Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Powrót do Justyna.

Niech Dominik uspokojony o życie i cześć swego ojca, z sercem pełnem nadziei i radości, przebywa śpiesznie krótką przestrzeń z Vanvres do Bas-Meudon, gdzie zastanie gotowy powóz pogrzebowy, zawierający ciało Kolombana, a my powróćmy do Justyna, cwałem pędzącego po drodze wersalskiej, zaopatrzonego przez pośrednictwo Salvatora w instrukcje pana Jackala, co do pani Desmarets.
Dla tych czytelników naszych, którym charakter bakałarza, nacechowany pozorną słabością, zdawał się nie zasługiwać na współczucie Salvatora i Jana Roberta — powiemy, że ta rezygnacja, która na pierwszy rzut oka mogłaby się zdawać brakiem energii, nam wydaje się przeciwnie, jednym z pięknych przejawów siły.
Kto zobaczyłby Justyna, gdy odwołując się do wspomnień chłopięcych, rzucił się jak skończony jeździec na konia Jana Roberta, pędził po bruku, rozdzierał przestrzeń, ten powiedziałby niezawodnie, że to ramię silnego człowieka i noga pewna siebie, kierują w szalonym biegu tym koniem o rozpuszczonej grzywie, podobniejszym do ptaku unoszącego zdobycz, niż do arabskiego bieguna unoszącego jeźdźca.
Po godzinie szalonego biegu, podczas gdy myśli Justyna, idąc niejako za pędem rumaka, żywo cisnęły się w mózgu, zatrzymał się zdyszany przed bramą zakładu.
Pędził prawie godzinę do Wersalu; było już wpół do dziewiątej, kiedy zadzwonił do pani Desmarets.
Wszyscy dawno już wstali, pani Desmarets była sama w pokoju, nie skończyła się jeszcze ubierać. Justyn kazał jej oświadczyć, że chce z nią mówić natychmiast. Zdziwiona tak rannemi odwiedzinami, prosiła Justyna, ażeby poczekał. Ale Justyn odpowiedział, że powód, który go sprowadza, ze względu na swą nagłość nie cierpi zwłoki, prosił więc przełożoną, aby go przyjęła natychmiast.
Pani Desmarets, zmieszana naleganiem, zarzuciła szlafrok i otworzyła drzwi, by wejść do salonu, ale Justyn stał przed temi drzwiami. Ujął rękę zdziwionej pani Desmarets i zawrócił ją do pokoju, którego drzwi za sobą zamknął.
Wtedy dopiero przełożona spojrzała na Justyna, oświeconego światłem okien i krzyknęła. Przeraziła ją bladość śmiertelna i ponura energja jego fizjognomji, zazwyczaj tak łagodnej i cichej.
— O, Boże mój! co się stało? zapytała.
— Wielkie nieszczęście, pani, odrzekł Justyn.
— Panu, czy Minie?
— Obojgu...
— Boże mój!... Czy mam zawołać Miny, czy chcesz pan rozmówić się z nią?
— Miny tu nie ma.
— Jakto, nie ma jej tu? A gdzież jest?
— Nie wiem.
Pani Desmarets patrzyła na Justyna, jak na warjata.
— Nie ma jej tu! nie wiesz pan gdzie jest! co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że ją tej nocy porwano.
— Ależ ja sama wczoraj wieczór zaprowadziłam ją do jej pokoju, pozostawiłam z panną Zuzanną de Valgeneuse.
— Otóż, dziś, już jej tam nie ma.
— O! mój Boże! zawołała pani Desmarets wznosząc oczy do nieba, czy jesteś pan pewnym tego co mówisz?
Justyn dobył z kieszeni kartkę pisaną ołówkiem, którą oddał mu Babolin.
— Przeczytaj pani, rzekł.
Pani Desmarets szybko przeczytała bilet. Poznała pismo Miny i czując się bliską omdlenia, wydała okrzyk, wyciągając ręce.
Justyn wstał, podtrzymał ją i przysunął fotel.
— O! zawołała, jeżeli to prawda, to jabym na kolanach powinna prosić pana o przebaczenie za boleść, jaką ci sprawiam!
— To prawda, rzekł Justyn. Ale nie dajmy się ugiąć, chyba gdy będziemy już pewni, że na tę boleść nie ma lekarstwa; co do mnie, skoro mi zbraknie nadziei w ludziach, będę jeszcze miał ją Bogu.
— Ale co czynić, panie? zapytała przełożona.
— Czekać, a oczekując, czuwać, ażeby nikt nie wszedł — do pokoju Miny, ani do ogrodu.
— Na kogo czekać, panie?
— Na agenta władzy, który ma tu przybyć za godzinę.
— Jakto! zawołała pani Desmarets, więcej wystraszona, niżeli wzruszona, tu przybyć ma policja?
— Bez wątpienia, odpowiedział Justyn.
— Dom mój jest zgubiony! ozwała się przełożona.
Egoizm ten głęboko dotknął Justyna.
— A jeżeli policja nie przybędzie, to moja Mina zgubiona! odparł. Cóż tedy pocznę? dodał zimno.
— Panie, jeżeli jest sposób uniknienia skandalu, proszę cię, użyj go.
— Ja nie wiem, co pani nazywasz skandalem, rzekł Justyn marszcząc brwi.
— Jakto, pan nie wiesz, co ja nazywam skandalem? odparła przełożona składając ręce.
— Skandalem dla mnie, proszę pani, jest to, gdy kobieta, której matka moja powierzyła córkę, której ja powierzyłem małżonkę, śmie mi nakazywać milczenie, kiedy domagam się powrócenia powierzonego skarbu.
Odpowiedź była tak surową, że pani Desmarets zdawała się zgnębioną.
— Ależ panie, zawołała ze łzami, wszystkie matki odbiorą mi swoje córki!
— A ja, pani, odparł Justyn oburzony samolubstwem tej kobiety, która w obec takiej boleści zajęta była tylko szkodą, jaką porwanie Miny domowi jej wyrządzić może, a ja, pani, gdybym był twoim sędzią, kazałbym na froncie twojego zakładu umieścić hańbiący napis, któryby odwrócił wszystkie matki!
— Ależ panie, twoje nieszczęście nie dozna ulgi przez szkodę, jaką mnie wyrządzisz.
— Nie, ale szkoda jaką ja pani wyrządzę, ochroni innych od nieszczęścia podobnego mojemu.
— W imię uczucia, jakie miałam dla Miny, nie gub mnie pan.
— W imię ufności, jaką w tobie pani, pokładałem, nie żądaj niczego ode mnie.
Na twarzy Justyna była taka rozpaczliwa zawziętość, iż pani Desmarets zrozumiała, że nic nie wskóra. Zdając się więc na los, rzekła:
— Niechże się więc stanie, jak pan chcesz, w milczeniu poniosę karę.
Justyn skinieniem głowy dał znak, że jest to jedyna dla niej droga.
Następnie po kilku minutach milczenia:
— Panie, odezwała się przełożona, czy pozwolisz zadać kilka zapytań?
— Owszem.
— Jakiej przyczynie przypisujesz pan zniknienie Miny?
— Tego właśnie nie wiem, tego dowiem się od sprawiedliwości, jak mam nadzieję.
— Jest-żeś pan pewnym, że ona nie znikła dobrowolnie?
Serce Justyna ścisnęło się na obelgę, rzuconą jego narzeczonej.
— Jakżeż pani, która od pół roku masz ją wciąż przed oczyma, możesz mi zadawać podobne pytanie?
— Pytałam się pana, czy pewnym jesteś jej miłości.
— Czytałaś pani jej list; kogoż ona na ratunek wzywa?
— Byłaby więc porwana przemocą?
— Bezwątpienia.
— Ależ panie, to niepodobna: mury są wysokie, okna mocno zamknięte, Mina by krzyczała.
— Pani, są drabiny do wszystkich murów, obcęgi do wszystkich okien, kneble do wszystkich ust.
— Czy zachodziłeś pan do pokoju Minv?
— Nie.
— Ależ to nasamprzód trzeba było uczynić! Chodźmy tam natychmiast, jeżeli pan chcesz.
— Przeciwnie, pani, nie chodźmy tam wcale, proszę o to.
— Jestto jednak jedyny sposób przekonania się, że jej tam nie ma.
— A ten list?
— Gdyby, w skutek rachuby, której nie mogę sobie wytłómaczyć, gdyby dla dokonania jakiego złowrogiego zamiaru, przysłano panu fałszywy list, gdyby Mina nie była porwaną, gdyby była w swoim pokoju...
Coś podobnego do olśnienia przeszło przed oczyma Justyna. On sam tak mało rozumiał z tego, co zaszło, że nadzieja jakkolwiek niedorzeczna, zaczęła wstępować do jego serca. To też wbrew zaleceniom Salvatora, umyślił pójść na dół z panią Desmarets aż pode drzwi osobnego pokoju, zajmowanego przez Minę.
Przybywszy tam, pani Desmarets, podczas gdy Justyn z ręką na piersiach tłumił bicie serca, zastukała cicho, potem głośniej, potem jeszcze głośniej. Napróżno: nikt się nie odezwał.
Próbowała wstrząsnąć drzwiami, także napróżno: drzwi były zamknięte z wewnątrz.
Pani Desmarets zamierzyła wtedy posłać po ślusarza, ale Justyn, którego milczenie to zwróciło do poprzedniej rozpaczy, przypomniał zaleccnia Salvatora i stanowczo sprzeciwił się, by wołać ślusarza.
— Zobaczmyż chociaż przez ogród, czy nie będzie można czego dostrzedz z okna, odezwała się przełożona.
— Przepraszam panią, odparł Justyn, ale wejście do ogrodu jest czasowo wzbronione.
— Nawet mnie?
— Tak pani.
— Ależ, panie, ja jestem u siebie!
— Mylisz się pani, wszędzie gdzie jest prawo, to prawo jest u siebie, a ja w imieniu prawa zabraniam pani wchodzić do tego ogrodu!
I dla większej pewności, zaniknął drzwi na dwa spusty? wydobył klucz i schował do kieszeni.
Pani Desmarets miała wielką ochotę wołać, krzyczeć, posłać nawet w razie potrzeby po komisarza, by Justyna wydalić z domu, ale zrozumiała, że młodzieniec ten, zawsze pokorny i cichy, nigdyby tak nie postępował, gdyby nie był pewnym poparcia.
Co do Justyna, oparł się spokojnie o drzwi.
— Czy pan myślisz długo tak stać na straży przy tych, drzwiach? zapytała przełożona.
— Dopóki nie nadejdą ludzie, których oczekuję.
— A kiedy nadejdą?
— Nigdy tak prędko, jakbym pragnął.
— A zkąd mają przybyć?
— Z Paryża.
— Pozwolisz pan, że cię na chwilę opuszczę.
— Proszę.
Justyn skłonił się jakby na znak zwolnienia pani Desmarets.
Przełożona wróciła do swego pokoju, ubrała się prędko, następnie otworzyła okno i zapuściła wzrok na drogę do Paryża.
Po upływie pół godziny spostrzegła ukazujący się powóz, który pędził szybko i zatrzymał się przed bramą zakładu. Wyszło z niego dwóch ludzi: pan Jackal i Salvator.
Pan Jackal miał zadzwonić, kiedy drzwi od zakładu otworzyły się same, a raczej ręką Justyna, który usłyszawszy turkot, a domyślając się, że to powóz przywożący pana Jackala i Salvatora, wybiegł niecierpliwie naprzeciw.
Salvator widząc wzburzenie i bladość Justyna, wziął go za rękę i ściskając serdecznie:
— Bądź mężnym, mój biedny panie Corby! rzekł, są, wierzaj mi, nieszczęścia jeszcze większe niż twoje!
I myślał o nieszczęściu Karmelity, która ma odzyskać rozum i dowiedzieć się, że Kolomban nie żyje.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.