Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
Na gorącym uczynku miłości.

Justyn zdrętwiał.
A więc tajemnica, którą głęboko w sercu swem zamknął, którą zdawało mu się, że ukrył nawet przed swym starym mistrzem, nie była tajemnicą! A jeżeli on, który nawet nie mieszkał z niemi razem, znał stan jego serca, toć i matka i siostra, a kto wie, może i sama Mina, wiedziały o tem. Pewność ta tak go zmieszała, iż biedny Justyn z miną występnego, z czołem spuszczonem, jąkając się, odpowiedział panu Millerowi:
— Tak, to prawda.
Dobry nauczyciel popatrzył nań i wzruszył ramionami.
— No, no, odezwał się, podnieś głowę!
Justyn podniósł głowę, posłuszny i czerwieniący się jak dzieciak.
— Patrz na mnie, mówił dalej pan Miller.
Justyn spojrzał na niego, jąkając:
— Ależ, kochany mistrzu...
— Ależ, kochany uczniu, przerwał tenże, dlaczegóż nie miałbyś być w niej zakochanym?
— Bo to...
— Któżby miał się w niej zakochać, jeśli nie ty? Przecież, zdaje mi się, nie ja! No, no, przestań marudzić... Cóż ciebie martwi w tej miłości, dlaczego robisz z tego tajemnicę? Czyż nie jesteś w wieku kochania, mógłżebyś na całym świecie znaleść przedmiot godniejszy twej miłości? Kochaj więc, mój chłopcze! a kochaj tak jak pracowałeś: kochaj uczciwie, namiętnie, szalenie jeśli możesz! Powiadają, że to tak miło!
— Więc pan nie kochałeś nigdy.
— Nie miałem czasu... Jest mnóstwo rzeczy o których nie wiesz, a które miłość wytłómaczy ci, jak zapewniają. Z miłością i pracą, wszystko wyjaśnia się koło nas i w nas. Kto pracuje, ten silny, kto kocha, staje się dobrym.
Ale Justyn, mimo ojcowskich słów starego przyjaciela, potrząsał głową i nie odpowiadał.
— I cóż, rzekł nauczyciel z czułością, biorąc go za ręce, co ci przeszkadza mówić? co cię wstrzymuje? komu, jeżeli nie mnie, zwierzyć masz pierwsze radości serca? nie dosyć, żeśmy cierpieli i płakali razem, gdzie znajdziesz serce sympatyczniejsze od mojego, ucho uważniejsze niż moje? Może niedosyć jasno widzisz w sercu swojem; w takim razie rozwikłajmy tę rzecz we dwóch, stańmy się młodszymi o lat dziesięć... Czy przypominasz sobie przechadzki w parku Wersalskim? Szliśmy nocą zapatrzeni w niebo, a uważaj, że człowiek zawsze patrzy w niebo, ilekroć czego pragnie, albo czego się obawia; szliśmy zapatrzeni w niebo, trzymając się za ręce. Raz zapytałeś mnie: „Gdybym się zbłąkał w tym lesie, jakim sposobem mógłbym odnaleźć drogę?“ a ja ci odpowiedziałem: „Bądź spokojny, ze mną nigdy nie zbłądzisz!“ Owóż, tak samo jest dziś... Podaj mi rękę i idźmy razem; czyż serce nie jest podobnem do tego nieprzejrzanego lasu, po którym chodziliśmy w ciemności?... Zbłąkałeś się, podaj mi rękę, a we dwóch odnajdziemy drogę.
Justyn rzucił się na szyję starego mistrza i ucałował go z oczyma łez pełnemi.
— Płacz, mój synu, płacz! rzekł poczciwy nauczyciel, czy to z radości, czy z żalu, zawsze dobrze jest się wypłakać; łzy ochładzają serce, jak dżdże letnie ochładzają skwarne dni lipcowe, ale wypłakawszy się, rozpogódź czoło i pomówmy o twych nadziejach.
— O! mój mistrzu, mój mistrzu ukochany!
— I cóż?
— A gdyby ona mnie nie kochała?
— Czyś zwarjował? zapytał starzec, dlaczegóżby nie miała cię kochać? W jej to wieku serce śpiewa swą pierwszą piosenkę; czemużby nie miało jej zaśpiewać dla ciebie, dobry mój i zacny synu.
— Więc sądzisz, panie Miller, zapytał młodzieniec, iż ona mnie kocha?
— Jestem tego pewien, tak szczerze jak tego, że ty jesteś uczciwym człowiekiem, a tyle prostodusznym, że powątpiewasz.
— Nigdy jej o to nie pytałem.
— Miałeś słuszność! Czyż to się kto pyta o takie rzeczy? Czyż my, co jesteśmy tylko wzajem przyjaciółmi, potrzebowaliśmy powiadać sobie, że się kochamy? Czy to nie pokazuje się samo z siebie?
— Tak, masz słuszność, przyjacielu mój, ona mnie kocha!
— Spodziewam się, z krzywdą jej byłoby powątpiewać o tem.
— O mój dobry, czcigodny mistrzu, gdybyś wiedział, jak pewność twoja uszczęśliwia mnie, gdybyś wiedział, jak czuję się całkiem innym, niż przed chwilą, wypogodzonym, przeistoczonym! Staję się przez to, że tak powiem, milszym samemu sobie. Mam o własnej osobie, tobie to wyznam jedynie, opinję różną od tej, jaką miałem dotąd: kocham sam siebie poniekąd, czując, że jestem kochanym.
Długo tak rozmawiali, młodzieniec i starzec; młodzieniec pałający, starzec rozgrzewający się przy ogniu miłości.
Czasami jednakże błyski radości, jakie rzucał wzrok młodzieńca, zachodziły chmurami.
— Niestety! rzekł, wkrótce będę miał trzydzieści lat, ona nie ma szesnastu; mógłbym niemal być jej ojcem. Czy nie obawiasz się, mój przyjacielu, że przywiązanie dziecinne, braterską czułość, bierzemy za miłość prawdziwą?
— Nasamprzód, odpowiedział starzec, nie masz jeszcze lat trzydziestu, jeśli mnie pamięć nie myli, a choćbyś miał i więcej, nie wyglądasz, jak na dwadzieścia pięć; włosy płowe odmładzają cię o lat dziesięć. Niech cię więc nie przeraża twój wiek; ciesz się miłością swą bez obawy. Zasłużyłeś na to, synu mój.
Starzec ucałował Justyna, jak gdyby on był jego rzeczywistym synem.
Ponieważ Mina miała dopiero piętnaście lat skończonych, postanowili zachować tajemnicę przed matką, przed siostrą i przed nią.
Matka i siostra nie zachowałyby tajemnicy, a wstrętnem było dwom przyjaciołom rozbudzać w jasnej duszy dziewczęcia, uczucia jakie paliły serce Justyna. Przyrzekli tylko mówić z sobą o tem jak najczęściej.
Z jakąż ostrożnością dwaj przyjaciele zamykali drzwi, z obawy, ażeby tajemnica, niby zapach kwiatów nie wzleciała do pokojów, zajętych przez kobiety.
Wieczorami, kiedy stary mistrz przychodził, wszystko szło dobrze. O dziesiątej godzinie żegnali się z kobietami, schodzili na dół i nieraz pan Miller zasiedział się do północy, godziny niezwykłej, słuchając po raz setny miłosnych zwierzeń młodego człowieka.
Ale jak nie było tego drogiego mistrza i powiernika, z kim wtedy Justyn mógł rozmawiać o niej? na kogo zlać skarby wewnętrznej radości? Oh! gdyby śmiał porozmawiać o tem ze swą wiolonczelą! Czasami wyjmował tę przyjaciółkę, od tak dawna oniemiałą, nie tylko z szafy, ale i ze skrzynki; przyciskał ją do serca, gniótł między kolanami, puszczał palce wzdłuż po gryfie i milcząco do strunach smyczek przesuwał. Wtedy uśmiechał się; bo uchem wyobraźni słyszał wszystko, co byłaby mu powiedziała wiolonczela, gdyby jej wolno było mówić.
Innym razem nie starczył mu ten niemy djalog, wtedy, wtedy w piękną noc letnią wychodził pocichu z domu, szedł za rogatkę, a chciwy samotności, szedł doliną recytując głośno najpiękniejsze ustępy poetów greckich i łacińskich, opiewających miłość.
W jednę z takich to nocy, w rocznicę spotkania z Miną, poszedł położyć się w zbożu, w bławatkach i makach, między któremi zastaliśmy go na początku poprzedniego rozdziału.
Tego wieczora była to uroczystość, wieczór świąteczny, on przyszedł tam po to, jak widzieliśmy, ażeby złożyć dzięki Panu za zesłanie mu anioła. To też przesiedziawszy godzinę lub dwie w zbożu, ponieważ wpół do dziesiątej biło dopiero na kościele św. Jakóba, przyszło mu na myśl, że ma jeszcze czas wrócić do domu i powiedzieć dobranoc Minie. Zaraz też co tchu puścił się do domu.
Przede drzwiami od ulicy zastał chłopaka, może dwunastoletniego, który nań czekał, jednego z ulicznych chłopców paryzkich. Chłopak zatrzymał go.
— Panie, rzekł, zgubiłeś pan chustkę.
— Jaką chustkę?
— A tę oto, wypadła panu z kieszeni, jak wychodziłeś przed dwiema godzinami.
— I ty ją znalazłeś?
— Tak.
— Czemu nie oddałeś zaraz?
— Nie byłem pewien czy to pańska; przechodziło jednocześnie wielu innych panów. Wołałem: Hej, kto zgubił chustkę?! Powiedziano mi: „Oto ten pan co idzie tam, precz!“ A pan byłeś już o ćwierć mili. Masz tobie, rzekłem, wolę poczekać na niego, jak biedź za nim. A czy ten pan powróci? Jużci, że powróci. A gdzie mieszka? Mieszka tu. A co on za jeden? Kochanek tej panienki. A panienka ta gdzie mieszka? Mieszka u niego. To dobrze, pomyślałem, skoro on jest zakochany w panience, a panienka mieszka u niego, to niebawem wróci. I tak oto czekałem na pana i dobrze zrobiłem... I cóż, nie bierze pan chustki?
— Biorę, biorę, mój chłopczyku, rzekł Justyn, masz oto za fatygę.
I dał dziesięć su chłopcu.
— Ho, ho! biała sztuka, zawołał chłopak, zmienię ją; stara zabrałaby mi ją całą, a tak to z dziesięciu su dam jej pięć a pięć wezmę dla siebie.
Postąpił kilka kroków, kiedy tymczasem Justyn zamyślony kładł klucz do zamku; ale niebawem chłopiec wrobił.
— Proszę pana, rzekł pociągając go za surdut.
— A co?
— Jeżeli pan chce wiedzieć, czy ona pana kocha...
— Kto?
— Pańska kochanka.
— Więc co?
— To niech pan przyjdzie do starej na ulicę Triperet,. Nr. 11. A choćbyś pan zapomniał numeru, to znają ja na całej ulicy; zapytaj pan tylko o Brocantę, każdy pokaże jej mieszkanie. Położy panu wielką kabałę za dwadzieścia su.
Ale Justyn nie słuchał i zamknął drzwi przed nosem chłopca, który poszedł do sklepu zmienić pieniądz na dziesięć su, a raczej na dziewięć i pół, gdyż zapewne jako ażio, kupił sobie za pół su świętojańskiego chleba. Potem cwałem puścił się drogą ku ulicy Triperet.
Justyn zaś, zamiast iść do kobiet i zakończyć wieczór w kółku rodzinnem, powrócił do siebie, zamknął się, rzucił na fotel i siedział w nim nieruchomy, zdjęty smutnemi przeczuciami. Miłość jego już doń nie należała, tajemnicę jego znali wszyscy. On, dla przedmieścia św. Jakóba, był kochankiem panienki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.