Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
Moskity.

Jest w Indjach, a szczególniej w Korrahu, owad nieczysty, rodzaj muchy, zwany moskit, którego ukąszenie bardzo jest niebezpieczne; nie poprzestaje on na wysysaniu krwi, jak komar, lub na ukłuciu żądłem, jak osa, ale w nacięciu, jakie uskuteczni na ciele ofiary, składa jajeczko, które we trzy dni rozchodzi się, wydaje robaka, a ten w dalszym ciągu wytwarza mnóstwo innych, które toczą cię żywcem. Najczęściej człowiek umiera z tego we dwanaście lub trzynaście dni. Ażeby zapobiedz temu wypadkowi, potrzeba natychmiast po ukłuciu rozciąć rankę lancetem i położyć na niej szczyptę zżutego liścia tytoniowego.
W Europie, we Francji, w Paryżu i innych miastach, miasteczkach i wsiach, istnieją pod inną wprawdzie formą, ale niebezpieczniejsze jeszcze owady w rodzaju moskitów; temi owadami są sąsiedzi. Niebezpieczniejsze, powiadamy, bo wiemy jaki balsam potrzeba przyłożyć na ranę, zadaną przez robaka, gdy tymczasem rany zadane przez sąsiadów, są śmiertelne.
Sąsiad jest bez miłosierdzia, bez serca, bez wnętrzności; wchodzi do ciebie drzwiami, jeżeli zostawisz je otwarte, przez okno, jeżeli okno zostawiasz otwarte, a przez dziurkę od klucza, jeżeli zamkniesz okno. Kradnie ci twe tajemnice z taką samą bezczelnością, z jaką najczelniejszy złodziej nocny kradnie pieniądze.
Jest jednakże między sąsiadami i złodziejami różnica całkiem przemawiająca na korzyść złodziei: złodziej naraża życie swoje, sąsiad naraża tylko życie drugich.
Człowiek zamknięty na klucz w pokoju, przy zamkniętych okiennicach, czuje około siebie oko i ucho sąsiada.. Nie żeby ci źle życzył, bynajmniej, wtedy podlegałby kodeksowi karnemu; często nawet jeżeli ci czyni co złego, to mimowolnie, lecz chce on poprostu wiedzieć co się dzieje u ciebie, winieneś mu zdać rachunek z tego co się mówi, co się robi w twojem ognisku domowem; ty jesteś jego naturalnym dłużnikiem, on jest wierzycielem twojego szczęścia.
Po za tem, wszyscy ci ludzie są, jeżeli chcesz, poczciwymi: słuchają praw ogłoszonych w biuletynie; ściśle przestrzegają przepisów policyjnych; płacą podatki akuratnie; zamiatają progi swych sklepów w zimie, skrapiają wodą przed magazynami w lecie, znoszą konewki w czasie pożaru, w niedzielę chodzą do kościoła, w poniedziałek do teatru; prowadzą się, słowem, jak wszyscy ludzie, zapominając w każdym razie, że o ile dyskrecja jest wysoką cnotą, o tyle ciekawość jest występkiem ohydnym.
Wyraz ten, który wymówił ulicznik: „kochanek panienki“ nie był pierwszym, jaki obił się o uszy Justyna, Nieraz idąc przedmieściem pod rękę z Miną, uważał spojrzenia ironiczne przechodniów, a na ich ustach uśmiechy dwuznaczne.
Życie takie nie było podobnem do zniesienia.
Justyn myślał wprawdzie o przeprowadzeniu się, ale opuściwszy jedną okolicę, można było trafić na gorszą i dać pozór złośliwości ludzkiej. A przytem, w gruncie, byłoż to łatwem opuścić dom, w którym żyli tak szczęśliwie? czyż to nie byłoby zarazem odrzuceniem gdzieś cząstki siebie samego? czyż całe życie tych czterech istot nie było niezatartemi głoskami zapisane na ścianach tych dwóch pięter?
Nie, było to więcej niż trudne; było niepodobne! Porzucili więc myśl wyniesienia się z domu, ale ponieważ trzeba było coś postanowić dla zamknięcia ust plotkarzom, zamierzono poradzić się starego nauczyciela.
Do niego zresztą, udawano się zawsze we wszystkich, trudniejszych razach.
Pan Miller przyszedł w godzinie zwyczajnej; pozostawiono panienkę na górze; matka, na ten raz, zeszła do pokoju syna i tak we czworo złożyli radę familijną. Zdanie starego nauczyciela było bardzo proste.
— Dajcie jutro na zapowiedzie i odbądźcie ślub za dwa tygodnie.
Justyn krzyknął radośnie. Zdanie Millera odpowiadało życzeniu jego serca. Rzeczywiście, małżeństwo w jednej chwili położyłoby koniec wszelkim podejrzeniom.
Nie było co się namyślać, ani szukać innego sposobu; ten był prawdziwym, dobrym, jedynym. I byłoby na tem stanęło, gdyby matka nie wyciągnęła ręki.
— Zaraz, rzekła, jeden mam tylko do zrobienia zarzut, ale jest ważny.
— Jaki? zapytał Justyn bledniejąc.
— Nie ma zarzutu, rzekł stary nauczyciel.
— Jest, panie Millerze, odpowiedziała pani Corby.
— Jaki? Zobaczymy.
— Powiedz! matko! przemówił Justyn głosem drżącym.
— Nie znamy rodziców Miny.
— Tem łatwiej może ona sobą rozporządzać, skoro zależy tylko od samej siebie, odparł stary nauczyciel.
— Przytem, nieśmiało ozwała się Celestyna, rodzice Miny wyrzekli się jej od chwili, gdy przestali płacić pensję, do jakiej zobowiązali się pani Boivin.
Uwaga ta, uczyniona półgłosem przez usta lękliwe, zdała się wszakże Justynowi wyborną.
— Ależ tak! wykrzyknął. Cesia ma słuszność.
— Oczywiście, że ma słuszność, potwierdził pan Miller.
— Może i ma słuszność w samej rzeczy, rzekła pani Corby, ja też myślę przełożyć wam drogę pośrednią, która zdaje mi się, zadowoli wszystkich.
— Powiedz, matko, zawołał Justyn, wiemy wszyscy, że jesteś mądrością, która zstąpiła na ziemię.
— Prawo pozwala iść zamąż w piętnaście lat i miesięcy pięć; jeżeli pobierzecie się zaraz, będzie to wyglądało, jak gdybyście czekali tylko na kres oznaczony prawem i korzystali z jego mocy z pospiechem, którego pobudka mogłaby być, w danym razie, źle wytłomaczona.
— To prawda, Justynie, szepnął nauczyciel.
Justyn westchnął. Nie miał, w samej rzeczy, nic do odpowiedzenia.
— Za pięć miesięcy, piątego lutego w roku przyszłym, Mina mieć będzie szesnaście lat, jest to prawie już wiek rozumu dla kobiety. Ważną rzeczą jest, mój synu, ażeby wiedziano, iż Mina sama się oddała; żeniąc się z nią dziś, mógłbyś być posądzonym, żeś ją wziął gwałtem.
— A więc? odezwał się Justyn cały drżący z radości.
— A więc, ponieważ proboszcz z Bouille, przedstawia w tej chwili opiekuna Miny, postarasz się z góry o pozwolenie tego zacnego kapłana i dnia szóstego lutego w roku przyszłym, Mina będzie twą żoną.
— O, moja matko! moja dobra matko! zawołał Justyn klękając u nóg jej, przyciskając ją do serca i okrywając twarz pocałunkami.
— A tymczasem? zapytała Celestyna.
— Tak, rzekł nauczyciel, tymczasem gadaniny, plotki i oszczerstwa pójdą swoim trybem!
— To też należałoby pomyśleć, ażeby Minę umieścić gdzieś na te siedm miesięcy.
— Gdzie, moja matko! gdzie mamy umieścić to biedne dziecko?
— Na jakiejkolwiek pensji, gdziebądź, byle tu nie pozostawała.
— Ja nie znam nikogo, komubym mógł powierzyć Minę, zawołał Justyn.
— Czekajcie państwo, czekajcie, zdaje mi się, że mam to czego nam potrzeba, rzekł nauczyciel.
— Doprawdy, panie Millerze! rzekła pani Corby, wyciągając rękę raczej do głosu, niż do osoby starego nauczyciela.
— Co pan masz na widoku i co nam przedstawisz? zapytał Justyn niecierpliwie.
— Co wam przedstawię, kochany Justynie? Jedną rzecz, jaką przedstawić można w trudnej pozycji, w jakiej się znajdujemy. Mam ja w Wersalu, dawną, od lat trzydziestu przyjaciółkę, jedyną kobietę, którą może byłbym kochał, dodał nauczyciel z westchnieniem, gdyby mi na to starczyło czasu. Ona właśnie utrzymuje pensję panien. Mina pozostanie u niej przez te siedm miesięcy, a raz na tydzień... no, raz na tydzień pojedziesz odwiedzić ją w rozmawialni. Jakże ci się podoba mój chłopcze?
— Musi mi się podobać, odrzekł Justyn.
— A co na to mówisz, droga pani Corby, zapytał nauczyciel.
— Ja mówię, że trzeba, abyś pan jutro zaraz pojechał z Justynem do Wersalu, kochany panie Millerze.
I na tem się rozeszli, naznaczając sobie nazajutrz schadzkę na ulicy Rivoli, na stacji, gdzie wówczas brano do Wersalu tak zwane gondole.
Po kwadransie rozmowy z przełożoną zakładu, młodzieniec przekonał się, że pan Miller bynajmniej nie przesadził znakomitych zalet swej dawnej przyjaciółki. Dowiedziawszy się jak pana Millera obchodzi jej przyszła wychowanka, zacna matrona ofiarowała się przyjąć ją za sam koszt wyżywienia, i zgodzono się, że przywiozą ją w astępną niedzielę.
Dwaj przyjaciele wyszli z zakładu zachwyceni przełożoną, i udali się pieszo przez lasy Wersalskie, tak pełne dla nich niewymownych wspomnień.
Powiedzieliśmy, że cały ten spisek familijny przed Miną trzymano w najściślejszej tajemnicy, biedna dziewczyna niczego się niedomyślała. Słyszała wprawdzie jakieś szepty; widziała niezwykłe spojrzenia, których znaczenia wcale nie rozumiała; czuła nieokreślenie, że jakaś tajemnica wisi nad nią; czuła ją w powietrzu, ale na ślad trafić nie mogła.
Nowina ta przeto, uderzyła w nią jak grom, nie myślała nigdy, aby życie jej mogło się zmienić, tak dalece stało się jej słodkiem.
Jak mur dziedzińca był całym jej widnokręgiem, tak samo życie w rodzinie Justyna było jej całą przyszłością;, dobrowolnie zamykała oczy na swą dolę, o niczem nie myśląc, gdy opadały liście, tylko o tem, że zbliża się zima, nie widząc nic innego, gdy liście wracały, tylko powrót wiosny.
Raz matka zapytała:
— Co będzie z tobą po mojej śmierci, moje dziecko?
— Pójdę za tobą matko, odpowiedziała z uśmiechem Mina, potrzeba, aby ci ktoś posłużył tak w niebie jak i na ziemi.
— W niebie, odpowiedziała matka, będę miała około siebie wszystkie anioły raju.
— To prawda, odrzekła Mina, ale one tak jak ja, nie przeżyły z tobą pięciu lat.
I jak zdawało się jej niepodobnem opuścić kiedybądź biedną ślepą, tak niepodobnem jej się zdawało opuścić kiedybądź dom.
Z głębokim więc smutkiem usłyszała wiadomość o nagłym odjeździe.
Zrazu, objaśniono ją bardzo niedokładnie; była tak naiwną, że nie zdołałaby zrozumieć, co złego powiedzieć można o jej przechadzkach z Justynem; była tak czystą, że nie pojmowała, jakie wnioski wyprowadzić można z jej wspólnego mieszkania z młodym mężczyzną. Daremnie dawano jej do zrozumienia, że jest to obyczaj mający siłę prawa, że młoda szesnastoletnia panna, nie powinna mieszkać w jednym domu z młodym mężczyzną.
Pomimo zdania matki i siostry, pomimo opinji samego nawet starego nauczyciela, nie chciała temu uwierzyć, i zgodzić się na tę dziwną zasadę, aby ktoś mógł brać za złe, że ona mieszka z Justynem, skoro nikt nie bierze za złe mieszkania jego z Celestyną.
Ze ściśnionem więc sercem i z oczyma pełnemi łez, opuszczała smutny dom, który był jej rajem.

Koniec tomu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.