zalecił, aby starannie zachowano tę krew dla pokazania lekarzowi, odbywającemu w szpitalu Cochin ranną wizytę.
Żądanie młodzieńca wyglądało przeto zrazu na niedyskrecję.
Farmaceuta popatrzył na około siebie i nareszcie rzekł do Salvatora:
— Ha! jeżeli pan chcesz dobrze obmyć ręce, to wejdź na dziedziniec i obmyj je sobie u pompy.
Salvator zgodził się, kilka kropel krwi bryznęło także na ręce Roberta i ten przeto poszedł za nim.
Ale nader przyjazne wrażenie zatrzymało ich na progu furtki od tego dziedzińca. Obaj spojrzeli po sobie. Rzeczywiście, zdziwienie ich było wielkie; usłyszeli naraz, za otworzeniem się drzwi od kuchni farmaceuty, pośród ciszy i milczenia pogodnej nocy, drganie prześlicznych akordów, jakby z miejsca zaczarowanego wychodzących.
Zkąd pochodziły te słodkie dźwięki? z jakiego miejsca? z jakiego niebiańskiego instrumentu? Był opodal wysoki mur klasztoru. Czy więc wiatr wschodni zrywał z kościelnego organu te urocze akordy i rzucał je na rzadkich przechodniów ulicy świętego Jakóba?
Czy sama święta Cecylia zstąpiła z nieba na ten pobożny dom, by obchodzić popielec?
W istocie, muzyka jaką słyszeli nasi dwaj towarzysze, nie była ani arją z opery, ani wesołem solo granem po powrocie z balu maskowego. Był to może psalm, hymn, karta wydarta z jakiej starej muzyki biblijnej. Może śpiew Racheli opłakującej syny swej w Raamie i nie chcącej pocieszyć się, gdy ich już nie było. Zapewne, bo przy słuchaniu tej melodji, zdawało się widzieć przechodzące nakształt żałosnych cieniów, wszystkie święte hymny miłości, wszystkie religijne melodje Sebastjana Bacha i Palestryny. Gdyby trzeba było nadać imię tej przenikającej fantazji, nazwalibyśmy ją „Rezygnacją“. Nie było dla niej właściwszej i wyrazistszej nazwy.
Nuta korzystne dawała świadectwo o kompozytorze. Musiał on być smutnym i zrezygnowanym, jak jego muzyka; obu młodzieńcom jednocześnie przyszła ta myśl do głowy.
Zaczęli więc od tego, po co tu przyszli, to jest od obmycia sobie rąk; poczem postanowili wyszukać wirtuoza.
Po skończonej operacji, aptekarz przyniósł im serwetę; w zamian za to, Jan Robert, by go wynagrodzić za wszystkie trudy, dał mu sztukę pięciofrankową.
Za tę cenę aptekarz radby był wstawać trzy razy na noc. To też rozpływał się w podziękowaniach. Co widząc Jan Robert, prosił o pozwolenie pozostania jeszcze kilka chwil na dworze dla wysłuchania żałosnej melodji, która wciąż rozlewała się w powietrzu.
— Zostańcie panowie jak długo chcecie! odpowiedział aptekarz.
— A pan? zapytał Jan Robert.
— Oh! mnie to nie przeszkadza, z uwagi, że zamknę drzwi i położę się spać napowrót.
— A jakżeż my wyjdziemy?
— Drzwi od ulicy zamykają się tylko na klamkę i na zasuwkę, dosyć będzie odsunąć zasuwkę i podnieść klamkę a będziecie na ulicy.
— A kto zamknie drzwi za nami?
— Ba! drzwi! chciałbym mieć tyle tysięcy franków dochodu, ile razy na rok one stoją otworem.
— A więc wszystko dobrze? rzekł Jan Robert.
— Wszystko dobrze, odparł uradowany herborysta.
Potem zamknął drzwi i pozostawił dwóch młodzieńców panami dziedzińca.
Przez ten czas Salvator zbliżył się do jednego z okien na dole, przez którego szyby widać było światło.
Widocznie z tego pokoju, do którego należało to okno, wychodziła melodja.
Salvator spróbował pociągnąć do siebie okiennice; nie były zaczepione wewnątrz i rozeszły się. Wtedy, przez otwór w firance, spostrzegli młodego, trzydziestoletniego mężczyznę, który siedząc na dość wysokim taburecie, grał na wiolonczeli. Chociaż miał przed sobą na pulpicie otwarte nuty, młodzieniec nie zdawał się zaglądać w nie, lecz oczy jego były wzniesione w niebo; zdawał się nawet nie mieć świadomości o tem co grał: postawa jego wyrażała człowieka szarpanego smutnem uczuciem, ręka machinalnie prowadziła smyczek, ale myśl była gdzie indziej. Odbywała się w nim widocznie straszna walka; zapewne walka woli z boleścią, bo od czasu do czasu czoło jego zachmurzało się, a dobywając wciąż najsmutniejsze akordy z instrumentu, zamykał oczy, jak gdyby nie widząc rzeczy zewnętrznych, tracił razem z niemi poczucie bólu wewnętrznego. Nareszcie wiolonczela zdała się, jak człowiek konający, wydawać rozdzierający okrzyk i smyczek wypadł z ręki muzyka.
Czy dusza została zwyciężoną? Człowiek płakał. Dwie łzy płynęły po jego policzkach. Muzyk wziął chustkę, wolno otarł oczy, pochylił się, podniósł smyczek; pociągnął nim po strunach i znowu począł śpiew właśnie w miejscu, na którem go przerwał. Serce było zwyciężone: dusza bujała ponad boleścią na skrzydłach siły! Dwaj młodzieńcy z głęboką uwagą i wielkiem zajęciem wsłuchiwali się w ten samotny dramat, rozgrywający się przed ich oczyma.
— I cóż? rzekł Salvator tonem zapytania.
— To nie do uwierzenia! odpowiedział Jan Robert, ocierając łzy.
— Oto jest romans, którego poszukiwałeś mój kochany poeto; on jest tu, w tym ubogim domu, w tym człowieku, który cierpi, w tej wiolonczeli, która płacze.
— Czy znasz pan tego człowieka? zapytał Jan Robert.
— Ja? Bynajmniej! odpowiedział Salvator, nie wiem jak się nazywa, nie widziałem nigdy, ale nie potrzebuję go znać, ażeby ci powiedzieć, że w nim jest jedna z najsmutniejszych kart księgi ludzkiego serca. Człowiek, który ociera łzy i wraca do dzieła z taką prostotą, jest człowiekiem silnym, przysięgam ci! a iżby taki człowiek płakał, to boleść jego musi być ogromną. Wejdźmy i poprośmy, niech nam opowie dzieje swoje.
— Myślisz pan? zapytał Jan Robert, zatrzymując go.
— O niczem więcej tylko o tem, odpowiedział Salvator, zbliżając się do drzwi i szukając młotka lub dzwonka.
— I pan sądzisz, mówił dalej Jan Robert, powtórnie zatrzymując swego towarzysza, pan sądzisz, że ten człowiek opowie pierwszemu lepszemu swą niedolę?
— Najsamprzód my nie jesteśmy pierwszymi, lepszymi, panie Janie Robercie: my jesteśmy...
Salvator zatrzymał się.
Jan Robert myślał, że się wyrwie jaki błysk, za pomocą którego będzie mógł przeczytać, a przynajmniej przesylabizować kilka słów z przeszłego życia swego towarzysza.
— My jesteśmy filozofami, dopowiedział Salvator.
— A tak! filozofami, powtórzył Jan Robert zdekoncertowany.
— A wreszcie nie wyglądamy ani na pijanych burszów, ani na emancypowanych studencików, ani na ciekawych plotkarzy; dyplom porządnych ludzi wypisany jest na naszym czole. Nie wiem, jakie pan miałeś o mnie zdanie na pierwsze spojrzenie, ale ja gotów jestem ręczyć, że ktokolwiek ciebie pierwszy raz zobaczy, i choćby tylko raz, ten bez namysłu otworzy ci swoje serce, tak jak ja otwieram ci rękę moją.
I Salvator podał rękę młodemu poecie, jak patent uczciwości wręczony uczciwemu człowiekowi.
— Wejdźmy więc śmiało, mówił dalej Salvator, wszyscy ludzie są braćmi i winni sobie pomoc; wszystkie dusze są siostrami i winny się wspierać.
Te ostatnie słowa wymówił z uczuciem niewysłowionej melancholji.
— Ha! skoro tak pan chcesz, to idźmy! rzekł Jan Robert.
— Czyż nie usunąłem jeszcze wszystkich pańskich skrupułów i masz mi jeszcze co do zarzucenia?
— Nie... Nie jestem wszakże tak pewnym jak pan, czy nas muzyk dobrze przyjmie.
— On cierpi, a więc potrzebuje się wyżalić, rzekł sentencjonalnie Salvator, my będziemy istotami opatrznościowemi, posłańcami Boga! Człowiek zrozpaczony nie ma nic do stracenia, zyskać może tylko coś, dzieląc się swoją goryczą. Wejdźmy więc śmiało, a jeżeli panu pozostaje aby cień wahania, to powiem, że teraz już nie sama ciekawość, ale obowiązek mnie powołuje.
I nie czekając na odpowiedź Jana Roberta, Salvator, nie znalazłszy ani młotka, ani dzwonka, zastukał trzykrotnie do drzwi na sposób wolnomularzy.
Przez ten czas Jan Robert uważał przez szybę, jakie wrażenie na muzyku wywrze ta przerwa.
Muzyk powstał, położył smyczek na taburecie, instrument oparł o ścianę i poszedł otworzyć drzwi, nie objawiwszy najmniejszego znaku zdziwienia.
Spokój ten był w doskonałej zgodności z opinją Salvatora.
Albo ten człowiek czekał na kogo, a na kogoż miał czekać, jeśli nie na jakiego przyjaciela? Albo też tak był zobojętniały na rzeczy tego świata, że nic go nie dziwiło, u w takim razie mógł bez przyjemności, ale bez niezadowolenia przyjąć odwiedziny dwóch młodych ludzi.
— Z kim mam zaszczyt mówić? zapytał spostrzegłszy Salvatora i Roberta.
— Z nieznajomymi przyjaciółmi, odpowiedział Salvator.
To słowo dostatecznem było dla muzyka.
— Proszę wejść, rzekł bez zwrócenia uwagi ani na dziwną wizytę, ani na godzinę nocną . Dwaj młodzieńcy udali się za nim, Jan Robert, idąc ostatni, zamknął drzwi za sobą.
Znaleźli się tedy w tym samym pokoju, w którym widzieli muzyka przez szybę.
Był to pokój, którego prostota zadziwiała i sprawiała zarazem przyjemność; nawet nie pokój, izdebka, ale rozkoszna, czysta i biała od góry do dołu; istna cela mnicha z rzadkości sprzętów, istny pałac dziewiczy ze skromnego i delikatnego smaku, towarzyszącego ich wyborowi.
Dziwiło za wejściem zobaczenie w niej młodego mężczyzny i z rumieńcem na czole mogłaby ci przyjść myśl, że ten młody mężczyzna chyba gwałtem wdarł się do tego skromnego gniazda. Czyż to nie sypialnia dziewczęcia, którą widać było po za firanką z białego muślinu? a też róże miesięczne, co kwitły w małych szklankach kryształowych?... Jakież to ręce doglądały tych różowych ptaszków co drzemią w klatce, jeśli nie ręce dwunastoletniej dziewczynki?... Albo to nie był pokój młodzieńca, albo młoda dziewica mieszkała z nim, zapewne siostra, a jednak na pierwszy rzut oka, muzyk zdawał się sam mieszkać.
Czy wolno przypuszczać, że inna kobieta, prócz siostry, miała prawo wnijść do tego pokoju?... Nie.
Pokój był skromny; czoło młodzieńca świetlane. Nigdy kobieta zbrukana nie weszła do tego pokoju. Nigdy cień złej myśli nie zmarszczył powierzchni tego czoła. Tłomaczyło się to w ten sposób: Tak, młodzieniec ten mieszkał tam, ale siostra doglądała jego mieszkania, czyściła je, odświeżała, stroiła kwiatami. Jakimże więc sposobem można było być smutnym w tem schronieniu?
Dwaj młodzieńcy, których gospodarz prosił siedzieć, nie chcieli tego uczynić, przed oznajmieniem celu swych odwiedzin.
— Panie, odezwał się Salvator, nim się u pana rozgoszczę, pozwól mi uczynić zapytanie. Czy jest w mocy ludzkiej przynieść ulgę w niedoli, jakiej pan zdajesz się doświadczać?
Muzyk spojrzał na tego, co mu zadał tak filantropijne pytanie, z tymże samym spokojem, jakiego dał dowód, o godzinie trzeciej zrana otwierając drzwi swego mieszkania, nawet nie zapytawszy się: „Kto tam?“
— Nie, panie, odpowiedział poprostu.
— Skoro tak, rzekł Salvator, to nie mamy tu co robić. Pozwól pan jednak, dla wytłomaczenia się, powiedzieć, dlaczego odważyliśmy się mieszać panu spokój. Pan... (i Salvator wskazał ręką na Roberta); pan ten ma właśnie pisać książkę o cierpieniach człowieka, studjuje więc kiedy może i gdzie może. Wszedłszy na ten dziedziniec, usłyszeliśmy pana, podeszliśmy bliżej, i przez szyby okien widzieliśmy cię płaczącego.
Młodzieniec westchnął.
Salvator mówił dalej:
— Jakakolwiek jest przyczyna tej boleści, łzy twoje głęboko nas wzruszyły i przyszliśmy ofiarować ci naszą sakiewkę, jeżeliś ubogi, ramię, jeżeliś słaby, serce, jeżeliś smutny.
Oczy muzyka zaszły łzami, ale na ten raz były to łzy wdzięczności. W słowach Salvatora, w tonie, w jakim były wypowiedziane, w fizjognomji, jaka im towarzyszyła, w całej wreszcie osobie szlachetnego młodziana była taka prawość, taka szczerość, taka wielkość, tak głębokie dla blźniego współczucie, że coś gwałtem do niego pociągało. Takiem też uczuciem wiedziony muzyk, wyciągnął doń obie ręce.
— Żałuję, rzekł, tych co chowają ranę swą przed ludźmi, nadewszystko jeżeli ta rana krwawiąca! Ukazać braciom swe rany, jest to nauczyć jak ich mają unikać. Siadajcie bracia, i posłuchajcie mnie.
Dwaj młodzieńcy umieścili się, jak im było najdogodniej; to jest, Jan Robert usiadł w fotelu, a Salvator stanął oparty o ścianę.
Muzyk rozpoczął.

XIII.
Uczeń i nauczyciel.

A teraz niech nam czytelnik pozwoli w opowiadaniu tem wyręczyć opowiadającego; będzie ono przez to zupełniejsze, gdyż da nam sposobność powiedzieć o tym samym człowieku, którego wyprowadziliśmy na scenę, to co skromność jego powiedziećby mu nie pozwoliła.
Siedm lat przed zaczęciem olbrzymiej historji, w jaką odważyliśmy się zapuścić, ten sam pokój zamieszkały dziś przez wiolonczelistę i wzbudzający podziwienie dwóch młodzianów, wcale do siebie nie był podobnym.
Zamiast firanki z białego muślinu osłaniającej łóżko i nadającej alkowie pozór małej kapliczki, zamiast figury Matki Boskiej stojącej nad kominkiem i wyciągającej obie ręce nad mieszkańcami tego pokoju, jakby wiekuiste błogosławieństwo; zamiast tych dwóch lichtarzy z różowemi świecami, które obok muślinu i figury Panny Naświętszej, nadawały ustroniu cechę spokoju i błogości, była to prosta izba, z podłogą kamienną, wąska, zimna i wilgotna, bez wonnych kwiatów, bez śpiewnych ptaszków, bez obicia papierowego.
Jedyną ozdobę ścian stanowił stary sztych, przedstawiający „Melancholję,“ Alberta Dürera i małe kwadratowe zwierciadło, w żółtych drewnianych ramach.
Głąb pokoju zawieszona była wielką firanką z zielonego płótna, która, gwoźdźmi przybita do belek stropowych, spadała aż do tafli kamiennych, służących za posadzkę; dla odjęcia nawiedzającemu smutnego widoku jakiejś nędznej łożnicy.
Pokój ten, słowem, był najnędniejszem i najsmutniejszem mieszkaniem, jakie można sobie wyobrazić; serce się krajało przy obejrzeniu się dokoła, daremnie bowiem szukałbyś jakiego punktu, na którymby z przyjemnością oko spocząć mogło: mury potniały nędzą; belki stropowe gnąc się pod ciężarem, które dźwigały od jakich może lat trzystu, groziły zawaleniem; atmosfera była ciężka i zepsuta.
Na widok lufcika wykrojonego we drzwiach, przejmował dreszcz, jakby na widok celi więziennej. Była to, w samej rzeczy, nietyle cela surowego pustelnika, jak raczej komórka warjata.
Z wyjątkiem starego, dębowego stołu, czarnej tablicy przeznaczonej do pisania kredą, pulpitu, na którym stał duży wolumin zawierający zapewne dzieła Haendla albo psalmy Marcella; z wyjątkiem dosyć długiej ławy na ośm lub dziesięć osób, wysokiego taburetu i słomianego krzesła, wnętrze pokoju było tak nagie jak i ściany.
Mieszkańcem tej komnaty był ubogi bakałarz cyrkułu św. Jakóba.
W epoce tej, to jest około roku 1820, zdołał on skutkiem cierpliwości, założyć na tem przedmieściu małą szkółkę dla dzieci. Za umiarkowaną cenę pięć franków na miesiąc, którą niezawsze wypłacano mu regularnie, uczył on, według swego programu, czytać, pisać, historji świętej i czterech działań arytmetycznych, ale w rzeczywistości, uczył daleko więcej niż jego program.
Będąc synem ubogiego czynszownika z prowincji, posłanym był w dziesiątym roku życia do kolegjum Ludwika Wielkiego. Zaledwo otwarto przed nim książki, aliści rozumny nauczyciel, którego kierunkowi był powierzony, poznał w nim umysł niezwykły i zdolności rzadkie.
Nauczyciel ten, skromny i uczciwy człowiek, stary latami, młody sercem; dąb, który puściłby szerokie konary na słońce świata, ale pozbawiony ciepłego powietrza i ożywczych soków, znędzniał i skarłowaciał za wilgotnemi i zbutwiałemi murami kolegjum, nauczyciel ten, po roku, powziął przyjaźń dla swego ucznia i przywiązał się do niego, jak ojciec do swego ostatniego dziecięcia.
On także, przed trzydziestu laty, przybył z głębi prowincji do Paryża, nieswój pośród tego społeczeństwa w miniaturze, zwanego kolegjum, otoczony synami zamożnych rodzin, młodzieżą bogatych, on, ubogi z rodu, równie jak i jego uczeń, w którym się odradzał niejako, żałował nieraz tej zielonej drożyny wiodącej do ojczystego folwarku, gorzkiemi łzami płakał na wspomnienie swobody, jaką tchnęło powietrze jego stron rodzinnych, nareszcie, tak jak i jego uczeń, zamknął oczy, by zapomnąć przeszłości i rzucił się na tę suchą i chrapowatą drogę nauki, gdzie najbystrzejszy zawsze się zaczepia o jakieś zagadnienia nierozwiązalne, o jakąś nieznaną teorję.
To sympatyczne podobieństwo ubóstwa, inteligencji i osamotnienia, zrazu jak powiedzieliśmy, natchnęło starego nauczyciela głębokiem uczuciem dla małego Justyna — takie było imię chłopca.
Zlewając nań pierwsze krople wiedzy, starał się osłodzić mu jej gorycze, podawał mu rękę w gęstwinach tamujących pierwszy dostęp do nauki, odgarniał ostre ciernie, palące pokrzywy; słowem troskliwość jego nic nie zaniedbała, by utorować uczniowi drogę po zaroślach tego nieznanego kraju.
Ze swej strony Justyn, powziął dla starego nauczyciela uczucie silne, jak syn dla ojca, wdzięczne jak uczucie ucznia dla mistrza. To też skoro wybiła godzina rekreacji, Justyn, schowawszy książki i kajety do „fachu,“ jak nazywają w szkołach, trzema skokami przebiegał dziedziniec, i czy dla tego, że rekreacja nie robiła mu przyjemności, czy wreszcie, że jedynym jego przyjacielem był stary nauczyciel, jak tylko godzina rekreacji wybiła, Justyn szedł do jego pokoju i wtedy zawiązywała się między nimi najprzyjemniejsza rozmowa.
To dzieje powszechne, to mitologja, to podróże, były przedmiotem pogawędki; to znowu dzieła starożytnych poetów lub wielkich artystów.
A gdy zajrzał do pokoju wesoły słońca promień, przynoszący z sobą jakoby wspomnienie pól, zapach lasów, to zaraz wiersze Wirgilego i Homera, tych dwóch kapłanów natury, wyrastały na ich ustach jak kwiaty na ziemi w miesiącu kwietniu; starzec podziwiał poetów, patrząc przez naturę, a chłopcu ukazywał naturę, przez strofy poetów.
Niedziela zwłaszcza, w zwojach swej białej tuniki, przynosiła najmilsze w tygodniu godziny. Zimą przy kominku,, latem w lasach Wersalskich, Meudońskich lub innych, cały dzień już mogli przebyć razem. O! jakże korzystali z tej niedzieli oczekiwanej przez sześć dni, by zawiązać długą rozprawę o jakimś punkcie spornym.
Jednego dnia, jaki stary kolega nauczyciela przyszedł go nawiedzić; innego znów odczytywano po dziesięć razy list nadeszły od rodziny, słowem, była nieustanna pogadanka nauczająca lub zajmująca. Jeżeli przypadkiem, a przypadek taki zdarzał się ledwie dwa lub trzy razy na rok, nauczyciel zaproszony został na jaką uroczystość, na obiad urzędowy, do dyrektora lub jakiego dygnitarza uniwersytetu, gdzie nie mógł zabrać z sobą Justyna, uczeń używał niedzielnej rekreacji z drugim chłopcem, swym rówiennikiem, ubogim i osamotnionym jak on, ale o tyle tępym o ile on był obojętnym.
Był to niemal jedyny towarzysz, jakiego miał w całym zakładzie, nie dla tego, ażeby inni uczniowie byli mu antypatyczni, przeciwnie, kochałby był wszystkich, ale byt przez wszystkich opuszczony.
Nierówność majątkowa rozdzielała dzieci już w szkołach, tak jak później rozdzieli ludzi w społeczeństwie, a dwaj koledzy szkolni, których złączony cień widać na murach szkolnego dziedzińca w dniu rekreacji, są to dwaj ubodzy albo dwaj bogaci.
Pewnego dnia, stary nauczyciel Justyna ukazał mu się w zupełnie nowem świetle. Oddawna już przygotował on niespodziankę równie przyjemną jak nieoczekiwaną.
Pokój, który zajmował poczciwy Miller, było to nazwisko starego nauczyciela, leżał nad infirmerją; trzeba więc było zachować się cicho, a podłoga była tak cienka, że słychać było najlżejsze kroki.
W dobroci swej, stary nauczyciel obawiał się sprawić najmniejszą przerwę w spoczynku chorych; odmówił więc sobie jedynego zadowolenia, które wzruszało jego serce: kochał on muzykę i grał na wiolonczeli z całą umiejętnością i zamiłowaniem wiolonczelisty niemieckiego.
Owóż, jak powiedzieliśmy, od trzech lat zamieszkania w tym nieszczęśliwym pokoju, czyli mniej więcej od wejścia do zakładu Justyna, nie dotknął on ani smyczka, ani wiolonczeli, czekał jednakże bez narzekania chwili, kiedyby mógł wrócić do ulubionej rozrywki w nowym pokoju, który przeznaczano i obiecywano od półtora roku.
Nadszedł nareszcie dzień oczekiwany. Była to miła dla Justyna niespodzianka, gdy ukochany jego mistrz, rozgospodarowawszy się w nowem mieszkaniu, wydobył pierwsze akordy z wiolonczeli, z tego poważnego i melancholijnego jak skarga leśna, instrumentu.
Justyn zapadł w głęboką ekstazę i dopóki grał Miller, on słuchał z rękami złożonemi.
Od tej chwili Justyn nie dał spoczynku swemu nauczycielowi, musiał on go obdzielać skarbami harmonji, uśpionemi od tak dawna, a które zbudziwszy się, poruszyły wszystkie struny jego duszy.
Codziennie Justyn przychodził na lekcję, czyli codziennie poświęcał muzyce czas obracany dawniej na rekreację. Wtedy, odgrywali dzieła mistrzów; porównywali starych z nowemi, Porporę z Weberem, Bacha z Mozartem, Haydna z Cimarosą; piętnowali plagiatorów, przebiegali dzieje muzyki, od jej początków i śpiewu Gregorjańskiego, do Guya z Arezzo, a od tego aż do naszych czasów; następnie, ale tylko w sposób epizodyczny, wracali do malarstwa i poezji, tych dwóch sióstr; słowem jak dawniej mistrz oprowadzał swego ucznia po zielonych polach umiejętności, tak teraz wiódł go po lazurowych przestrzeniach sztuki.
Wszystkie te ziarna, czułą i rozumną zarazem ręką rzucane w serce chłopca, zakwitły i wydały owoc w osamotnieniu.
Osamotnienie ma to w sobie dobrego, że zmusza człowieka do zrozumienia niewypowiedzianej czułości, jaka jest w nim, czułości o której on nie wiedziałby nigdy, uwikłany w egoistyczne społeczeństwo, które zabiera nam połowę życia; samotność nadzwyczajna człowieka do ciągłego zastanawiania się nad sobą: jest to ciągła medytacja.
Samotność złych czyni dobremi, dobrych lepszemi. W milczeniu Bóg przemawia do serca człowieka; w samotności, człowiek przemawia do Bożego serca. Samotność we dwoje jest lepszą jeszcze jak pojedyncza: samotność we dwoje, to marzenie, powieść czarodziejska.
I marzyli też tak, stary nauczyciel ze swym uczniem, marzyli siedm lat, aż nagle zbudziła ich boleść.
Raz w niedzielę, w lutym 1814 roku, nadszedł list tygodniowy, od rodziny Justyna. Zapieczętowany był czarnym lakiem. Nie było to pismo ojca, ani też matki. Czy ojciec umarł? czy matka umarła? Jeżeli choć jedno z nich żyło, czemu samo nie doniosło strasznej nowiny?
Justyn ze drżeniem list otworzył.
Nieszczęście dosięgło dalej, niż mogło przewidywać najsmutniejsze przeczucie.
Nieprzyjaciel sprzymierzony zniszczył zbiory, zrabował gumna, podpalił folwark; matka, rzucając się na łóżeczko córki, by ją wyrwać z płomieni, wypaliła sobie oczy. Matka oślepła! Ale ojciec! czemuż on nie napisał? Ojciec, stary żołnierz z czasów Rzeczypospolitej, stracił głowę widząc ogrom swego nieszczęścia, wziął strzelbę i zaczął z nią polować na nieprzyjaciela. Zabił dziewięciu jezdnych. Lecz mierząc do dziesiątego, nie spostrzegł, że sam wpadł w zasadzkę, i otrzymał razem dwanaście strzałów: dwie kule przeszyły mu piersi, trzecia strzaskała głowę! Padł sztywny na ziemię.
Nauczyciel dzielił boleść ucznia; łzy starca i dziecka połączyły się, ale nic nie pomogły żale, trzeba było się rozstać. Justyn ucałował swego drugiego ojca; nauczyciel zasłużył na to imię, bo jeśli chłopiec od pierwszego otrzymał życie, od drugiego otrzymał więcej, bo wykształcenie duszy.
Dwaj przyjaciele rozłączyli się.

XIV.
Walka z życiem.

Po śmierci ojca, mając matkę ślepą, siostrę do pracy za małą, dom spalony, zbiory zniszczone, co czynić miał biedny Justyn?... Chłopiec szesnastoletni?
Napisał to wszystko zasięgając rady nauczyciela. Na odpowiedź niedługo czekał. Miller doradzał Justynowi wracać do Paryża. Czyż Paryż nie jest pełnym środków i sposobów? On wreszcie starać się będzie, wedle możności, dopomagać mu.
Poczciwy ten człowiek był ubogi, ale był sam a więc bogaty.
Oddał cały swój mały mająteczek, dziesięcioletnią oszczędność, do rozporządzenia Justyna i namawiał go, ażeby zamieszkał w domu sąsiednim.
Dumą byłoby odmawiać; Justynowi do głowy to nawet nie przyszło.
Wtedy to osiadł w Paryżu, w domu na przedmieściu św. Jakóba, do którego weszli Salvator i Jan Robert. Zamieszkał w nędznej komnacie, której staraliśmy się dać opis czytelnikowi.
Przez cały rok daremnie chodzi na wszystkie strony za lekcjami. Każdy śmiał się w nos szesnastoletniemu nauczycielowi. W drugim dopiero roku dostał kilka korepetycyj, ale szczupły zarobek nie wystarczał na utrzymanie trzech osób.
Korepetycje te zajmowały mu tylko trzy godziny dziennie; przemyśliwał zatem, czegoby się chwycić jeszcze. Dowiedział się, że zawakowało miejsce nauczyciela muzyki na jednej z pensyj żeńskich; udał się tam z listem polecającym od pana Millera i przedstawił się przełożonej pensji.
Przyjęto go z otwartemi rękami.
Poczciwy nauczyciel napisał w liście, że przyjęcie jego protegowanego i danie mu wakującego miejsca, byłoby wyświadczeniem jemu samemu prawdziwej przysługi. Dodał, że młodzieniec ten bardzo potrzebuje pracy.
Przełożona, dowiedziawszy się, że protegowany pana Millera jest ubogim, domyśliła się, że go dostanie małym kosztem. Ofiarowała mu dwadzieścia franków na miesiąc.
Stary nauczyciel, który pysznił się swym uczniem, radził mu nie przyjmować. Justyn przyjął.
Z temi dwudziestoma frankami na miesiąc i zarobkiem z korepetycyj, można było utrzymać się skromnie, bardzo skrom nie; ale przecież życie materjalne było zapewnione. Z tej więc strony obecnie nie było ważnego powodu do niepokoju. Przeszłość była czarną; teraźniejszość była tylko ciemną.
Niepokój dopiero zaczynał się w chwili, kiedy imię kochanego mistrza wymówiono w domu. A nie wybiła ani jedna godzina na kościele św. Jakóba, by tego nazwiska nie wymówiono. Winni mu byli skarb, który pożyczył; tysiąc franków, sumę ogromną, której Justyn nie zarabiał przez rok. Jak mu ją zwrócić, gdzie znaleźć robotę? Szukano jej wszędzie.
Matka była ślepa, siostra pracowita, ale wątła i prawie zawsze chora.
Jakiś handlarz drzewa z bulwaru Mont-Parnasse, potrzebował buchaltera dwa razy na tydzień. Justyn udał się do niego. Ubiór jego, nie będąc najuboższym, był jednak nader skromny; handlarz drzewa płacił pięćdziesiąt franków poprzednikowi, dandemu z przedmieścia, który przychodził wtedy tylko do roboty, kiedy grosza nie miał w kieszeni, lub kiedy romanse mu pozwalały. Handlarz ofiarował Justynowi dwadzieścia pięć franków; Justyn przyjął.
Przy najściślejszej oszczędności, urywając sobie naw et w rzeczach najpotrzebniejszych, potrzeba było czterech lat dla zebrania tysiąca franków.
Jego lekcje grecczyzny i łaciny, lekcje muzyki i buchalterja, zajmowały mu nie mniej jak ośm godzin dziennie. Pozostawało mu więc jeszcze cztery godziny dnia i dwanaście godzin nocy. Szukał więc nowych uczniów i nowego zajęcia. Justyn czuł się zdolnym do wszystkiego, polegając na podwójnym obowiązku wspierania matki i wypłacenia się dobremu panu Millerowi.
Nowe zajęcie łatwiej było znaleźć, jak nowych uczniów.
Znalazł je. O kilka kroków od domu, cokolwiek w górę przedmieścia, była drukarnia, w której wychodziła gazeta codzienna; korektor, tęgi chłopak, który snać na dwanaście lat przedtem przeczuwał rok 1830, znużony poprawianiem korekt elegij rojalistowskich swojego pryncypała, wyższego urzędnika w ministerstwie, pewnego rana zerwał łańcuch, rozwinął skrzydła i odleciał. Właściciel gazety i drukarz, zakłopotani co zrobić z korektą dziennika, dowiedzieli się, że w sąsiedztwie mieszka młodzieniec uzdolniony do ciężkiej pracy. Zapytano go, czy zgadza się na przyjęcie tego miejsca.
Miejsce to było dla Justyna ziemią obiecaną. Justyn był o tyle szczęśliwy, że nic nie wiedział o polityce, którą nie miał czasu się zajmować; nienawidził tylko sprzymierzonych, którzy zajęli Francję, spalili jego folwark, wypalili oczy matce i osierocili siostrę. Ale co się tyczy opinji, nie miał on żadnej, a raczej jako ubogi i uczciwy chłopiec, miał tylko jednę: wyżywić matkę i siostrę, wypłacić się panu Millerowi.
Zwrócono jego uwagę, że trzeba przesiedzieć dwie trzecie nocy. Kiedy go zapytano, wiele chce za to, odpowiedział:
— Co dacie.
Wszedł więc, jako korektor do drukarni, w połowie roku 1818. W rok potem, zwrócił swemu staremu nauczycielowi tysiąc franków pożyczonych. Rokiem później oszczędził sześćset franków.
Jakież to piękne marzenia tworzył Justyn! Widział się po czterech latach z posagiem trzech tysięcy franków dla siostry i czterystu frankami na koszta wesela. Ale czemże on był? Wyrobnikiem, młynem, którego ruch zatrzymywał się tylko od drugiej do szóstej zrana.
O takich to mówiąc ludziach, jakieś święte usta wyrzekły; „Praca to modlitwa!“
Marzenia Justyna doznały losu wszystkich marzeń: rozpierzchły się. Justyn zachorował; febra tyfoidalna przybiła go na dwa miesiące do łóżka. Wtedy naraz zbrakło wszystkiego, według polskiego przysłowia; gdzie krótko tam się rwie.
Lekcje muzyki oddano wziętemu pianiście, który ich nie potrzebował. Był on wziętym, to też wtedy tylko przychodził, kiedy miał czas. Buchalterję powrócono dandemu, który utrzymywał, że się poprawił.
Skutkiem zbytniej gorliwości, dziennik rojalistowski upadł. A ponieważ korektor bez dziennika jest zbytkiem, którego były właściciel nie mógł sobie pozwolić, przeto odprawiono korektora. Pozostały korepetycje. Na nieszczęście, nadeszła pora wakacji i wszyscy uczniowie rozjechali się.
Szczęściem pozostał dobry pan Miller, najwyższa opatrzność biednej rodziny, który zastępował tę Opatrzność, gdy zajęta upadkiem wielkiego cesarstwa, odwróciła oczy od pożaru biednego folwareczku. Zwrócono mu jego tysiąc franków; mogli ich więc zażądać napowrót.
Justyn uczynił to celem swego pierwszego wyjścia z domu, przedmiotem pierwszej wizyty.
Słaby jeszcze, czepiający się murów, zawlókł się do nauczyciela. Zastał go w pokoju, siedzącego na małym tłomoczku, który tylko co zamknął.
— A! jesteś mój chłopcze! rzekł, chwała Bogu, że masz się lepiej.
— Lepiej, panie Millerze, odpowiedział Justyn, widzisz pan, pierwsze moje wyjście jest do ciebie.
— Dziękuję... Prawda, że i ja wybierałem się ażeby cię pożegnać.
— Jakto! pan wyjeżdżasz? zapytał Justyn z pewnym niepokojem.
— Tak, mój przyjacielu, wybieram się w wielką podróż.
— W jaką?
— Nie mówiłem ci o niej z uwagi, że gdybym powiedział, to byś nie był pożyczył ode mnie tych tysiąca franków, które mi oddałeś.
— O mój Boże!... pomyślał Justyn.
— Mówiłem ci, że pochodzę z tego samego miasta, co sławny wielki Weber; znaliśmy się będąc dziećmi, kochaliśmy się będąc młodzieńcami, jako człowiek dojrzały, podziwiałem go! Owóż przyrzekłem sobie, że przed śmiercią muszę zobaczyć się z autorem „Freiszyca“ i „Oberona“. Usilną pracą a ty wiesz dobrze, co to jest!... zaoszczędziłem tysiąc franków, by na starość użyć tej radości i dumy; miałem już odjeżdżać, kiedy zapotrzebowałeś moich biednych tysiąca franków. Powiedziałem sobie: „Ej, jesteśmy jeszcze młodzi, Pan Bóg użyczy życia Weberowi i mnie, póki Justyn nie zwróci mi tych tysiąca franków“.
— Drogi panie Miller!
— Dałem ci je, moje dziecko, ty przyjąłeś, widziałem wysilenia jakie czyniłeś, biedny galerniku honoru, by je zwrócić a ja, stary egoista, zamiast powiedzieć: „Nie pracuj tyle, masz czas; młodość ma środki, ale trzeba ich oszczędzać!“ nigdy ci tego nie mówiłem, mój biedny chłopcze, przepraszam cię. Pozwoliłem na to; prawda, mówiono mi nieraz: „Biedny Weber jest chory, nie pociągnie długo, piersi go bolą!“ nie licząc, że w jego muzyce były już ostatnie westchnienia odlatującej duszy... Nareszcie, z wielkim mozołem oddałeś mi tysiąc franków, ale przyznaj przynajmniej, żem ci o nich nigdy nie wspominał.
— A panie Miller!
— Nie, przysięgam ci, mój biedny chłopcze, potrzebuję, ażebyś mi to powiedział. Zaledwie dostałem je do rąk, powiedziałem sobie: „Dobrze! to będzie na wakacje!“ Rozumiesz? Gdyby Weber, którego nie widziałem dwadzieścia pięć lat, umarł!... Ale, dzięki Bogu, uściskam go przedtem! O! kochany, wielki człowiek! wczoraj odebrałem od niego list; siedzi w Dreźnie i pisze operę niemiecką dla króla Saskiego. Dziś zrana zapakowałem się, wziąłem bilet do Strasburga, a wieczór wyjeżdżam! Miałem iść cię uściskać, moje dziecko a że przyszedłeś, to razem zjemy śniadanie.
— A! panie Miller, wyszeptał Justyn stłumionym głosem, ja jeszcze nie jadam.
— Jaka szkoda, że nie możesz przejechać się ze mną! To niepodobna, nieprawdaż?
— Zgoła niepodobna.
— Rozumiem... Lekcje muzyki, korepetycje, buchalterja, korekta, musisz znowu wrócić do tego wszystkiego?
— Tak, westchnął Justyn.
Miller był tak uradowany, że nie słyszał westchnienia.
Westchnienie to jednak, tak smutne, jak ostatnia myśl Webera, było pożegnaniem ostatniej nadziei.
Justyn potrzebował tylko był powiedzieć: „Potrzebuję twoich tysiąca franków, kochany panie Millerze, by odzyskać zdrowie, potrzebuję twoich tysiąca franków dla wyżywienia matki i siostry, zobaczysz się z Weberem później a może i nie zobaczysz, ale zostań, dobry Millerze, zostań!“ Miller byłby może westchnął tak smutno jak Justyn, ale zostałby z pewnością.
Justyn nic nie rzekł, ucałował Millera, pożegnał go, powrócił do domu ze łzami w oczach i znękany upadł na łoże.
Tegoż samego dnia, o godzinie piątej Miller wyjechał do Drezna.
Po wyjeździe Millera, Justyn wyczerpał wszystkie środki. Przychodząc do zdrowia, Justyn czynił nowe wysiłki i chodził za odzyskaniem dawnych lekcyj i zjednaniem nowych, ale dwie trzecie rodziców odpowiedziało mu tem filantropijnem podziękowaniem:
— Pan „cieszysz się“ zbyt słabem zdrowiem.
Wtedy to młodzieniec, wyczerpawszy wszystką niemal odwagę, nadzieję i wiarę, zamyślił otworzyć początkową szkółkę na tem przedmieściu, obfitem w dzieci, ubogiem w środki.
Dobra jakaś robotnica odważyła się nasamprzód oddać doń syna, inna co się najmowała na dnie i nie mogła chłopca trzymać przy sobie, powierzyła mu go także, nie dla tego, ażeby się czego nauczył, ale żeby z nim kłopotu nie miała, trzecia przyprowadziła naraz dwóch uczniów, dwoje siedmioletnich bliźniąt.
Po półroczu miał ośmiu małych uczniów jeden w drugiego świeżych i różowych blondynów ale musiał ich pilnować cały dzień, a ośmiu tych uczniów przynosiło mu razem czterdzieści franków na miesiąc; bo, jak powiedzieliśmy, na początku poprzedniego rozdziału, za pięć franków na miesiąc oddawał im wszystkie bogactwa pisania, czytania i czterech działań arytmetycznych.
Tyleż wreszcie i dziś jeszcze płacą biednym bakałarzom, w tych zapadłych kątach stolicy.
Nareszcie, po dwóch latach, około miesiąca czerwca roku 1820, doszedł do ośmnastu uczniów, co czyniło mu tysiąc ośmdziesiąt franków na utrzymanie matki, siostry i siebie i za te pieniądze żyli wszystko troje, skoro słowo „żyć“ może się w ostateczności tłómaczyć parafrazą: Nie umierać z głodu.
Miller zaś pojechał do Drezna i powrócił; widział i ucałował Webera, zabawił z nim cały miesiąc wakacyjny, a za powrotem rzekł do Justyna:

— Wydałem co do grosza moje tysiąc franków, ale jakem wiolonczelista, nie żałuję tego!

XV.
Wnętrze domu bakałarza.

Dom, którego dół zajmował Justyn, miał tylko jedno piętro. Piętro to składało się z dwóch pokoi i z gabinetu, z którego zrobiono kuchnię. Na piętrze mieszkały matka i siostra młodzieńca.
W tem to ustroniu ciemnem, niezdrowem, mającem światło tylko z dziedzińca otoczonego wysokiemi budynkami, gasła zwolna matka z córką i synem.
Matka, biedna niewiasta dotknięta ślepotą, siedziała w pierwszym pokoju, gdzie dzieci schodziły się co wieczór; trzy razy do roku nie przechodziła nawet progu tego pokoju.
Pobożna, osamotniona, pozbawiona wzroku była cierpliwą. Nigdy nie słyszano jej skargi; posiadała wzniosłą rezygnację starożytnej matrony, pełniła jej surowe cnoty. Sparta byłaby ją ubóstwiała; dekret senatu rzymskiego kazałby się był jej kłaniać, jako kapłance wielkiej bogini.
Córka, istota wątła, słaba, bez tchu; stokrotka polna przeniesiona do piwnicy, posiadała kilka dzielnych cnót matki, ale ani zbliżała się do niej w sile abnegacji.
Dotknięta anewryzmem, który groził utratą życia za pierwszem gwałtowniejszem wzruszeniem, instynktownie czując, że młode jej życie zamknięte jest murem cmentarnym, nie mogła wszelako wytrwać w rezygnacji. Nie żeby kiedy wyszedł z jej ust wyraz goryczy, była na to zanadto chrześcijanką, ale łamała się wewnętrznie, rozpacz jej tkwiła w głębi; czasami tylko na białem jej czole wybłysły walki wewnętrzne, a matka, oczyma serca spostrzegła złowrogie ślady.
Syn, od rana do wieczora zajęty swą klasą, rzadko kiedy mógł wejść na górę, by zobaczyć się z dwiema kobietami. Radość ta wtedy mu tylko była daną, kiedy przyszedł go nawiedzić stary nauczyciel, i chciał zastąpić przez jaką godzinę w dozorowaniu dzieci.
Szkoła otwierała się o ósmej rano, a zamykała o szóstej wieczór w lecie; zimą trwała od dziewiątej do piątej.
Prawie wszyscy uczniowie byli synami rzemieślników z przedmieścia, przeznaczonymi nie dziś to jutro do stanu ojca; ci zatem nie potrzebowali uczyć się po łacinie, ani po grecku. Ale było w tej liczbie dwóch, których ojciec dawniej robotnik w warsztatach mechanicznych, dziś sam trzymający warsztat, przeznaczał: jednego do szkoły politechnicznej, drugiego do szkoły sztuk i rzemiosł. Miano ich oddać do kollegium, jak tylko dojdą lat dwunastu. Mieli zatem przed sobą, starszy dwa młodszy trzy lata.
Justyn, widząc, że obaj obdarzeni są niepospolitemi zdolnościami, pracował nad nimi i biedny Prometeusz użyczył im nieco tego świętego ognia, jaki rozniecił w nim stary nauczyciel.
Oprócz tych dwóch uczniów, którzy mu przypominali nieco umiejętności wyższe, inne bębny nie chciały się liczyć, a rodzice ich nawet nie życzyli sobie, aby ich uczono więcej nad proste początki ogłoszone w programie.
Z tej małej wymagalności pod względem nauki wynikło, że matka i siostra mogły dopomagać młodzieńcowi i zastępować go w razie potrzeby.
Kiedy siostra była zdrowa, schodziła do pokoju Justyna, który, jak mówiliśmy, służył za uczelnię i podczas gdy syn szedł na górę, by chwilę porozmawiać z matką, ona uczyła dzieci czytać i rachować do stu, rysując cyfry kredą na tablicy.
Matka codziennie przyjmowała do swego pokoju trzecią część klasy, to jest sześcioro dzieci: było to urzeczywistnienie słów: „sinite parvulos venire ad me“[1]. Dzieci klękały około słomianego fotela, na którym siedziała matka; ona uczyła je pacierza i opowiadała jaki budujący ustęp ze Starego Testamentu.
Piękny to był widok sześciu tych płowych główek i sześciorga ust różanych, mówiących pacierze. Widząc ich tak klęczących, sądziłbyś, że połączyli serca swe dla wymodlenia u Boga, by powrócił wzrok biednej kalece.
Takiem było, aż do roku 1821, zamknięte i smutne życie tej małej rodziny.
Oprócz starego nauczyciela, który często przychodził zabawić z niemi kilka godzin, nic nie zamieszało biegu tego życia spokojnego, które było gładkie i monotonne jak płaszczyzna.
Czasami w lecie obiecywano sobie przechadzkę i zwykle wybierano się ku Mont-Rouge; ale z powodu ślepoty matki i wątłości córki, najczęściej zatrzymywano się w połowie drogi. Siadali na trawie i przez godzinę lub dwie, czerpali od słońca światło i ciepło na resztę dnia.
W zimie, przysiadali się do małego fajansowego piecyka, w który kładziono dwa małe polanka na cały wieczór, kończący się o godzinie dziewiątej.
Był tam wprawdzie i komin, ale ogromny, w którym spaliłaby się fura drzewa przez tydzień. Zamknięto go, kominy kiedy nie grzeją, muszą ziębic.
Gdy pan Miller przyszedł około godziny dziewiątej, nabierano się koniecznie do włożenia jeszcze jednego drewna ale dobry nauczyciel odmawiał pod pozorem, ze jest cały w potach i od tej chwili skupiano się bliżej jeszcze jedno obok drugiego przy piecu bezużytecznym.
Wtedy poczciwy ten człowiek, by nie dać uczuć braku ognia poczynał opowiadać jaką zabawną historyjkę a wesołość jego rozgrzewała słuchaczów, jak promień dobroczyny.
W tych to ostatnich dwóch latach, Justyn miał sposobność ocenić dobrodziejstwo muzyki.
Gdy godzina dziewiąta wybiła i nie liczono już na odwiedziny pana Millera, Justyn żegnał pocałunkiem matkę i siostrę i szedł do swego pokoju.
Przybywszy tam, zapalał świecę w lichtarzu przymocowanym do pulpitu, otwierał starą księgę muzyczną, patrzył na nią przez chwilę, dobywał wiolonczelę z puzdra, otrzepywał ją starannie chustką i przyciskał do piersi jak przyjaciółkę.
Nie mając innej rodziny tylko matkę ślepą i siostrę chora, innego towarzysza tylko starego nauczyciela, innych świadków tylko gołe ściany, z wiolonczeli zrobił sobie młodą przyjaciółkę, rodzinę, ojczyznę! To też wieczorem przez dwie godziny, oddychał ożywczem powietrzem, którego brakło mu dzień cały.
Ale potrochu atmosfera ta, pomimo harmonijnych dźwięków instrumentu, ociężała; coraz bardziej brakować zaczynało mu powietrza. Justyn mimo wiedzy wpadł w głęboką melancholję, którą niebawem spostrzegł pan Miller i usilnie starał się go z niej wyleczyć.
— Zestarzejesz się przed czasem, mówił mu, zwiędniesz w kwiecie młodości; trzeba wychodzić, przyjrzeć się światu, choć otrzeć się o życie, jeżeli nie możesz go używać. Zbliża się pora wakacyjna, musimy zrobić razem małą wycieczkę. Przygotuj się; 12-go sierpnia przyjdę po ciebie.
Wiądł istotnie w najpiękniejszych latach biedny bakałarz. Oko mgłą zachodziło, policzki zapadały, czoło okrywało się zmarszczkami: skóra żółkła jak pargamin, możnaby mu było dać trzydzieści lat skończonych, a on zaledwie rozpoczął rok dwudziesty trzeci.
Ale wszystko składało się na to: ludzie z którymi żył, izba w której mieszkał; jego twarz, postawa, chód, głos, cała osoba słowem, od tych co go otaczali i od przedmiotów, które miał ustawicznie przed oczyma, starzała się przed czasem.
Byłby znów niezawodnie zapadł, gdyby nie wstrząsnął nim nowy kłopot i homeopatycznym sposobem nie wrócił go do życia.
Justyn, jak wiemy, zarabiał tysiąc ośmdziesiąt franków na rok, tą małą sumką opędzał najgwałtowniejsze potrzeby, ale mógłże oszczędzić co z tego nędznego dochodu, czy już nie posuwał oszczędności aż do abnegacji?
„Trzeba, jeżeli nie zobaczyć, to przynajmniej otrzeć się o życie,“ mówił stary mistrz. Łatwo to powiedzieć!... Ale by|oż to łatwo wykonać, w tem samem ubraniu zużytem do nitki, które nosił od dawna latem i zimą“
Całą wreszcie bieliznę domową trzeba było odnowić, tak jak ubranie Justyna.
Siostra cudów dokazywała z utrzymaniem tej bielizny; prześcieradła matki były arcydziełem cerowania; skarpetki brata, znakomitością pod względem szwów i mozaiki.
Przyrzekli sobie wprawdzie nic nie kupować aż w ostateczności, ale nareszcie doszli do niej: cała bielizna pozszywana, połatana, pocerowana, której nigdyby w ubóstwie swem nie porzucili, sama ich porzucała.
— Dopóki ci nie potrzeba obuwia, mówił stary mistrz, to go masz poddostatkiem; i nawzajem, potrzebuj go tylko, a wnet ci zbraknie.
Uśmiechnęli się na te dowcipy dobrego Millera, ale smutno.
Trzeba więc znowu było poszukać jakiego zarobku, a nadewszystko śpieszyć się, bo mogła nadejść chwila, w której nie byłoby w czem chodzić za nim. A czekać aż sam w rękę wpadnie, to można się było nie doczekać nigdy. Justyn więc poszedł pukać do wszystkich drzwi. Większą część drzwi zastał zamkniętych; niektóre otworzyły się, by przepuścić odmowę.
Na przechadzkę udawali się wieczorami, nie śmiejąc przechadzać się po dniu.
Jednego wieczora tedy, gdy Justyn przechadzał się od strony rogatek Maine, czekając na swego starego nauczyciela, by udać się z nim do pewnej pani, której syn potrzebował korepetycji, usłyszał nad głową, w jednym z wielkich szynków utrzymujących muzykę, zwadę pomiędzy kontrabasistą i drugim skrzypkiem.
Zkąd się wszczęła ta zwada, Justyn nie wiedział i wreszcie nic go to nie obchodziło, kiedy usłyszał te słowa:
— Panie Duruflet, mówił kontrabasista, po tem co zaszło, przysięgam, że noga moja nigdy nie postanie w domu, w którym pan będziesz, a na dowód wychodzę ztąd natychmiast!
I w samej rzeczy, kontrabasista wybiegł śpiesznym krokiem z kontrabasem pod pachą, machając smyczkiem jak mieczem ognistym.
— Oho! pomyślał Justyn, oho!... I uderzył się w czoło. Przyszedł mu pomysł.
Jednocześnie, kiedy pomysł ten przychodził do Justyna przez okno od szynku, z drugiej strony nadciągał pan Miller od końca ulicy.

XVI.
Grajek najemny.

Justyn czekał na swego nauczyciela, krokiem nie postąpiwszy naprzód; rzekłbyś, że obawiał się, aby przez ustąpienie z miejsca nie stracił swego pomysłu. Opowiedział starcowi co zaszło.
— Aha! odezwał się tenże, wakans.
I naraz jemu także przyszedł pomysł: że to miejsce kontrabasisty na srebrnej sali, jakkolwiek odrażające, miałoby tę korzyść, iż przerwałoby jednostajność życia młodego człowieka. Wreszcie, dochód byłby wielką pomocą dla biednej rodziny.
— Ale czy ci tylko je dadzą? dodał.
— Spodziewam się, skromnie odpowiedział Justyn.
— I mnie się tak zdaje! zawołał ojciec Miller, musieli by być djabelnie wymagającymi.
— Pójdę więc i dowiem się.
— Pójdę i ja z tobą, rzekł dobry nauczyciel.
Justyn chętnie przyjął ofiarę.
Łatwo pojąć, jakie wrażenie w podobnej knajpie sprawiło wejście poważnego młodzieńca z sędziwym starcem, a obaj ubrani byli czarno.
Tancerze palcem pokazywali ich tancerkom, wybuchając śmiechem. Dwaj przyjaciele nie zauważyli tej wesołości jakkolwiek powszechnej, albo też udali, że nie uważają. Powiedzieli jednemu z usługujących, że chcą się widzieć z właścicielem zakładu.
Gruby szynkarz, okrągły jak Sylen, czerwieńszy jak wino, którem częstował swych gości, nadbiegł z pośpiechem, sądząc zapewne, że chodzi o jakie ważne zamówienie.
Dwaj przyjaciele nieśmiało wyjawili mu swe żądanie.
Szynkarz odpowiedział, że to nie jego rzecz, że należy to do dyrektora orkiestry. Ofiarował się wreszcie pośredniczyć, i w pięć minut przyniósł zadawalniającą odpowiedź, że Justyn, byle wykazał umiejętność odpowiadającą posadzie kontrabasisty rogatkowego, może natychmiast wejść w obowiązki, po trzy franki za bilet!
Taniec odbywał się tam trzy razy na tydzień; zarabiałby więc trzydzieści sześć franków na miesiąc. Było to prawie tyle co przynosiło jego pierwszych ośmiu uczniów, było to zatem Peru, wtedy jeszcze w roku 1821 mówiono Peru, a dziś mówią „Kalifornia“ było to więc dla niego Peru; przyjął też, prosząc tylko o czas, by pójść po wiolonczelę na przedmieście świętego Jakóba.
Ale odpowiedziano mu, że nie trzeba: przewidując dezercję kontrabasisty, zaopatrzono się w kontrabas, na którym od biedy mógłby zagrać drugi skrzypek. A ponieważ trafił się kontrabasista na miejsce tego, który odszedł, więc wszystko było w porządku.
Justyn uradowany był w głębi duszy, że jego dziewicza wiolonczela, samotna i skromna, uniknie profanacji.
Młodzieniec podziękował panu Millerowi i chciał się z nim pożegnać, ale dobry nauczyciel oświadczył, że chce być obecnym pierwszemu wystąpieniu swego ucznia, i by go zachęcić obecnością, nie opuści zakładu aż po skonczonym tańcu.
Justyn ścisnął rękę nauczyciela, kazał sobie podać kontrabas i stanął w orkiestrze z wielkiem zdumieniem widzów, którzy o mało nie wygwizdawszy go przy wejściu, teraz gotowi byli dać mu oklaski.
Orkiestra ta, jeżeli wolno dać taką pretensjonalną nazwę ośmiu głuchym rzempolącym piekielne kadryle, przy brzęku których tańcowało ze trzystu lub czterystu bywalców knajpowych, orkiestra ta była obrazem godnym pędzla malarza obyczajowego.
Stojący w niej młody i poważny Justyn, wyglądał na artystę-męczennika, grającego z powrozem na szyi, ku uciesze ludu pogańskiego.
Twarz jego, oświetlona kinkietami zawieszonemi nad głową, uwydatniała się w całym swym wyrazie.
Justyn wcale nie był pięknym, biedny chłopak! ale czuć było, że cierpienie nadające barwę całej jego fizjognomji, stanowiło rzeczywistą, a raczej jedyną przyczynę szpecącą twarz jego.
Niechby tylko światełko najmniejszej radości przeszło po tem czole, niechby czyste uczucie szczęścia lub przyjemności błysnęło w oczach, niechby uśmiech otworzył te usta, a niezawodnie twarz jego nie będąc piękną, miałaby jednak wyraz anielskiej słodyczy i rzadkiej dystynkcji.
Trzymając oburącz kontrabas, dwa razy tak wielki jak jego wiolonczela, z długiemi włosami płowemi, które opadały na czoło ilekroć takt był śpieszniejszy, z wielkiemi, niebieskiemi oczyma, z cierpieniem rozlanem w całej postaci, musiał niezawodnie budzić głębokie zajęcie i mocną sympatję, w każdym co widział go w tej chwili.
Po kontredansie, dyrektor orkiestry powinszował mu, a tancerze i tancerki klasnęły w ręce.
Poczciwy stary nauczyciel nie posiadał się z radości; on także klaskał i drżał ze wzruszenia.
O godzinie jedenastej Justyn zapytał się jak długo zwykła trwać zabawa. Odpowiedziano: Czasami do drugiej.
Wtedy dał znak poczciwemu Millerowi. Chodziło o zawiadomienie matki i siostry, które musiały być w śmiertelnym niepokoju; Justyn nigdy w życiu nie bawił za domem dłużej, jak do godziny dziesiątej.
Dobry nauczyciel zrozumiał to, wziął nogi za pas i zastał panią Corby, było to nazwisko matki Justyna, które mamy zaszczyt po raz pierwszy wymówić, wraz z córką na modlitwie.
— I cóż, rzekł wchodząc, wasze modły wysłuchane, zacna niewiasto i ty święta dziewico. Justyn znalazł miejsce za trzydzieści sześć franków na miesiąc!
Dwie kobiety wydały radosny okrzyk.
Nauczyciel opowiedział im całe zdarzenie.
Z uczuciem wysokiej delikatności, które w ogóle posiadają kobiety, pani Corby i jej córka pojęły wielkość poświęcenia młodzieńca.
— Dobry, kochany Justyn, wyrzekły z cicha.
A w głosie ich był taki czuły oddźwięk, że prawie żal wyrażał.
— O! nie litujcie się nad nim, rzekł nauczyciel, jest to tryumf! Jak on pięknie, jak wspaniale wygląda! istny Weber w młodości.
Powiedziawszy to, ponieważ nic więcej powiedzieć nie mógł, pan Miller pożegnał kobiety i wrócił do szynku.
Nie odszedł z sali tańca, aż dopiero ze swym uczniem, to jest o drugiej godzinie z rana.
Zastali drzwi od ulicy odemknięte, staraniem siostry Justyna.
Ż końcem miesiąca Justyn grał dwanaście razy i wziął trzydzieści sześć franków. Można więc było za te pieniądze sprawić coś najpotrzebniejszego.
A teraz, zdaje się, żeśmy dostatecznie wykazali to, co w gruncie było dobrem i uczciwem w sercu naszego bohatera; ograniczymy się więc na dodaniu kilku słów uzupełniających obraz charakteru jego.
Charakter ten wreszcie, łatwym był do określenia jednem słowem: Rezygnacja.
Jakoż, był on zrezygnowanym umrzeć przy pracy, albo oczekiwać wszystkiego od dobroci Boga. I tego też Boga ręka wydobyła Justyna z przepaści.
Raz wieczorem, w miesiącu czerwcu, po jednym z tych dni słonecznych co w świąteczne szaty stroją naturę, kiedy Justyn z nauczycielem powracali z wycieczki w okolice Montrouge, młodzieniec pomiędzy makami i bławatkami w zbożu, spostrzegł ośmio lub dziewięcioletnią dziewczynkę, głębokim snem ujętą.
Bóg, pod postacią tej dziewczynki, zesłał jednego ze swych aniołów, w nagrodę jego wzniosłej cnoty.

XVII.
Łańcuch Boży.

Dziewczynka, którą spostrzegli z wielkiem swem zdziwieniem i zatrzymali się, daremnie oglądając się dla zobaczenia matki lub ojca, dziewczynka ta ubrana była w białą sukienkę, ujętą w pasie wstążką niebieską.
Była jasnowłosa i rumiana i tak jak leżała w pośród żółkniejących już kłosów, bławatków i maków, które wznosząc się tworzyły niby altanę nad jej głową, wyglądała jak gołąbka w gnieździe.
Nóżki jej, obute w niebieskie trzewiczki, zwieszały się nad brzegiem rowu przy drodze, wykazując wielkie znużenie biednej dzieweczki.
Oddech jej, chociaż nieco uciszony, łagodny był jak wietrzyk wschodni, a pod tym czystym oddechem, zalotnie bujały się ruchome trawy i zboże.
Dwaj przyjaciele byliby tak przepędzili noc całą, wpatrując się w sen uroczej dzieciny, tyle upojenia sprawiała im ta świeża, jasnowłosa główka; ale z kontemplacji wyrwała ich niebawem niespokojna myśl o niebezpieczeństwie, na jakie w samotności narażoną była czarująca istotka.
Jakąż to kobietą była jej matka, której daremnie szukano oczyma, jak mogła pozostawić na noc to wątłe i delikatne ciałko, wystawione na chłód i wilgoć?
Dzieweczka musiała tu być już oddawna, sen jej wreszcie o tem świadczył. Przyzwyczajeni zatrzymywać się na drodze, ilekroć nasunął się im jakiś trudny punkt przy dyskusji, dwaj nasi przyjaciele zatrzymali się ztamtąd o kilka kroków; stali dobry kwadrans, rozprawiając czy piękność twarzy przejmuje coś z piękności duszy, czy nie?
I przez cały ten czas nikogo ani widzieli, ani słyszeli.
Gdzież więc jest matka tej dziewczynki?
Może wreszcie rodzice jej, znużeni długą drogą (trzewiczki małej okryte były kurzem), odpoczywali w sąsiedniem zbożu?
Justyn i Miller oglądali się dookoła, ale napróżno. Byli tak mocno przekonani, że matka dziewczynki nie może być dalej od niej jak czeczotka od gniazda, że patrzyli jeszcze. Weszli więc w zboże na palcach, idąc pocichu, ażeby nie zbudzić dziewczynki. Przeszli pole wzdłuż, a potem wszerz; obeszli naokoło, jak dojeżdżacz knieję, w której wpadł na trop zwierzyny. Nareszcie postanowili zbudzić dziewczynkę.
Otworzyła lazurowe oczęta, zdziwione lecz śmiałe. Rzekłbyś dwa żyjące bławatki. Patrzyła na dwóch mężczyzn bez żadnej obawy.
— A ty co tu robisz, dzieweczko? zapytał pan Miller.
— Odpoczywam sobie, proszę pana, odpowiedziała.
— Jakto, odpoczywasz? zawołali razem.
— Tak, zmęczyłam się bardzo, nie mogłam już iść, położyłam się i zasnęłam.
Pierwszem słowem dziewczynki tej, zbudzonej przez obcych, nie było wołanie matki.
— Powiadasz, żeś się bardzo zmęczyła, moje dziecię? powtórzył pan Miller.
— O! tak, panie, odpowiedziała dziewczynka, potrząsając głową dla poprawienia roztrzepanych włosków.
— Więc chodziłaś gdzieś daleko? zapytał znów nauczyciel.
— O! bardzo daleko, odrzekła dzieweczka.
— A gdzież są twoi rodzice?
— Moi rodzice? wyrzekła dziewczynka siadając i spozierając na nieznajomych z minką zdumioną, jak gdyby mówiono jej o rzeczach z nieznanego świata.
— Tak, rodzice, powtórzył łagodnie Justyn.
— Ależ ja nie mam rodziców, odpowiedziała dziewczynka z prostotą, takim samym tonem, jak gdyby im chciała powiedzieć: „Nie wiem o czem mówicie“.
Dwaj przyjaciele spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, a potem na nią z politowaniem.
— Jakto, więc nie masz rodziców? nalegał stary nauczyciel.
— Nie, panie.
— A gdzież twój ojciec?
— Nie mam.
— A matka?
— Nie mam.
— Któż cię wychował?
— Mamka.
— A gdzie ona jest?
— W ziemi.
Wymawiając te słowa, dzieweczka zapłakała.
Dwaj przyjaciele rozczuleni, odwrócili się każdy w inną stronę, ażeby nie pokazać, że płaczą.
Dzieweczka siedziała nieruchomie i zdawała się oczekiwać na nowe zapytania.
— Zkąd się tu wzięłaś sama jedna? zapytał pan Miller po chwilowej przerwie.
Otarła łzy paluszkami i odpowiedziała głosem drżącym:
— Ja idę ze wsi.
— Z jakiej wsi?
— Z Bouille.
— Niedaleko Rouen? zapytał Justyn radośnie, jak gdyby sam będąc z okolic Rouen uszczęśliwiony był tem, że ma współrodaczkę, tę śliczną dziewczynkę.
— Tak, panie, rzekła.
I w rzeczy samej, było to świeże Normandzkie dziecię, z licem pulchncm i pełnem; dziewczynka biała i różowa, istna jabłonka w rozkwicie.
— Któż cię tu przecie przyprowadził? zapytał stary nauczyciel.
— Przyszłam sama.
— Pieszo?
— Nie, w powozie aż do Paryża.
— Jakto, do Paryża.
— Tak, a z Paryża pieszo aż tu.
— I dokądżeś szła?
— Szłam na jedno przedmieście w Paryżu, co się nazywa przedmieście św. Jakóba.
— A tam po co?
— Miałam zanieść bratu mojej mamki list od naszego proboszcza.
— Ażeby brat mamki wziął cię do siebie, zapewne?
— Tak, panie.
— Jakże się stało, że zaszłaś aż tu, moje kochane dziecię?
— Bo dyliżans przyszedł zapóźno, jak tam mówiono tak, że wszyscy na przedmieściu spali. Więc jak zobaczyłam rogatkę, pomyślałam, że musi być gdzie blisko pole; zaczęłam szukać i znalazłam.
— Więc chciałaś tu przeczekać do rana, by udać się do osoby, do której cię posłano?
— Tak panie, tak, nie chciałam spać aż do białego dnia, ale nie spałam już przez dwie noce, niechcący jakoś położyłam się na ziemi i zaraz też zasnęłam.
— Nie boisz się spać na powietrzu?
— A czego mam się bać? zapytała dziewczynka z tem dumnem zapytaniem ślepych i dzieci, którzy nic nie widząc, niczego się nie mogą obawiać.
— Ależ, rzekł pan Miller zdumiony zdrowym rozsądkiem, z jakim te wszystkie odpowiedzi były czynione, nie obawiasz się choćby zimna, wilgoci?
— O!... zawołała, a czyż to ptaszki i kwiaty nie sypiają w polu?
Tyle naiwnego rozumu w tak młodem dziecku, tyle wdzięku i niedoli, rozrzewniło serce dwóch przyjaciół.
Sama Opatrzność złożyła tam to dziecię dla pocieszenia Justyna i ukazała mu, że pod gwiaździstem sklepieniem niebios są istoty bardziej jeszcze odeń upośledzone.
Nie potrzebowali się radzić jeden drugiego, by powziąć postanowienie; obaj jednocześnie oświadczyli dziewczynce, że zabierają ją z sobą.
Ale dziewczynka odmówiła.
— Dziękuję wam, moi dobrzy panowie, rzekła, ja nie do was mam pismo.
— Nic nie szkodzi, odrzekł Justyn, pójdź z nami, a jutro kiedy tylko sama będziesz chciała, pójdziesz do brata swej mamki.
I jednocześnie młodzieniec podawał rękę sierocie, by pomódz jej przejść przez rów.
Ale dziewczynka znowu odmówiła i odpowiedziała, spoglądając na księżyc, ten zegar ubogich:
— Teraz jest około północy; dzień nadejdzie za trzy godziny, nie warto dla mnie się trudzić.
— Upewniam cię, że nie trudzimy się dla ciebie, odpowiedział Justyn, z ręką wciąż ku niej wyciągniętą.
— A przytem, dodał nauczyciel, gdyby przechodził oddział żandarmów, toby cię zabrali.
— A za co by mnie zabrali? odpowiedziała dziewczynka z tą dziecinną logiką, która czasami w kłopot wprowadza najbieglej szych prawników. Nikomu nic złego nie uczyniłam.
— Zabraliby cię żandarmi, moje kochane dziecię, nalegał Justyn, bo wzięliby cię za jedno z tych złych dzieci, które nazywają się włóczęgami i które przytrzymują w nocy... Pójdź tedy.
Ale Justyn już nie potrzebował mówić „Pójdź tedy!“ Usłyszawszy wyraz włóczęgi, dziecina przeskoczyła rów i z rękami złożonemi, z miną wystraszoną, głosem błagalnym, mówiła do dwóch przyjaciół:
— O! weźcie mnie z sobą, dobrzy panowie, weźcie!
— Ależ weźmiemy cię, śliczne dziecko, weźmiemy, rzekł nauczyciel, niezawodnie weźmiemy!
— Dobrze, dobrze! powtórzył Justyn. Chodź prędzej, zaprowadzę cię do mojej matki i do siostry, obie są bardzo dobre, dadzą ci wieczerzę, a potem położą cię spać w ciepłem łóżeczku... Może już dawno nie jadłaś?
— Od rana, odpowiedziała.
— O! biedna! zawołał z goryczą i politowaniem stary nauczyciel, którego cztery posiłki dzienne były matematycznie urządzone.
Dziewczynka nie zrozumiała tonu egoistycznego i zarazem litosnego, jakim to wymówił dobry Miller; sądziła, że oskarża proboszcza, który wsadził ją w dyliżans nie zaopatrzywszy w posiłek; czemprędzej więc chciała go usprawiedliwić.
— O! to moja wina, rzekła, miałam chleb i wiśnie, ale tak mi było ciężko na sercu, że nic jeść nie mogłam.
I oto, dodała biorąc koszyczek ukryty w zbożu, w którym istotnie znajdowało się trochę wisien nieco zwiędłych i kawałek chleba zeschły, oto dowód.
— Jesteś pewnie tak znużona, że nie będziesz mogła iść sama, rzekł Justyn, ja cię poniosę.
— O, nie! odpowiedziała, jeszczebym mogła iść z pół mili.
Dwaj przyjaciele nie chcieli temu wierzyć, i pomimo ponawianej odmowy, przysunęli ręce złożone na krzyż, połączyli je razem, a gdy dziewczynka objęła jedną ręką każdego z nich za szyję, podnieśli ją do wysokości pasa i gotowali się unieść na tym palankinie z ludzkiego ciała, który dzieci francuskie nazywają łańcuchem Bożym.
Ale w chwili ruszenia w drogę, dzieweczka zatrzymała ich.
— A! mój Boże! co ja też zrobiłam!
— Co takiego, moje dziecię? zapytał z zajęciem bakałarz.
— Zapomniałam o liście proboszcza.
— Gdzie on jest?
— W zawiniątku.
— A gdzie to zawiniątko?
— Tam w zbożu, na miejscu gdzie spałam, razem z wieńcem bławatków.
I zeskoczyła z ich rąk, przeszła rów, wzięła zawiniątko i wieniec i z zadziwiającą zwinnością znowu rów przeskoczywszy, usiadła na poprzedniem miejscu na rękach naszych dwóch przyjaciół, którzy skierowali się ku rogatce odległej o jakie dwieście do trzysta kroków.

XVIII.
Historja dziewczynki.

Sposób, w jaki mała sierotka trzymała zawiniątko, przeszkadzał oddychać staremu nauczycielowi, o którego piersi się opierało. Powiedział więc dziewczynce, ażeby mu zaczepiła je za dziurkę od guzika.
Pozostawał jeszcze koszyczek i wieniec bławatków, który uwiła dla rozrywki, czekając na dzień, nim ją sen ujął. Zachowała ona go zapewne instynktownie, jako kwieciste wspomnienie swej pierwszej chwili samotności na tym świecie.
Tak przynajmniej zrozumiał Justyn, w chwili bowiem gdy dziewczynka spostrzegając, że kwiaty z jej wianka tarły się o twarz Justyna, zamierzyła się go rzucić, spoglądając wszelako na swych towarzyszów drogi, jakby się ich chciała poradzić, Justyn, którego ręce były zajęte, wziął wianeczek w zęby, położył go na pięknej główce dzieweczki i szedł dalej w drogę.
Uroczą była w tym wianku, biedna sierotka! Czarna odzież dwóch przyjaciół dziwnie uwydatniała białość jej sukienki i anielską oblicza czystość; czoło jej zwłaszcza, oświecone światłem księżyca, promieniało jak czoło niebiańskiej istoty.
Rozmowa, na chwilę przerwana, znowu się zawiązała. Justyn nie mógł się nasłuchać dźwięków harmonijnego głosu dzieciny. On tedy znów rozpoczął się wypytywać:
— A czem się zajmuje brat twojej mamki, moja dzieweczko? zapytał.
— On jest stelmach, odpowiedziała.
— Na przedmieściu św. Jakóba.
— Tak, panie.
— Ale, rzekł Justyn, ja znałem tam jednego tylko stelmacha, pod Nr. 111.
— Zdaje mi się, że to ten sam.
Justyn nie dokończył; przed rokiem prawie te warsztaty stelmasze z pod Nr. 111 naraz zamknięto i dopiero otwarte zostały ale przez jakiegoś ślusarza. Justyn nie chciał powiedzieć nic niepokojącego dziewczynkę, póki sam się nie upewni.
— Ale tak, tak, mówiła dalej dziewczynka, nie powiem już nawet, że mi się zdaje, iż to ten sam numer, jestem tego pewna.
— Zkąd jesteś tego pewna, moje dziecię?
— Tak jest... czytałam kilka razy adres, kazano mi się go nauczyć na pamięć, na wypadek, gdybym list zgubiła.
— A pamiętasz nazwisko które było na adresie?
— Oczywiście... Było tam: „Do pana Durier...“
Dwaj przyjaciele spojrzeli po sobie, ale nic nie odpowiedzieli. Wtedy, mniemając, że milczenie ich pochodzi z braku ufności w jej słowa, dziewczynka dodała z pewnym odcieniem dumy:
— O, ja oddawna umiem czytać!
— Nie wątpię, moja panienko, odpowiedział stary nauczyciel.
— A co myślałaś robić u brata twej mamki?
— Myślałam pracować.
— A jaką mianowicie zajmować się pracą?
— Jakąkolwiek; umiem wiele rzeczy.
— Nap rzykład?
— Umiem szyć, prasować, robić czepeczki, znam hafty, koronki.
Im więcej rozgadywali się z dziewczynką, tem więcej nowych odkrywali w niej zalet, tem więcej sercem lgnęli do niej.
Niebawem dowiedzieli się całych jej dziejów, którym nie zbywało na pewnej tajemniczości.
Pewnej nocy, jakiś powóz zatrzymał się w Bouilly, było to w roku 1812; wysiadł z powozu mężczyzna, niosąc w ręku ciężar, którego kształt trudno było rozpoznać. Przybywszy do małego dworka, który samotnie stał na przeciwnej stronie wsi, dobył z kieszeni klucz, otworzył drzwi, a idąc po ciemku, złożył ciężar na łóżku, a sakiewkę i list na stole. Potem drzwi zamknął, wsiadł do powozu i pojechał dalej.
W godzinę potem kobieta, wracająca z jarmarku w Rouen, zatrzymała się przed tymże samym dworkiem, także dobyła klucz z kieszeni i zaledwie zamknąwszy drzwi, z wielkiem zdziwieniem swem usłyszała odzywanie się dziecka. Czemprędzej więc zapaliła lampę i spostrzegła poruszającego się coś białego z krzykiem na łóżku; to coś było dziewczynką jednoroczną. Wtedy kobieta z coraz większem zdziwieniem patrzała naokoło i spostrzegła na stole list i pieniądze. Otworzyła list i przeczytała z wielką trudnością, bo nie umiała czytać biegle, wiersze następujące:
„Pani Boivin, wiadomo, że jesteś dobrą i uczciwą niewiastą, to właśnie powoduje ojca w chwili opuszczenia Francji, do powierzenia ci dziecięcia. Znajdziesz pani tysiąc dwieście franków w sakiewce złożonej na stole: jest to pensja za pierwszy rok, którą płacę z góry. Począwszy od dnia 28-go października roku przyszłego, czyli rocznicy dzisiejszej, odbierać pani będziesz przez pośrednictwo proboszcza z Bouillie, sto franków miesięcznie. Te sto franków przesyłane będą w asygnacjach na jeden z domów handlowych w Rouen, a proboszcz, który je otrzyma, sam wiedzieć nie będzie zkąd przychodzą. Daj pani dziewczynce najlepsze wychowanie, jakie będziesz mogła, a nadewszystko usposabiaj ją na dobrą gospodynię. Bóg wie, jakie ją próby czekają! Imię jej chrzestne jest „Mina,“ nie powinna przybierać innego, póki jej nie zwrócę tego, które jej należy.
Dnia 28-go października 1812 roku.“
Pani Boivin przeczytała list trzy razy, by go dobrze zrozumieć; następnie zrozumiawszy, schowała do kieszeni, wzięła dziecię na ręce i wraz z sakiewką pobiegła do proboszcza, aby się poradzić, co ma począć.
Odpowiedź proboszcza nie była wątpliwą; poradził pani Boivin przyjąć dziecko, które dawała jej Opatrzność, i wychować z całem staraniem, na jakie zdobyć się będzie mogła.
Matka Boivin wróciła więc do domu z dzieckiem, listem i sakiewką.
Dziewczynkę włożyła w czystą kolebkę swego syna zmarłego przed dwoma laty; list zamknęła w pugilaresie, gdzie poczciwa kobieta chowała dowody służbowe swego męża, sierżanta gwardji, który razem z czteremakroć sto tysiącami innych, w tej chwili odbywał odwrót z Rosji; a tysiąc dwieście franków wsunęła w skrytkę, gdzie zwykle chowała swe oszczędności.
O sierżancie Boivin nie było żadnej wiadomości. Czy zginął? czy wzięty do niewoli? Nigdy od tej chwili biedna kobieta żadnej wieści o mężu nie otrzymała.
Przez siedm lat pensja za dziecię dochodziła najregularniej; ale od pół trzecia roku, asygnacje przestały przychodzić w terminie miesięcznym, co bynajmniej dobrej kobiety od opieki nad dziewczynką, którą uważała za swą własną córkę, nie odstraszyło.
Przed tygodniem umarła, zobowiązując proboszcza, ażeby dziewczynkę odesłał do jej brata, stelmacha w Paryżu, którego nie widziała oddawna, ale za którego uczciwość ręczyła.
Ten brat nazywał się Durier, i mieszkał na dole w domu pod Nr. I li, na przedmieściu św. Jakóba.
Oto, co opowiedziała dziewczynka, i o czem dowiedzieli się dwaj przyjaciele, przybywszy do pokoju Justyna.
Skoro Justyn przychodził późno, zastawał zawsze siostrę oczekującą. I teraz, jak zwykle, Celestyna, było to imię dziewicy, czekała na brata. Otworzyła drzwi na odgłos kroków i usłyszała, że brat ją woła. Zeszła natychmiast, a pierwszą rzeczą, którą spostrzegła, była Mina przedstawiona jej przez brata.
Zachwycona pięknością dziewczynki, zaraz ją ucałowała, nie pytając nawet zkąd się wzięła. Potem, wzięła ją na ręce, i biegnąc, zaniosła do pokoju matki.
Matka nie mogła widzieć dziewczynki, ale jak wszyscy ślepi, oczy miała na końcu palców; dotknęła sieroty i przekonała się, że jest piękną.
Opowiedziano matce całe zdarzenie.
Celestyna miała wielką chęć usłyszeć je, ale wskazano jej na dziewczynkę upadającą ze snu; musiała więc jak najprędzej urządzić łóżeczko w swoim pokoju.
Zeszła na dół, wzięła tablicę od arytmetyki, położyła ją na czterech stołkach, zarzuciła siennik, a pani Corby ująwszy czoło dziewczynki, rozciągnęła nad niem ręce, jako potrójne błogosławieństwo: matki, ślepej i gospodyni domu, błogosławieństwo, które powinno było wyjść na dobre dziewczynce.
Sierota zaledwie położyła się w łóżko, zasnęła snem głębokim.
Nazajutrz, przed zebraniem się dzieci w szkole, Justyn udał się do jednego z sąsiadów dawnego stelmacha, dobrze znajomego mu węglarza, nazwiskiem Toussaint i zapytał go, czy nie może dać jakich wiadomości o stelmachu, który mieszkał na dole w domu pod Nr. 111, nim mieszkanie to zajął ślusarz.
Justyn dobrze trafił, bo Toussaint i Durier byli przyjaciółmi.
Durier należał do sławnego spisku pod przywództwem Nantesa i Berarda, mającego na celu wzięcie fortu Vincennes, co miało być hasłem do wybuchu w całej Francji, ale nie nastąpiło, skutkiem zeznań uczynionych przez samego Berarda.
Jak utrzymywał Toussaint, Durier miał być wciągnięty do tego spisku przez pewnego korsykanina nazwiskiem Sarranti, który przywiązywał wielką ważność do wspólnictwa z Durierem, jako rozporządzającym dużą liczbą robotników.
Owóż w przeddzień wybuchu, porą nocną, Toussaint usłyszał gwałtowne stukanie do drzwi Duriera; wyjrzał oknem i poznał obcego człowieka, który od pewnego czasu uczęszczał do warsztatów stelmacha. W chwilę potem zobaczył ich wychodzących razem i w całym pędzie biegnących w kierunku rogatki. Od tej chwili Durier i Sarranti więcej się nie pokazali.
Nie to jedno oskarżenie ciążyło nie na Durierze, ale na korsykaninie; przez agentów policyjnych co odbywali rewizję u Duriera, dowiedział się Toussaint, że Sarranti był prócz tego oskarżony o kradzież i zabójstwo.
Dzięki zapewne pieniądzom, jakie mieli przy sobie, mogli obaj dotrzeć do Hawru tak prędko, iż pochwycili statek odpływający do Indji.
Od tego czasu przepadli bez wieści.
Być może, dodał Toussaint, byłaby o nich wiadomość jaka przez syna Sarrantego, który wychowywał się w seminarjum św. Sulpicjusza, ale łatwem było do przewidzenia, z jaką oględnością syn ten odpowiadałby na zapytania nieznajomego, ze względu na ciężkie oskarżenie obarczające ojca jego.
Justyn próbował dalej posunąć badanie, ale Toussaint nic już więcej nie wiedział.
Młodzieniec wrócił do domu, nie uważając za właściwe udawać się do pana Sarranti syna. A wreszcie, radowało go to poniekąd, że stelmach znikł, a zniknąwszy nie pokazał się więcej.
Wrócił więc, jak powiadamy i po raz pierwszy dopuszczając się hipokryzji, objawił matce i siostrze złą nowinę.
— Twoja zła nowina, jest przeciwnie, dobrą nowiną! odpowiedziała pani Corby, bo oto anioła zsyła nam Bóg! I była dla wszystkich trojga niezmierna radość, w nadziei, że śliczna istotka u nich pozostanie.
Z uniesieniem radości więc przyjęli myśl zachowania dziewczynki.
I tak oto, biedna ta rodzina, niedawno zaledwie mająca na najpierwsze potrzeby życia, ogołacała się jeszcze dla szczęścia posiadania tego dziecka.
Według nich, powiększenie składu domowego tą małą istotką, było zbogaceniem się przy większem ubóstwie.

XIX.
Ptaszek w klatce.

Powziąwszy to postanowienie, Justyn napisał do proboszcza opiekującego się dziewczynką i zdał mu dokładną relację ze swego spotkania się z nią, oraz z dalszych zachodów, w celu odszukania rodziny.
Oznajmił mu, że odtąd wszystkich wiadomości o małej Minie należy zasięgać od niego i jego matki, u niej bowiem mieszkać będzie dzieweczka. Następnie, ponieważ proboszcz był jedynym na ziemi człowiekiem, który po śmierci pani Boivin zajmował się lub zdawał się zajmować tem dzieckiem, prosił go Justyn o dozwolenie adoptowania sieroty.
Odpowiedź przyszła niebawem: ksiądz w imieniu Boga, wielkiego i niestety, prawie zawsze, jedynego wynagrodziciela cnót ludzkich, dziękował zacnej rodzinie za postępek szlachetny. Gdyby miał jaką wiadomość o nieznanym opiekunie małej Miny, obiecał natychmiast donieść o tem Justynowi.
Po załatwieniu tego punktu i uspokojeniu sumienia, namyślano się nad tem, jaki rodzaj życia urządzić dla małej.
— Ja biorę na siebie umysłowe jej wykształcenie, rzekł Justyn.
— Ja, religijne, dodała matka.
— A ja gospodarskie, wtrąciła siostra.
Następnie oznaczono godziny zajęć i po długiej rozmowie pomiędzy bratem, siostrą i matką, dziewczynka ostatecznie i nieodwołalnie wcieloną została do rodziny.
Tak, że gdyby w tej chwili miano ją odebrać byłoby to głębokiem zmartwieniem dla wszystkich tych serc zacnych.
Podtenczas sierotka spała, nie wiedząc, że przyszłość jej życia zdecydowano, i że nieodwołalnie weszła w skład tego ubogiego, ale sympatycznego domu.
Wtem, odezwały się łkania w pokoiku, w którym spała, a trzy osoby, zebrane na małą radę familijną zadrżały.
Matka powstała z fotelu; Justyn podbiegł aż pode drzwi sypialni pokoju, ale sama tylko Celestyna weszła.
Dziewczynka była tak rozsądną, że prawie równała się z dorosłą panną, uczucie więc wstydliwości powstrzymało Justyna na progu.
Wprawdzie powodem jej łkania był tylko sen, ale sen okropny: śniło się jej, że ją żandarmi zatrzymali jako włóczęgę i płakała dopóki się nie obudziła. Na nieszczęście, otworzywszy oczy, mogła była mniemać, że sen się sprawdza: ciemne obicie pokoju ścisnęło jej serce. Gdzież ona się znajduje? pewnie w więzieniu...
Co za różnica tego pokoju od gabineciku, który zamieszkiwała u matki Boivin? Ściany jej gabineciku były wprawdzie bez obicia, ale białe jak śnieg; okno nie miało takiej firanki, jak w pokoju panny Celestyny, lecz wychodziło na piękny ogród pełen kwiatów na wiosnę, owoców w jesieni, słońca w lecie.
W cieplejszej porze, mała Mina sypiała przy otwartem oknie, a ponieważ miała zwyczaj co wieczór rozsypywać ziarno na podłodze, więc o wschodzie słońca budziły ją głosy ptasząt świergocących na drzewie, którego ciekawe gałęzie zaglądały do jej pokoiku, a ptaszki zlatywały zeń na brzeg okna i podchodziły dziobać obok jej łóżka.
O! to życie, powietrze, drzewa, słońce, te ptaki, uczyniły ją białą i różową, jak brzoskwinia!
A przytem, pokoik bielutki, jak ściany plebanji, w braku innego punktu porównania, był najpiękniejszem mieszkaniem, jakie sierota wyobrazić sobie mogła; on jej przypominał organy, kadzidło, Najświętszą Pannę i wszystkie uroczystości kościelne, tak mocno działające na młode wyobraźnie.
Mina tedy, jakkolwiek rozbudzona, przez chwilę nie mogła przyjść do siebie. Ten poważny młodzieniec, ten czuły starzec, których spotkała; droga przy świetle księżyca, którą odbyła na rękach dwóch nieznajomych ludzi, wszystko to snem jej się wydało. Chciała wyskoczyć z łóżka i przekonać się o prawdzie, ale nie śmiała i powstrzymując łkania, usiadła na łóżku, by zebrać myśli.
W tej to postawie, którą rzeźbiarz wybrałby na statuetkę Wątpliwości, zastała ją dobra Cesia.
— Co ci jest, drogie dziecię? zapytała Cesia, tuląc dziewczynkę do siebie. Płaczesz!
Dziewczynka poznała wczorajszą twarz bladą i chorobliwą; oddała nowej swej przyjaciółce pocałunek i zaczęła opowiadać swój sen.
Poczem, zabrała znów głos Celestyna i po kilku minutach dziewczynka wiedziała już o zachodach Justyna; dowiedziała się, że stelmach znikł i że list proboszcza był bezużyteczny.
— I cóż tedy? zapytała dziecina głosem żałosnym, spozierając na Celestynę wzrokiem tak bolesnym, że tej z kolei łzy stanęły w oczach, i cóż tedy?...
Dziecię nie śmiało dokończyć.
Moje dziecko kochane, zostaniesz u nas i dla nas! rzekła Celestyna, będziesz córeczką naszej matki, siostrzyczką Justyna i moją a chociaż nie jesteśmy bogaci, uczynimy wszystko, ażeby ci było dobrze.
— O, siostro Celestyno! rzekła sierotka całując ją w usta, o bracie Justynie! dodała wyciągając drobne rączki do młodzieńca, który głowę wychylił przeze drzwi.
Justyn nie mógł się powstrzymać, wpadł do pokoju i, ucałował ręce dziewczynki.
W jedną chwilę Mina dowiedziała się, jakie prowadzić będzie życie.
Niestety! nie było to życie swobodne do jakiego przyzwyczaiła ją wieś; nóżki jej będą musiały odwyknąć od rannych wycieczek po rosie i trawce; nie będzie już miała przed oczyma tej pięknej rzeki, płynącej wolno i poważnie, ale czuła to dobra dziecina, że natomiast będzie mieć poczciwe kochające serca; będzie miała przywiązanie, to słońce duszy.
Dawno minęła godzina lekcji: Justyn udał się na dół, do chłopców.
Siostra sama została z dziewczynką. Chciała ją ubrać, ale mała Mina zeskoczyła z łóżka lekka jak ptaszek i ubrała się w mgnieniu oka, chcąc dowieść swej siostrze, że nie jest już takiem dzieckiem, jak się wydaje i że starać się będzie jak najmniej przysparzać kłopotu tym co ją przyjęli. Ubrawszy się, przeszła do pokoju matki, by zmówić modlitwę i usiąść do śniadania. Przy modlitwie wszystko szło dobrze, dziewczynka umiała cały pacierz, akty wiary, nadziei, miłości.
Ale przy śniadaniu, biedna Mina, smutnego doznała zawodu. Kiedy, u matki Boivin, Minie się jeść chciało, letnią porą zerwała trochę owoców, przełamała bułkę i jadła chleb z morelami, z wiśniami lub innemi owocami; w zimie szła do obory i do kurnika, w oborze miała ciepłe mleko, które dała jej Marjanna dojąca krowy; w kurniku znalazła kilka ciepłych jeszcze jajek, które wybierała z pod kurek. Mina więc nie pojmowała, żeby na śniadanie można jeść co innego, jak owoce, mleko i jajka.
W Paryżu, ani mowy o tem być nie mogło.
Cała rodzina miewała na śniadanie ten obrzydliwy płyn, który nazywamy kawą ze śmietanką; dlaczego? Tego nie wiemy, bo w ten szkaradny odwar, który podajemy rozbiorowi uczonych, wchodzi daleko więcej wody, niż mleka, daleko mniej kawy, niż cykorji.
Cała tedy rodzina miała smutny zwyczaj picia na śniadanie tej mieszaniny; to też mała Mina zaledwie łyżeczkę włożywszy do ust, poczuła niesmak i wyrzuciła płyn na podłogę.
Myśleli, że się sparzyła.
A to napój wydał się jej strasznym, nie do przełknięcia.
Daremnie wmawiano w nią, zapewniano, że to jest mleko, nie chciała wierzyć.
Nie miała w charakterze uporu i samowoli, tylko biedna dziecina zwykle dostająca mleko wprost od krowy, wiedziała z dobrego źródła, jaki jest smak tego mleka.
— Skoro tak, rzekła nareszcie dziewczynka z wielkiem poszanowaniem dla potrójnego zdania starszych, to widać inne jest mleko w Paryżu, a inne w Bouile.
Było to prawdą tak niezaprzeczalną, że nikt nie śmiał jej zbijać.
Musimy jednak powiedzieć, że nazajutrz Mina, widząc, że dla niej przygotowują jakieś inne śniadanie, przemogła wstręt, jaki obudzał w niej nieznajomy napój podawany wczoraj i przełknęła go z całym heroizmem.
Śniadanie nie było jedyną rzeczą, która zadziwiła ją w tym smutnym domu; wszystko ją dziwiło; szare obicie w pokoiku siostry; brunatne firanki w pokoju matki, poważne oblicze młodego bakałarza, jego głos, czarna odzież, stare pożółkłe księgi; wszystko zdawało się jej ciemnem, nawet wiolonczela, która wycisnęła jej łzy, kiedy pierwszy raz, w wieczór, będąc już w łóżku, usłyszała jej tony w półśnie.
Wreszcie, dzięki wybornej kompleksji, nie zasmucała, się bez miary tem wszystkiem, nie bez pewnej racji wyobrażając sobie, że być może wszyscy w mieście prowadzą takie surowe życie, nie tak jak na wsi. Zaczęła więc rozumować i postanowiła w duchu poddać się półklasztornemu życiu, jakie panowało w tym domu.
Ale, biedna wychowanka pól i łąk, uwięziona w czterech wilgotnych murach, obiecywała sobie więcej, niż mogła dotrzymać.
Ani wiek jej, ani temperament nie był po temu, aby się mogła zastosować do smutnej reguły. Oczy jej były zbyt żywe, krew zbyt gorąca i młoda, głos zbyt świeży i jasny, by mogła tak zaraz wręcz powiedzieć głosowi, niby porannego skowronka, by zacichł; krwi swej młodocianej, by się uspokoiła, oczom, tym miłym gwiazdom serca, by zagasły i błyszczały tylko w połowie.
Wymykał się jej swobodny śmiech drgający jak piosenka; daremnie usiłowała stłumić te skarby dziecięcej wesołości, jakie nosiła w sobie.
Raz, pieląc zielska wyrastające w dziedzińcu wilgotnym i ciemnym, śpiewała półgłosem jakąś wiejską zwrotkę, gdy Celestyna ukazała się w oknie. Wtedy nóż, którym biedna Mina wyrywała zielsko z ziemi, wypadł jej z rąk, zbladła i drżeć zaczęła.
Zapomnieć się do tego stopnia, wydawało się jej potworną profanacją, jakby głośno rozmawiać w kościele.
Drugi raz, gdy sama będąc w pokoju bakałarza, który jak wiemy był zarazem klasą, układała jego stare księgi, przemawiające nieznanym jej językiem i dla których miała wielkie poszanowanie, spostrzegła w kącie wiolonczelę, której Justyn nie miał czasu schować.
Oddawna wyglądała ona sposobności zostania sam na sam z tym instrumentem. Znalazła ją nareszcie i uczuła się pod wpływem dwóch przeciwnych uczuć. Z jednej strony wrażenie, jakiego doznała pierwszy raz słysząc jej melancholijne tony, wzbudziło w niej ku temu instrumentowi pewien rodzaj urazy. Z drugiej, żywo nagabana ciekawością podobną do tej, jaką czują dzieci do zobaczenia „zwierzątka“ zamkniętego w zegarku, miała gwałtowną chętkę dowiedzenia się, co się dzieje w tej wiolonczeli przy pociągnięciu smyczkiem po strunach.
Trudno byłoby jej zdać sprawę, co w niej przemagało; ciekawość, czy uraza.
My, pięć razy starsi od niej wiekiem, nie wahamy się wierzyć, że ciekawość i tem mniej powątpiewamy o tem, że nas zapewnia rezultat.
Ujęła więc koniuszkiem palców smyczek leżący na krześle i zbliżając się do wiolonczeli ukradkiem, zaczęła rżnąć po srebrnej strunie, która odpowiadała jej brzmiącem chrapaniem, gdy wtem bakałarz, zapomniawszy jakiegoś papieru, wrócił, otworzył drzwi i nagle ukazał się na progu.
Nigdy jeszcze, kochany czytelniku! nigdy, luba czytelniczko! od czasu pierwszej grzesznicy, którą na gorącym uczynku wykroczenia złapał anioł stróż rajski, nigdy jeszcze pod jasnemi włosami rumiane lica nie pokryły się świetniejszym karmazynem! Serce biednej dzieweczki biło, jak serduszko zranionego ptaka.
Dla uspokojenia, musiał Justyn z najsłodszym uśmiechem, wziąć ją za rękę i prawie znaglić, ażeby pociągnęła smyczkiem po strunach.
Ale wrażenie, jakiego doznała było takie, że prosta antypatja dziewczynki do biednego instrumentu, zamieniła się w głęboką nienawiść.
Przed chwilą nazwaliśmy cię lubą, o czytelniczko, która pięknemi oczyma raczysz przebiegać te kartki! A czy wiesz dlaczego zwracamy się do ciebie z najczulszemi epitetami? Oto dlatego, że ty jako kobieta, jesteś skłonną do wrażeń czułych i łagodnych, a chcemy cię prosić, ażebyś użyła całego wpływu, jaki wywierasz na naszych czytelników, którzy w niecierpliwości swej gotowi nam zarzucić, że wpadamy w sielankę.
Do tego strasznego dramatu, który przedstawić mamy, pozwól nam otworzyć wonne i kwieciste wrota młodości; niebawem dojdziemy do namiętności męzkich i do zbrodni dojrzałego wieku.
Nieprawdaż więc, luba czytelniczko, że pozwalasz nam pobujać jeszcze czas jakiś po łąkach ubarwionych słońcem i pączkami kwiecia, przy rozgwarze ptaków i szmerze strumyków.

XX.
Laska czarnoksięzka.

Te i tym podobne zdarzenia, bynajmniej nie uspasabiały źle rodziny przybranej przeciwko Minie, przeciwnie, umacniały Justyna i siostrę w dobrej opinji, jaką mieli o sercu sierotki.
Zamiast więc ganić, zachęcali owszem, ażeby szła za popędem swej natury, która trochę promienia wesołości rzucała na dom; chcieliby byli z każdego zajęcia zrobić dla niej przyjemność, ze wszystkich dni święto; wiedziały dobrze te czyste serca, że wiek dziecinny jest wieczną niedzielą.
Ale matka była ślepa, siostra często chora, wszystko troje zapracowani.
Wychowujący mogli tylko smutek swój udzielić dziewczynce, ona więc, z łaski Bożej, oddała im wesołość swą.
W końcu takiej przewagi nabrała w tym domu, że stało się z nim jak z naturą przy schyłku zimy: zrazu nagi i podupadły, zdawał się odradzać do życia, i powoli, pod niewidzialnem tchnieniem, zaczął nabierać kiełków, liści, kwiatków.
Bakałarz, mimo usiłowań starego nauczyciela, chociaż według jego wyrażenia „otarł się o świat“ niemniej jednak uległ w tej walce między sumieniem i gustami, między obowiązkiem i pragnieniem. Jak przepowiedział pan Miller, zwiądł pośrodku wiosny życia; we trzy lata zestarzał się o dziesięć.
Zupełnie inaczej było z Miną: przy zetknięciu z nią rodzina odmładzała się. Jestto w samej rzeczy właściwość swobody dziecięcej, że ożywia i odmładza wszystko, do czego się zbliży; gdziekolwiek błyśnie jej biała sukienka, trawa wyrasta, pączki rozkwitają.
Zaledwie dwa lata upłynęły od czasu, jak mała Mina zamieszkała w rodzinie bakałarza, aliści dom zupełnie się przeistoczył.
Raz przechadzała się w równinie Montrouge i na tej suchej równinie znalazła kilkanaście krzaczków macierzanki i dzikich fiołków.
Wyjęła je nożem z korzeniem, włożyła w chusteczkę, przyniosła do domu, a pani Corby z wielką przyjemnością uczuła pod ręką dwie doniczki kwiatów, przypominających jej słońce, którego widzieć nie mogła.
Innym razem ogrodnik z sąsiedztwa dał jej dwie różyczki miesięczne, włożyła je w dwie szklanki i postawiła w nieobecności Justyna nad kominkiem w jego pokoju.
Przy powrocie wieczorem zastał je bakałarz, i czuł słodkie wzruszenie patrząc na róże, przypominające mu, że jest w okół Paryża wiosna o kwiecistej sukni, z której on korzystać nie może.
Siostra Celestyna miała także swą niespodziankę: kilka razy w przytomności sierotki objawiła chęć posiadania małego kotka, choćby tylko dla rozrywki, gdy będzie plątał jej nić przy robocie; pewnego wieczora niepomału zdziwiła się uchylając kołdry, gdy z pod poduszki wylazł biały kotek, z niebieską wstążką na szyi. To także Mina wynalazła tego kotka i zrobiła mu naszyjnik ze swego paska.
Codzień był nowy wynalazek; cały wynalazczy zmysł dziecięctwa ześrodkował się w tej jasnej główce, rzekłbyś, że nakształt zefiru oddychała tylko dla wywołania dokoła siebie kwitnących róż i jaśminów.
To też patrzano tylko przez nią, rozmawiano tylko o niej: „Mina tu! Mina tam!“ Imię jej jak nuta przyjemna i dla wszystkich miła rozbrzmiewało po całym domu.
Przy sprawunku powoływano się na jej gust, przy przedsięwzięciu odnoszono się do jej postanowienia; przy spełnieniu jakiegoś zamiaru, do jej woli.
Była samowładną panią w małem państwie, rządziła trzema poddanymi swym zdrowym rozsądkiem, dobrem sercem i wesołością.
Wszystko też troje czuli i uznawali dobroczynny wpływ, jaki na nich wywierało to dziecię; śmierć jednego z trzech członków rodziny nie sprawiłaby więcej boleści pozostałym, jak odjazd dziewczynki wszystkim trojgu razem.
Nazywali ją „aniołem wesołości.“ I w samej rzeczy, była ona urokiem nieustannym.
Pewnego dnia poszła z panem Millerem i Justynem do lasku Meudon, było to, rozumie się w niedzielę; spostrzegła o kilkanaście stóp na drzewie gniazdo gilów. Chęć ją ogarnęła i zamierzyła wmówić w starego nauczyciela i w Justyna, że nic nie ma łatwiejszego, jak dostać to gniazdko, mówiąc, że ona umie włazić na drzewa, i jeżeli oni nie wejdą, to ona wejdzie.
Justyn za młodu posiadał tę sztukę i niezapomniał jej zapewne dotyla, żeby się cofnąć przed wejściem tak niewysokiem, ale jedna rzecz go odstręczała: ażeby wejść na drzewo, trzeba objąć pień rękami i kolanami, a operacja ta nie mogła się uskutecznić, bez prawdopodobnego podarcia surduta i spodni.
Justyn drapał się po uchu i patrzył na gniazdo.
Dobry nauczyciel zgadywał co zatrzymuje młodzieńca; rzucił więc na ziemię kapelusz o szerokich skrzydłach, i opierając się o drzewo, stanął za podpórkę dla Justyna.
Ten przeprosił za swą śmiałość, wlazł na jego ramiona, podniósł rękę, dosięgnął gniazda, i złożył pięć gilów w ręce dziewczynki, która wzięła je skacząc z radości.
Dzieci mają wolę tak nakazującą, taką moc rozkazodawczą, że trzeba koniecznie być jej posłusznym.
Dodajmy, że starcy są daleko wyrozumialsi dla dzieci niż młodzi; dla tego zapewne, że młodzi są bliżej, a starzy dalej do tego szczęśliwego wieku.
A wreszcie, Mina wiedziała co czyni, koniecznie napierając się tych gilów, i nie pierwsze to gniazdo, za którem się oglądała. Znalazła niewiadomo gdzie, w piwnicy czy na strychu, starą klatkę brudną i czarną, którą oczyściła, oskrobała i wygładziła; a postawiwszy chciała spożytkować.
Zabrała więc z sobą gile nie odpowiadając Justynowi, który mówił, że nie będzie wiedziała gdzie ich trzymać, i w pięć minut po powrocie do domu, przyszła do pokoju bakałarza z miną zwycięzką, z klatką lśniącą, w której rozsadowiła się rodzina gilów.
Ale wtedy przyszła jej myśl, która długo zaprzątała jej małą główkę, nim się objawiła na zewnątrz: chciała oto dla brata Justyna zrobić to, co zrobiła dla klatki gilów.
Tylko że tu nie dosyć było skrobać, i oczyszczać: trzeba było zmienić papier, firanki u okien i u łóżka.
Mała Mina poświęciła na to cały rok; miewała przez ten czas rozmaite zachcianki a ponieważ Justyn nigdy jej nic odmówić nie mógł, więc trzeba jej było raz dziesięciu su na wstążkę, której nie kupiła, to znowu dwudziestu su na kupienie koronki, która pozostała w sklepie: tak, że od dziesięciu su do dziesięciu, od dwudziestu do dwudziestu, uzbierała sobie siedmdziesiąt franków, z których piętnaście użyła na zastąpienie zmiętego, brudnego i wilgotnego papierzyska, obiciem szaro-perłowem w róże niebieskie, a pięćdziesiąt pięć na zakupienie muślinowych firanek, które zrobione przez nią i w części przez siostrę Celestynę, w końcu jej wspólniczkę, zastąpiły firanki z zielonego płótna.
Przemiana pokoju nastąpiła w jeden wieczór, dzięki uprzejmości fabrykanta obić papierowych, który miał syna w szkole naszego bakałarza. Fabrykant ten przysłał sześciu ludzi, którzy przemienili ściany, podczas gdy Justyn wygrywał do tańca elegantom i elegantkom z pod rogatki Maine.
Za powrotem Justyn myślał, że w pokoju jego założono bawialnię: chciał łajać, sprzeciwiać się, narzekać, ale Mina podała mu różową buzię, i Justyn dziecię przycisnął do piersi.
I tak oto stopniowo smutny ten dom odmłodniał się i rozweselał razem z mieszkańcami.
Doszedłszy do tego stopnia przewagi, Mina wydała wojnę starym księgom muzyki religijnej, i dokazała tyle, że Sebastjan Bach, Palestrina, Haydn, wrócili do szafy, a na miejsce tych sławnych przodków, którzy radowali młodość bakałarza, Justyn wrócił raz z fragmentami partytury opery komicznej, które znalazł, przepatrując składy muzyczne.
Kto był najbardziej zdumiony, kto o mało w głowę nie zaszedł, to pan Miller, który wchodząc pewnego wieczora do Justyna, zastał go próbującego wyjątków z „Don Grulistana,“ tej zabawki w trzech aktach.
Ale dziewczynka oświadczyła, zapewne skutkiem urazy do wiolonczeli, że najweselsze nuty wydają się jej żałosnemi na tym instrumencie.
I osądźcie do jakiego stopnia biedny bakałarz miał zawróconą głowę i jak gotów był stosować się do kaprysów tego dziecka: ona tak dokuczała Justynowi z powodu wiolonczeli, a wiecie przecie jak biedny chłopiec kochał swój instrument, smutnego towarzysza smutnego swego życia, i tu despotyczna władza małej Miny była nad nim tak wielką, że w końcu odstąpił wiolonczeli!
Ach! była to smutna chwila, w której biedny Justyn zamknął wiolonczelę w drewnianem więzieniu, na które skazaną była na wieczność.
Powiecie, że pozostały mu trzy wieczory tygodniowo, w których grywał na kontrabasie pod rogatką, ale muzyka ta, zdaniem pobożnego bakałarza, w najwyższym stopniu światowa, daleką była od wynagrodzenia mu tego, co tracił z Haydnem, Palestryną i Sebastjanem Bachem.
A wreszcie, Mina, nic nie mówiąc, wykazywała mu dosadnie prawo, jakie miała do wymagania odeń tej ofiary.
Czem dla niego była muzyka? Pociechą w nudach.
A po cóż on miał się rozrywać, kiedy się już nie nudził? Po co się miał pocieszać, kiedy nie był smutny? Czyż ona nie była żyjącą piosenką?
Nareszcie, jeżeli słusznie powiedzieć można, że jedna bieda nie dokuczy, niemniej i to prawdą jest, że i dobre samo jedno rzadko przychodzi.
Tak oto, pewnego jesiennego wieczora, po powrocie z klasy, Justyn poprostu otworzył szeroko podwoje fortunie, która do nich zapukała.
Na ten raz kapryśna bogini przybrała na się spokojną postać notarjusza z ulicy Harpe.
Notarjusz ten nazywał się pan Jardy. Miał on dwóch synów, którzy gorąco pragnęli przebyć dwie klasy w jednym roku; inaczej mówiąc, przeskoczyć na rok następny przez klasę trzecią, wprost z czwartej do drugiej.
Ponieważ Justyn zajęty był przez cały dzień, a młodzieńcy podobnież, przeto ani myśleć nie było można o lekcjach.
Najlepiej wypadało młodzieńcom brać lekcje wieczorem, trzy razy na tydzień po dwie godziny.
W tych warunkach rzecz dziwnie przydała się Justynowi.
Trzy razy na tydzień grał do tańca pod rogatką, a nie mogąc już grywać na wiolonczeli u siebie, z powodu zakazu małej despotki, przywiązał się do tego zatrudnienia, które pozwalało mu chociaż wziąć w rękę kontrabas.
Kontrabas nie jest wiolonczelą; muzyka szynkowniana nie jest muzyką Bethovena; ale wiadomo, że my nie po to jesteśmy na świecie, ażeby widzieć wonny rozkwit kwiatu wszystkich naszych życzeń.
Justyn oddał notarjuszowi trzy wolne godziny.
Notarjusz nie przywiązywał wagi do dni parzystych lub nieparzystych; notarjusz z ulicy Harpe nie ma lozy ani w wielkiej Operze, ani we Włoskiej. Więc trzy wieczory Justyna zgadzały się z wieczorami pana Jardy.
Czcigodny prawnik ofiarował pięćdziesiąt franków na miesiąc, a w końcu roku osobno po pięćdziesiąt franków zobowiązał się dopłacić, jeżeli synowie jego przejdą do klasy drugiej.
Justyn zgodził się; zobowiązał się niejako, za sto franków na miesiąc, dokazać cudu.
Umówiono się, że od jutra młodzi panowie Jardy zaczną przychodzić na lekcje.
Czystość pokoiku Justyna nadewszystko zachwycała notarjusza. Po dwakroć powtórzył:
— Jaki śliczny pokoik masz, panie Justynie Corby!... Chciałbym urządzić podobny dla mojej żony.
A któż to urządził ten pokoik tak miłe, że zachwycał nawet notarjusza? Mina, anioł wesołości.
To też po odejściu notarjusza, Justyn nie zważając, że dziewczynka już była prawie piętnastoletnia, objął ją w ramiona, i ucałował całą siłą ust, mówiąc:
— Ty jesteś moim aniołem opiekuńczym, dobra dziecino! odkąd weszłaś, szczęście usłało sobie gniazdo w tym domu.
I słusznie mówił, była to istotnie czarodziejka, dziewczynka ze swą czarnoksięzką laską!
Ze swą czarnoksięzką laską?... zapyta kto; a to żeś nam jeszcze o tem nie mówił.
Owszem, mili czytelnicy! owszem, lube czytelniczki! o tem wam tylko mówiłem. Tą laską czarnoksięzką jest miłość.

XXI.
Sen nocy letniej.

Była to noc tak orzeźwiająca, jak upał dnia piekący.
Ptaki, które prawdopodobnie znużone upałem dziennym, nie wychylały się ze swych zielonych pałaców, teraz zaczynały odzywać się głosami swych heroldów: słowika, czeczotki, gila; piosnką sławiły piękną noc letnią, chłodnym orzeźwioną wietrzykiem.
Kwiaty doliny, poruszone świeżym wietrzykiem zachodnim, kołysząc się na łodygach, zdawały się tańczyć na cześć Bogu, który stworzył księżyc i gwiazdy, te łagodne i blade słońca ciemności.
Siedząc, a raczej leżąc wśród zboża, młodzieniec jakiś z głową w tył zarzuconą i opartą na skrzyżowanych rękach, z oczyma wzniesionemi w niebo, zdawał się rozkoszować niewymowną pogodą nocy letniej. Na czole tego młodzieńca wyryte były płomiennemi głoskami, czyste zachwyty niedawnej szczęśliwości; czytać można było na jego obliczu widoczne jeszcze ślady wczorajszych radości, które już zacierały się, ustępując miejsca tryumfalnie wkraczającym radościom dzisiejszym.
Młodzieńcem tym był nasz bakałarz.
Albo raczej poprawmy się i nie dawajmy mu już tej nazwy, która prowadzi za sobą cały szereg zranionych złudzeń. Nie był to już bakałarz; nie był to już wiolonczelista budzący duszę swego poważnego instrumentu i zmuszający go do wyjęczenia boleści, nie był to już ten młody, postarzały przed czasem, którego widzieliśmy stroskanym wśród smutnej rodziny; był to ptak polny, któremu szczęście w przelocie otworzyło drzwiczki od klatki i który w wonnem powietrzu wieczora, zażywał owoców wolności. Był to, jednem słowem ten, którego, jeszcze w przedostatnim rozdziale nazywaliśmy „nieszczęśliwym Justynem“.
Pokłońcie mu się kochani czytelnicy i lube czytelniczki, bo uczynił szybkie postępy na wielkim gościńcu szczęścia. Jak opóźniony wędrowiec, odzyskał on stracony czas i pozostawił za sobą długie lata osamotnienia. Droga jest tak krótką od niewoli do szczęścia, że w pięć miesięcy mógł zapomnieć trosk całego życia.
Czy nagie zrobił majątek? czy jaki nieznajomy krewny przybył z dalekich wysp umyślnie, by go nazwać swym synowcem i mianować spadkobiercą? czy raczej trud, ten prawdziwy wujaszek z Ameryki, dający zawsze więcej, niż sobie obiecywać można, stworzył mu tę błogość?
Czyż on w tym dniu, a był to czwartek, dzień tańca w gospodzie, nie powinien był, z włosami opuszczonemi jak gałęzie wierzby, ze śpiewnym instrumentem w ramionach, stać w orkiestrze gospodniej, gdzie z taką pokorą, jak widzieliśmy, upraszał o miejsce kontrabasisty?
Cóż on tedy tam robił, leżąc w zbożu jak pasterz Wirgilego, Tityrus lub Dametas, gdy obowiązek wzywał go gdzieindziej?
Nie, obowiązek już go nie wzywał do orkiestry: dwaj jego uczniowie przebyli tryumfalnym skokiem przepaść klasy trzeciej; miał lekcyj dosyć; oszczędności tyle, że mógłby dom kupić i coś już trzy czy cztery miesiące jak zaprzestał uczestniczyć w tej niezgodnej symfonii, do której zapędziła go nędza.
Był tam gdzie powinien być, nigdzie nie byłoby mu lepiej: miejsce które zajmował na tem polu, było tem samem, które przed pięciu laty zajmowała dziewczynka, co w tak magiczny sposób przemieniła ubogie mieszkanie na przedmieściu św. Jakóba, i odmłodziła naszego bohatera; była to rocznica nocy spotkania się jej z Justynem, to też dziękował Bogu w tej chwili, za nieoceniony skarb jaki mu zesłał.
Było to w miesiącu czerwcu roku 1826, dziewczynka została wysoką i smagłą dziewicą.
Rozpoczęła piętnasty rok życia. Była to piękna blondyna; rzekłbyś, że złożoną jest ze wszystkich kwiatów tych łąk i pól, śród których przepędzała noc przed pięciu laty; był to wieniec kwiecia, różany i świeży.
Ze swej strony Justyn stał się prawie pięknym, mówiliśmy już, że mu do tego niewiele brakowało: przejść tą samą drogą co szczęście.
A można było wypięknieć, choćby tylko przy zetknięciu z tą czarującą istotą.
Kiedy szli na przechadzkę w niedzielę w dolinę Montrouge, była to para godna widzenia: oboje jasnowłosy; ona rumiana, on biały; ona, jak lian owinęła ramię swe koło ramienia młodzieńca, jak gdyby sobie zeń podporę uczynić chciała, tak, iż była to harmonia rozkoszna, duet czarujący. Patrzyli na nich przechodzący, dobrzy ludzie rozumie się, z tą naiwną przyjemnością, jakiej doświadczamy na widok ludzi sławnych lub szczęśliwych; ci co ich brali za brata i siostrę, podziwiali; ci co brali ich za narzeczonych, zazdrościli.
Oboje mieli powierzchowność tak wdzięczną, tak radosną, tak młodą! Justyn od czasu, jak został szczęśliwym, wyglądał zaledwie na lat dwadzieścia pięć; młodość, z której tak mało korzystał, której tak źle używał, wróciła mu się taką, jaką ją pozostawił, to jest prawie dziecięcą.
Wszyscy chłopcy biegli do Miny, wszystkie dziewczęta do Justyna, wszyscy ubodzy wyciągali bez różnicy ręce do nich obojga.
Opowiedzieliśmy szczegół po szczególe, jak Mina z dziecka została dziewicą; jak Justyn z nieszczęśliwego stał się szczęśliwym; idźcież za niemi w ich nowem życiu.
Mina odbyła całą edukację dziecka: muzyki, rysunku, historji, literatury starożytnej i nowożytnej, wszystkiego ją nauczono i ona wszystko dobrze przyjęła.
Jest to dziewica pełna dystynkcji, której uczucie moralne wzrosło na tym bujnym gruncie zowiącym się rodziną; gusta jej są proste jak jej sukienki; sukienka świąteczna jest symbolem jej duszy: niepokalanie biała, dotąd niedostępna pragnieniom wszelkim, jak kielich kwiatu czeka z otworzeniem się na słońce dziewicze, które zwie się miłością. Jest to dusza czysta w dziewiczem ciele.
W sercu Justyna, jako w bujnej ziemi nigdy nie zasiewanej, tylko co ukazała się młoda i silna miłość, a już konary swe wyciągała ku niebu.
Jakim sposobem Justyn spostrzegł, że jest zakochany? Oto przez cierpienie, tem dotkliwsze, że odwykł od cierpienia.
Było to w sam dzień Bożego Ciała. W owej epoce, gdy ludzie pozwalali jeszcze Bogu mieć swoje święto, ulice Paryża, a szczególniej leżące na wielkich przedmieściach, zasłane były kwiatami i wyglądały jak kobierce rozciągnięte pod nogami kapłana, obnoszącego Przenajświętszy Sakrament. Prócz tego, mury obite były suknem lub dywanami, powietrze pełne wonności, listki różane latały w powietrzu rzucane pełnemi rękoma, dzwony rozmaitych parafji dźwięczały w całym rozpędzie.
Było to coś uroczystego, widzieć pod promienistem niebem młode dziewice w białych zasłonach, idące za procesją.
Mina należała do orszaku; Justyn oparty o sztachety przy Val-de-Grace, czekał na jej przejście.
Orszak nadszedł.
Justyn natychmiast poznał dziewicę, która jako najwyższa i stanowiąca najpiękniejszy kwiatek w girlandzie, głową przewyższała towarzyszki. Nie miał innego zamiaru, innego życzenia, tylko widzieć ją przechodzącą; jednakże, jak gdyby go coś fatalnie ciągnęło w tę stronę, podniósł oczy i spostrzegł w oknie młodzieńca, którego płomienne oczy szukały czegoś.
Na którą tak patrzył?
Zdawało się Justynowi, że po to tylko stanął w tem oknie, aby widzieć Minę i że w nią się tylko wpatrywał.
Rumieniec... mylimy się, płomień wybił się na twarzy Justyna i od tej chwili biedny bakałarz jasno czytał w swem sercu. Wąż ukąsił go w serce, a raczej w serce jego serca, jak powiada Hamlet. Zazdrościł!
Justyn ukrył twarz w rękach, jak gdyby dziewica przechodząc koło niego i widząc rumieniec na jego twarzy, mogła domyśleć się przyczyny. Za powrotem do domu, zamknął się w swym pokoju i pozostał sam, badając się całemi godzinami.
Gdyby po tych kilku godzinach, miłość, jaką czuł dla dziewicy nie była mu się objawiła zupełnie, gdyby jeszcze wahał się z nadaniem nazwy uczuciu swego serca, to wstrząśnienie, jakiego doznał na ostatku, przekonało go, że kocha Minę.
Wieczorem, około godziny dziesiątej ukończywszy zajęcia dzienne, Mina, jak zazwyczaj, zeszła na dół, ażeby powiedzieć dobranoc Justynowi, i podać mu czoło do pocałunku braterskiego.
Skoro Mina weszła do pokoju, po ciele młodzieńca dreszcz przeszedł i płomień po obliczu, podobny, jaki błysnął na czole dziewicy, kiedy Justyn zastał ją ze smyczkiem w ręku. Pocałował ją w czoło i zbladł, jak Mina wtedy, gdy śpiewała piosenkę w ciemnym dziedzińcu, a spostrzeżona przez Celestynę, sądziła, że popełniła profanację taką, jakby głośno rozmawiała w kościele.
Pocałunek wydał mu się bezbożnym, niedozwolonym, pożądliwym; cofnął się z przerażeniem wywracając krzesło i mało nie upadł na ziemię, kiedy dziewica patrząc z niepokojem odezwała się:
— Oh! jakiś ty blady Justynie! Co ci jest? czyś nie chory?
O tak! biedny Justyn był bardzo chory! Ugodzony został w serce miłością śmiertelną. Od dnia Bożego Ciała, od chwili, gdy na procesji poczuł zazdrość, śmiałe wejrzenie skierowane na Minę, dziwnym wydawał się dla wszystkich; miewał jakieś nieprzewidziane wybuchy radości bez wyraźnej przyczyny, to znów nagle zapadał w ponure i uporczywe milczenie.
On, którego nikt nigdy nie słyszał śpiewającym, raz wchodząc do pokoju matki, wyciągnął całą gammę. Innego dnia spotkano go na ulicy podskakującego, niby student na wakacjach. To znów zamykał się całemi wieczorami w swym pokoju, najmniejszy szmer nie wyjawiał jego obecności; a kiedy kto niedyskretnie zajrzał przez dziurkę od klucza, widział go albo siedzącego nieruchomie jak skamieniały, albo chodzącego i giestykulującego jakby zwarjował.
Symptomaty te i inne jeszcze bardziej niepokojące, zauważyła siostra Celestyna i nawet matka Corby, jakkolwiek ślepa. Obie kobiety postanowiły udać się z tem do starego nauczyciela, który był Kalchasem tych dwóch prostych dusz, będąc jednocześnie mentorem Justyna.
Pan Miller, który oddawna odkrył już tajemnicę młodzieńca, przedsięwziął pomówić z nim. Zamknęli się więc obaj raz wieczór i jak lekarz, który nie potrzebuje nawet próbować pulsu chorego, by ocenić doniosłość jego choroby, dobry Miller przystąpił wprost do rzeczy i o mało nie wywrócił na ziemię swego ucznia, kiedy zaledwie drzwi zamknąwszy, wystrzelił doń temi słowy:

— Ależ, mój chłopcze, szalenie jesteś zakochany w Minie!

XXII.
Na gorącym uczynku miłości.

Justyn zdrętwiał.
A więc tajemnica, którą głęboko w sercu swem zamknął, którą zdawało mu się, że ukrył nawet przed swym starym mistrzem, nie była tajemnicą! A jeżeli on, który nawet nie mieszkał z niemi razem, znał stan jego serca, toć i matka i siostra, a kto wie, może i sama Mina, wiedziały o tem. Pewność ta tak go zmieszała, iż biedny Justyn z miną występnego, z czołem spuszczonem, jąkając się, odpowiedział panu Millerowi:
— Tak, to prawda.
Dobry nauczyciel popatrzył nań i wzruszył ramionami.
— No, no, odezwał się, podnieś głowę!
Justyn podniósł głowę, posłuszny i czerwieniący się jak dzieciak.
— Patrz na mnie, mówił dalej pan Miller.
Justyn spojrzał na niego, jąkając:
— Ależ, kochany mistrzu...
— Ależ, kochany uczniu, przerwał tenże, dlaczegóż nie miałbyś być w niej zakochanym?
— Bo to...
— Któżby miał się w niej zakochać, jeśli nie ty? Przecież, zdaje mi się, nie ja! No, no, przestań marudzić... Cóż ciebie martwi w tej miłości, dlaczego robisz z tego tajemnicę? Czyż nie jesteś w wieku kochania, mógłżebyś na całym świecie znaleść przedmiot godniejszy twej miłości? Kochaj więc, mój chłopcze! a kochaj tak jak pracowałeś: kochaj uczciwie, namiętnie, szalenie jeśli możesz! Powiadają, że to tak miło!
— Więc pan nie kochałeś nigdy.
— Nie miałem czasu... Jest mnóstwo rzeczy o których nie wiesz, a które miłość wytłómaczy ci, jak zapewniają. Z miłością i pracą, wszystko wyjaśnia się koło nas i w nas. Kto pracuje, ten silny, kto kocha, staje się dobrym.
Ale Justyn, mimo ojcowskich słów starego przyjaciela, potrząsał głową i nie odpowiadał.
— I cóż, rzekł nauczyciel z czułością, biorąc go za ręce, co ci przeszkadza mówić? co cię wstrzymuje? komu, jeżeli nie mnie, zwierzyć masz pierwsze radości serca? nie dosyć, żeśmy cierpieli i płakali razem, gdzie znajdziesz serce sympatyczniejsze od mojego, ucho uważniejsze niż moje? Może niedosyć jasno widzisz w sercu swojem; w takim razie rozwikłajmy tę rzecz we dwóch, stańmy się młodszymi o lat dziesięć... Czy przypominasz sobie przechadzki w parku Wersalskim? Szliśmy nocą zapatrzeni w niebo, a uważaj, że człowiek zawsze patrzy w niebo, ilekroć czego pragnie, albo czego się obawia; szliśmy zapatrzeni w niebo, trzymając się za ręce. Raz zapytałeś mnie: „Gdybym się zbłąkał w tym lesie, jakim sposobem mógłbym odnaleźć drogę?“ a ja ci odpowiedziałem: „Bądź spokojny, ze mną nigdy nie zbłądzisz!“ Owóż, tak samo jest dziś... Podaj mi rękę i idźmy razem; czyż serce nie jest podobnem do tego nieprzejrzanego lasu, po którym chodziliśmy w ciemności?... Zbłąkałeś się, podaj mi rękę, a we dwóch odnajdziemy drogę.
Justyn rzucił się na szyję starego mistrza i ucałował go z oczyma łez pełnemi.
— Płacz, mój synu, płacz! rzekł poczciwy nauczyciel, czy to z radości, czy z żalu, zawsze dobrze jest się wypłakać; łzy ochładzają serce, jak dżdże letnie ochładzają skwarne dni lipcowe, ale wypłakawszy się, rozpogódź czoło i pomówmy o twych nadziejach.
— O! mój mistrzu, mój mistrzu ukochany!
— I cóż?
— A gdyby ona mnie nie kochała?
— Czyś zwarjował? zapytał starzec, dlaczegóżby nie miała cię kochać? W jej to wieku serce śpiewa swą pierwszą piosenkę; czemużby nie miało jej zaśpiewać dla ciebie, dobry mój i zacny synu.
— Więc sądzisz, panie Miller, zapytał młodzieniec, iż ona mnie kocha?
— Jestem tego pewien, tak szczerze jak tego, że ty jesteś uczciwym człowiekiem, a tyle prostodusznym, że powątpiewasz.
— Nigdy jej o to nie pytałem.
— Miałeś słuszność! Czyż to się kto pyta o takie rzeczy? Czyż my, co jesteśmy tylko wzajem przyjaciółmi, potrzebowaliśmy powiadać sobie, że się kochamy? Czy to nie pokazuje się samo z siebie?
— Tak, masz słuszność, przyjacielu mój, ona mnie kocha!
— Spodziewam się, z krzywdą jej byłoby powątpiewać o tem.
— O mój dobry, czcigodny mistrzu, gdybyś wiedział, jak pewność twoja uszczęśliwia mnie, gdybyś wiedział, jak czuję się całkiem innym, niż przed chwilą, wypogodzonym, przeistoczonym! Staję się przez to, że tak powiem, milszym samemu sobie. Mam o własnej osobie, tobie to wyznam jedynie, opinję różną od tej, jaką miałem dotąd: kocham sam siebie poniekąd, czując, że jestem kochanym.
Długo tak rozmawiali, młodzieniec i starzec; młodzieniec pałający, starzec rozgrzewający się przy ogniu miłości.
Czasami jednakże błyski radości, jakie rzucał wzrok młodzieńca, zachodziły chmurami.
— Niestety! rzekł, wkrótce będę miał trzydzieści lat, ona nie ma szesnastu; mógłbym niemal być jej ojcem. Czy nie obawiasz się, mój przyjacielu, że przywiązanie dziecinne, braterską czułość, bierzemy za miłość prawdziwą?
— Nasamprzód, odpowiedział starzec, nie masz jeszcze lat trzydziestu, jeśli mnie pamięć nie myli, a choćbyś miał i więcej, nie wyglądasz, jak na dwadzieścia pięć; włosy płowe odmładzają cię o lat dziesięć. Niech cię więc nie przeraża twój wiek; ciesz się miłością swą bez obawy. Zasłużyłeś na to, synu mój.
Starzec ucałował Justyna, jak gdyby on był jego rzeczywistym synem.
Ponieważ Mina miała dopiero piętnaście lat skończonych, postanowili zachować tajemnicę przed matką, przed siostrą i przed nią.
Matka i siostra nie zachowałyby tajemnicy, a wstrętnem było dwom przyjaciołom rozbudzać w jasnej duszy dziewczęcia, uczucia jakie paliły serce Justyna. Przyrzekli tylko mówić z sobą o tem jak najczęściej.
Z jakąż ostrożnością dwaj przyjaciele zamykali drzwi, z obawy, ażeby tajemnica, niby zapach kwiatów nie wzleciała do pokojów, zajętych przez kobiety.
Wieczorami, kiedy stary mistrz przychodził, wszystko szło dobrze. O dziesiątej godzinie żegnali się z kobietami, schodzili na dół i nieraz pan Miller zasiedział się do północy, godziny niezwykłej, słuchając po raz setny miłosnych zwierzeń młodego człowieka.
Ale jak nie było tego drogiego mistrza i powiernika, z kim wtedy Justyn mógł rozmawiać o niej? na kogo zlać skarby wewnętrznej radości? Oh! gdyby śmiał porozmawiać o tem ze swą wiolonczelą! Czasami wyjmował tę przyjaciółkę, od tak dawna oniemiałą, nie tylko z szafy, ale i ze skrzynki; przyciskał ją do serca, gniótł między kolanami, puszczał palce wzdłuż po gryfie i milcząco do strunach smyczek przesuwał. Wtedy uśmiechał się; bo uchem wyobraźni słyszał wszystko, co byłaby mu powiedziała wiolonczela, gdyby jej wolno było mówić.
Innym razem nie starczył mu ten niemy djalog, wtedy, wtedy w piękną noc letnią wychodził pocichu z domu, szedł za rogatkę, a chciwy samotności, szedł doliną recytując głośno najpiękniejsze ustępy poetów greckich i łacińskich, opiewających miłość.
W jednę z takich to nocy, w rocznicę spotkania z Miną, poszedł położyć się w zbożu, w bławatkach i makach, między któremi zastaliśmy go na początku poprzedniego rozdziału.
Tego wieczora była to uroczystość, wieczór świąteczny, on przyszedł tam po to, jak widzieliśmy, ażeby złożyć dzięki Panu za zesłanie mu anioła. To też przesiedziawszy godzinę lub dwie w zbożu, ponieważ wpół do dziesiątej biło dopiero na kościele św. Jakóba, przyszło mu na myśl, że ma jeszcze czas wrócić do domu i powiedzieć dobranoc Minie. Zaraz też co tchu puścił się do domu.
Przede drzwiami od ulicy zastał chłopaka, może dwunastoletniego, który nań czekał, jednego z ulicznych chłopców paryzkich. Chłopak zatrzymał go.
— Panie, rzekł, zgubiłeś pan chustkę.
— Jaką chustkę?
— A tę oto, wypadła panu z kieszeni, jak wychodziłeś przed dwiema godzinami.
— I ty ją znalazłeś?
— Tak.
— Czemu nie oddałeś zaraz?
— Nie byłem pewien czy to pańska; przechodziło jednocześnie wielu innych panów. Wołałem: Hej, kto zgubił chustkę?! Powiedziano mi: „Oto ten pan co idzie tam, precz!“ A pan byłeś już o ćwierć mili. Masz tobie, rzekłem, wolę poczekać na niego, jak biedź za nim. A czy ten pan powróci? Jużci, że powróci. A gdzie mieszka? Mieszka tu. A co on za jeden? Kochanek tej panienki. A panienka ta gdzie mieszka? Mieszka u niego. To dobrze, pomyślałem, skoro on jest zakochany w panience, a panienka mieszka u niego, to niebawem wróci. I tak oto czekałem na pana i dobrze zrobiłem... I cóż, nie bierze pan chustki?
— Biorę, biorę, mój chłopczyku, rzekł Justyn, masz oto za fatygę.
I dał dziesięć su chłopcu.
— Ho, ho! biała sztuka, zawołał chłopak, zmienię ją; stara zabrałaby mi ją całą, a tak to z dziesięciu su dam jej pięć a pięć wezmę dla siebie.
Postąpił kilka kroków, kiedy tymczasem Justyn zamyślony kładł klucz do zamku; ale niebawem chłopiec wrobił.
— Proszę pana, rzekł pociągając go za surdut.
— A co?
— Jeżeli pan chce wiedzieć, czy ona pana kocha...
— Kto?
— Pańska kochanka.
— Więc co?
— To niech pan przyjdzie do starej na ulicę Triperet,. Nr. 11. A choćbyś pan zapomniał numeru, to znają ja na całej ulicy; zapytaj pan tylko o Brocantę, każdy pokaże jej mieszkanie. Położy panu wielką kabałę za dwadzieścia su.
Ale Justyn nie słuchał i zamknął drzwi przed nosem chłopca, który poszedł do sklepu zmienić pieniądz na dziesięć su, a raczej na dziewięć i pół, gdyż zapewne jako ażio, kupił sobie za pół su świętojańskiego chleba. Potem cwałem puścił się drogą ku ulicy Triperet.
Justyn zaś, zamiast iść do kobiet i zakończyć wieczór w kółku rodzinnem, powrócił do siebie, zamknął się, rzucił na fotel i siedział w nim nieruchomy, zdjęty smutnemi przeczuciami. Miłość jego już doń nie należała, tajemnicę jego znali wszyscy. On, dla przedmieścia św. Jakóba, był kochankiem panienki.

XXIII.
Moskity.

Jest w Indjach, a szczególniej w Korrahu, owad nieczysty, rodzaj muchy, zwany moskit, którego ukąszenie bardzo jest niebezpieczne; nie poprzestaje on na wysysaniu krwi, jak komar, lub na ukłuciu żądłem, jak osa, ale w nacięciu, jakie uskuteczni na ciele ofiary, składa jajeczko, które we trzy dni rozchodzi się, wydaje robaka, a ten w dalszym ciągu wytwarza mnóstwo innych, które toczą cię żywcem. Najczęściej człowiek umiera z tego we dwanaście lub trzynaście dni. Ażeby zapobiedz temu wypadkowi, potrzeba natychmiast po ukłuciu rozciąć rankę lancetem i położyć na niej szczyptę zżutego liścia tytoniowego.
W Europie, we Francji, w Paryżu i innych miastach, miasteczkach i wsiach, istnieją pod inną wprawdzie formą, ale niebezpieczniejsze jeszcze owady w rodzaju moskitów; temi owadami są sąsiedzi. Niebezpieczniejsze, powiadamy, bo wiemy jaki balsam potrzeba przyłożyć na ranę, zadaną przez robaka, gdy tymczasem rany zadane przez sąsiadów, są śmiertelne.
Sąsiad jest bez miłosierdzia, bez serca, bez wnętrzności; wchodzi do ciebie drzwiami, jeżeli zostawisz je otwarte, przez okno, jeżeli okno zostawiasz otwarte, a przez dziurkę od klucza, jeżeli zamkniesz okno. Kradnie ci twe tajemnice z taką samą bezczelnością, z jaką najczelniejszy złodziej nocny kradnie pieniądze.
Jest jednakże między sąsiadami i złodziejami różnica całkiem przemawiająca na korzyść złodziei: złodziej naraża życie swoje, sąsiad naraża tylko życie drugich.
Człowiek zamknięty na klucz w pokoju, przy zamkniętych okiennicach, czuje około siebie oko i ucho sąsiada.. Nie żeby ci źle życzył, bynajmniej, wtedy podlegałby kodeksowi karnemu; często nawet jeżeli ci czyni co złego, to mimowolnie, lecz chce on poprostu wiedzieć co się dzieje u ciebie, winieneś mu zdać rachunek z tego co się mówi, co się robi w twojem ognisku domowem; ty jesteś jego naturalnym dłużnikiem, on jest wierzycielem twojego szczęścia.
Po za tem, wszyscy ci ludzie są, jeżeli chcesz, poczciwymi: słuchają praw ogłoszonych w biuletynie; ściśle przestrzegają przepisów policyjnych; płacą podatki akuratnie; zamiatają progi swych sklepów w zimie, skrapiają wodą przed magazynami w lecie, znoszą konewki w czasie pożaru, w niedzielę chodzą do kościoła, w poniedziałek do teatru; prowadzą się, słowem, jak wszyscy ludzie, zapominając w każdym razie, że o ile dyskrecja jest wysoką cnotą, o tyle ciekawość jest występkiem ohydnym.
Wyraz ten, który wymówił ulicznik: „kochanek panienki“ nie był pierwszym, jaki obił się o uszy Justyna, Nieraz idąc przedmieściem pod rękę z Miną, uważał spojrzenia ironiczne przechodniów, a na ich ustach uśmiechy dwuznaczne.
Życie takie nie było podobnem do zniesienia.
Justyn myślał wprawdzie o przeprowadzeniu się, ale opuściwszy jedną okolicę, można było trafić na gorszą i dać pozór złośliwości ludzkiej. A przytem, w gruncie, byłoż to łatwem opuścić dom, w którym żyli tak szczęśliwie? czyż to nie byłoby zarazem odrzuceniem gdzieś cząstki siebie samego? czyż całe życie tych czterech istot nie było niezatartemi głoskami zapisane na ścianach tych dwóch pięter?
Nie, było to więcej niż trudne; było niepodobne! Porzucili więc myśl wyniesienia się z domu, ale ponieważ trzeba było coś postanowić dla zamknięcia ust plotkarzom, zamierzono poradzić się starego nauczyciela.
Do niego zresztą, udawano się zawsze we wszystkich, trudniejszych razach.
Pan Miller przyszedł w godzinie zwyczajnej; pozostawiono panienkę na górze; matka, na ten raz, zeszła do pokoju syna i tak we czworo złożyli radę familijną. Zdanie starego nauczyciela było bardzo proste.
— Dajcie jutro na zapowiedzie i odbądźcie ślub za dwa tygodnie.
Justyn krzyknął radośnie. Zdanie Millera odpowiadało życzeniu jego serca. Rzeczywiście, małżeństwo w jednej chwili położyłoby koniec wszelkim podejrzeniom.
Nie było co się namyślać, ani szukać innego sposobu; ten był prawdziwym, dobrym, jedynym. I byłoby na tem stanęło, gdyby matka nie wyciągnęła ręki.
— Zaraz, rzekła, jeden mam tylko do zrobienia zarzut, ale jest ważny.
— Jaki? zapytał Justyn bledniejąc.
— Nie ma zarzutu, rzekł stary nauczyciel.
— Jest, panie Millerze, odpowiedziała pani Corby.
— Jaki? Zobaczymy.
— Powiedz! matko! przemówił Justyn głosem drżącym.
— Nie znamy rodziców Miny.
— Tem łatwiej może ona sobą rozporządzać, skoro zależy tylko od samej siebie, odparł stary nauczyciel.
— Przytem, nieśmiało ozwała się Celestyna, rodzice Miny wyrzekli się jej od chwili, gdy przestali płacić pensję, do jakiej zobowiązali się pani Boivin.
Uwaga ta, uczyniona półgłosem przez usta lękliwe, zdała się wszakże Justynowi wyborną.
— Ależ tak! wykrzyknął. Cesia ma słuszność.
— Oczywiście, że ma słuszność, potwierdził pan Miller.
— Może i ma słuszność w samej rzeczy, rzekła pani Corby, ja też myślę przełożyć wam drogę pośrednią, która zdaje mi się, zadowoli wszystkich.
— Powiedz, matko, zawołał Justyn, wiemy wszyscy, że jesteś mądrością, która zstąpiła na ziemię.
— Prawo pozwala iść zamąż w piętnaście lat i miesięcy pięć; jeżeli pobierzecie się zaraz, będzie to wyglądało, jak gdybyście czekali tylko na kres oznaczony prawem i korzystali z jego mocy z pospiechem, którego pobudka mogłaby być, w danym razie, źle wytłomaczona.
— To prawda, Justynie, szepnął nauczyciel.
Justyn westchnął. Nie miał, w samej rzeczy, nic do odpowiedzenia.
— Za pięć miesięcy, piątego lutego w roku przyszłym, Mina mieć będzie szesnaście lat, jest to prawie już wiek rozumu dla kobiety. Ważną rzeczą jest, mój synu, ażeby wiedziano, iż Mina sama się oddała; żeniąc się z nią dziś, mógłbyś być posądzonym, żeś ją wziął gwałtem.
— A więc? odezwał się Justyn cały drżący z radości.
— A więc, ponieważ proboszcz z Bouille, przedstawia w tej chwili opiekuna Miny, postarasz się z góry o pozwolenie tego zacnego kapłana i dnia szóstego lutego w roku przyszłym, Mina będzie twą żoną.
— O, moja matko! moja dobra matko! zawołał Justyn klękając u nóg jej, przyciskając ją do serca i okrywając twarz pocałunkami.
— A tymczasem? zapytała Celestyna.
— Tak, rzekł nauczyciel, tymczasem gadaniny, plotki i oszczerstwa pójdą swoim trybem!
— To też należałoby pomyśleć, ażeby Minę umieścić gdzieś na te siedm miesięcy.
— Gdzie, moja matko! gdzie mamy umieścić to biedne dziecko?
— Na jakiejkolwiek pensji, gdziebądź, byle tu nie pozostawała.
— Ja nie znam nikogo, komubym mógł powierzyć Minę, zawołał Justyn.
— Czekajcie państwo, czekajcie, zdaje mi się, że mam to czego nam potrzeba, rzekł nauczyciel.
— Doprawdy, panie Millerze! rzekła pani Corby, wyciągając rękę raczej do głosu, niż do osoby starego nauczyciela.
— Co pan masz na widoku i co nam przedstawisz? zapytał Justyn niecierpliwie.
— Co wam przedstawię, kochany Justynie? Jedną rzecz, jaką przedstawić można w trudnej pozycji, w jakiej się znajdujemy. Mam ja w Wersalu, dawną, od lat trzydziestu przyjaciółkę, jedyną kobietę, którą może byłbym kochał, dodał nauczyciel z westchnieniem, gdyby mi na to starczyło czasu. Ona właśnie utrzymuje pensję panien. Mina pozostanie u niej przez te siedm miesięcy, a raz na tydzień... no, raz na tydzień pojedziesz odwiedzić ją w rozmawialni. Jakże ci się podoba mój chłopcze?
— Musi mi się podobać, odrzekł Justyn.
— A co na to mówisz, droga pani Corby, zapytał nauczyciel.
— Ja mówię, że trzeba, abyś pan jutro zaraz pojechał z Justynem do Wersalu, kochany panie Millerze.
I na tem się rozeszli, naznaczając sobie nazajutrz schadzkę na ulicy Rivoli, na stacji, gdzie wówczas brano do Wersalu tak zwane gondole.
Po kwadransie rozmowy z przełożoną zakładu, młodzieniec przekonał się, że pan Miller bynajmniej nie przesadził znakomitych zalet swej dawnej przyjaciółki. Dowiedziawszy się jak pana Millera obchodzi jej przyszła wychowanka, zacna matrona ofiarowała się przyjąć ją za sam koszt wyżywienia, i zgodzono się, że przywiozą ją w astępną niedzielę.
Dwaj przyjaciele wyszli z zakładu zachwyceni przełożoną, i udali się pieszo przez lasy Wersalskie, tak pełne dla nich niewymownych wspomnień.
Powiedzieliśmy, że cały ten spisek familijny przed Miną trzymano w najściślejszej tajemnicy, biedna dziewczyna niczego się niedomyślała. Słyszała wprawdzie jakieś szepty; widziała niezwykłe spojrzenia, których znaczenia wcale nie rozumiała; czuła nieokreślenie, że jakaś tajemnica wisi nad nią; czuła ją w powietrzu, ale na ślad trafić nie mogła.
Nowina ta przeto, uderzyła w nią jak grom, nie myślała nigdy, aby życie jej mogło się zmienić, tak dalece stało się jej słodkiem.
Jak mur dziedzińca był całym jej widnokręgiem, tak samo życie w rodzinie Justyna było jej całą przyszłością;, dobrowolnie zamykała oczy na swą dolę, o niczem nie myśląc, gdy opadały liście, tylko o tem, że zbliża się zima, nie widząc nic innego, gdy liście wracały, tylko powrót wiosny.
Raz matka zapytała:
— Co będzie z tobą po mojej śmierci, moje dziecko?
— Pójdę za tobą matko, odpowiedziała z uśmiechem Mina, potrzeba, aby ci ktoś posłużył tak w niebie jak i na ziemi.
— W niebie, odpowiedziała matka, będę miała około siebie wszystkie anioły raju.
— To prawda, odrzekła Mina, ale one tak jak ja, nie przeżyły z tobą pięciu lat.
I jak zdawało się jej niepodobnem opuścić kiedybądź biedną ślepą, tak niepodobnem jej się zdawało opuścić kiedybądź dom.
Z głębokim więc smutkiem usłyszała wiadomość o nagłym odjeździe.
Zrazu, objaśniono ją bardzo niedokładnie; była tak naiwną, że nie zdołałaby zrozumieć, co złego powiedzieć można o jej przechadzkach z Justynem; była tak czystą, że nie pojmowała, jakie wnioski wyprowadzić można z jej wspólnego mieszkania z młodym mężczyzną. Daremnie dawano jej do zrozumienia, że jest to obyczaj mający siłę prawa, że młoda szesnastoletnia panna, nie powinna mieszkać w jednym domu z młodym mężczyzną.
Pomimo zdania matki i siostry, pomimo opinji samego nawet starego nauczyciela, nie chciała temu uwierzyć, i zgodzić się na tę dziwną zasadę, aby ktoś mógł brać za złe, że ona mieszka z Justynem, skoro nikt nie bierze za złe mieszkania jego z Celestyną.
Ze ściśnionem więc sercem i z oczyma pełnemi łez, opuszczała smutny dom, który był jej rajem.

Koniec tomu pierwszego.




  1. Dozwólcie wejść do mnie maluczkim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.