Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Koniec spowiedzi.

Słońce i światło, sprowadziły te dwa straszne widma dzienne: pamięć i zastanowienie! Na słońce spojrzałem jak więzień skazany na śmierć, który z rana spostrzega dozorcę mającego mu oznajmić godzinę wyroku.
Trzeba było coś naprędce wymyślić; ale wszystko we mnie było trwogą, niepewnością, chaosem, i byłbym się nigdy nie zdobył na tyle przytomności umysłu, by zestawić środki usprawiedliwienia, gdyby przedtem wszystkiego nie była z góry ułożyła Orsola.
Śmierć jej nawet rzucała na wypadki tej strasznej nocy większy jeszcze mrok, a nadewszystko oddalała odemnie podejrzenia; moje uwielbienie dla tej istoty poszło w przysłowie: nie można więc było mieć podejrzenia, żem się do jej śmierci przyczynił. Pies wreszcie, który leżał gdzieś zabity byłby dowodem, że nie przybywszy dość wcześnie by ją ocalić, pomściłem ją jednak.
Nie miałem na sobie żadnego śladu tego okropnego świadka, którego nic usunąć nie może: krwi; po kilku więc wysileniach umysłu, zdołałem osiągnąć nieco spokoju.
Co mnie tylko napełniało obawą, to ucieczka Leoni; ale w przypuszczeniu nawet, że ona coś powie, to będzie mogła tylko oskarżyć Orsolę, która nie żyje.
Wszedłem do mego pokoju, usunąłem wszystkie ślady wczorajszej orgii, wychyliłem duszkiem resztę butelki, poprawiłem nieład w ubraniu i pobiegłem do miejscowego mera.
Był to człowiek uczciwy, prosty chłop, robotnik jakim dawniej ja byłem, który z powodu tej wspólności zajęć jakie z nim miałem będąc jeszcze młodym, polubił mnie bardzo i miał we mnie zaufanie. Wypowiedziałem mu bajkę, którąśmy ułożyli z Orsolą, to jest, że dzieci znikły, a ucieczka ich przypadająca równocześnie z wyjazdem pana Sarrantego i skradzeniem stu tysięcy talarów naprowadzała na myśl, że to on stał się sprawcą tej kradzieży i tego zabójstwa.
— O, biedny ojcze! wyrzekł z cicha Dominik wznoszący oczy i ręce do nieba.
— Tak; ale skoro niebo karze mnie, zawołał umierający, skoro ja sam zwracam mu tę czystość jaką skaziłem, to trzeba mi przebaczyć, ojcze!... bo jakże chcesz ażeby Bóg mi przebaczył, jeżeli ty mi nie przebaczysz?
— Mów dalej, rzekł mnich.
— Ja zaś w taki sposób wytłómaczyłem spóźnienie moje w zawiadomieniu władzy. W przeddzień wróciłem bardzo późno; sądząc, że wszyscy śpią, poszedłem prosto do swego pokoju i położyłem się. Z rana obudziłem się równo ze świtem. Nie słysząc w domu żadnego ruchu, wstałem; przechodząc przez gabinet spostrzegłem szufladę od biórka wyłamaną. Zajrzałem do pokoju Orsoli, był pusty; do pokojów dziecinnych także puste; zawołałem, nikt nie odpowiedział. Zszedłem na dół, szukałem i nareszcie w alkierzu znalazłem trupa Orsoli broczącego we krwi! Natura rany nie zostawiała najmniejszej wątpliwości co do natury jej śmierci: pies ją zagryzł. Wtedy spostrzegłem na tarasie leżącego psa, który zerwał łańcuch, porwałem więc strzelbę i wypaliłem do Brezyla, który raniony, uciekł.
Mer uwierzył tej bajce; moje zacinanie się, powtarzania, moją bladość, złożył na karb zgrozy; pocieszał ranie jak mógł i kazawszy swemu pomocnikowi zawiadomić władze odnośne, poszedł ze mną do zamku. Nie powiedziałem, rozumie się, ku której granicy schronił się pan Sarranti; miałem oczywiście jedno tylko życzenie, ażeby mógł jak najprędzej wydostać się z Francji.
Zamknąłem się w pokoju, resztę zamku pozostawiając badaniom sądowym, prosząc tylko mojego przyjaciela, mera z Viry, by wpłynął na innych, ażeby o ile możności uszanowano boleść moją. Poczciwy człowiek wziął na siebie wszystko, i dotrzymał słowa.
Dodać trzeba i to, że nadeszła wiadomość o wykryciu spisku; jak liczyłem tak się stało, wiadomość ta przyszła mi w pomoc. Gdy się dowiedziano, że pan Sarranti był jednym z najfanatyczniejszych działaczy stronnictwa bonapartystowskiego, gazety rządowe nie omieszkały podjąć oskarżenia o zabójstwo i kradzież, by je rzucić na głowę całego stronnictwa.
Policja byłaby nawet w rozpaczy; gdyby odkryła prawdziwych zbrodniarzy: w roku 1820 rząd rad był niesławie bonapartystów imionami morderców i złodziei, tak jak w r. 1815 sam zniesławił się mianem zbójców; a była to dla niego dobra gratka, iż może takie oskarżenie rzucić na człowieka, co przybył ze św. Heleny i żył w poufałości z cesarzem.
Nie miałem więc żadnej istotnej obawy; wszystkie podejrzenia minęły zbrodniarza, by pójść za niewinnym; a jakkolwiek niewinny, ojciec twój, w razie ujęcia go, wątpię czyby uszedł rusztowania.
Ksiądz powstał z siedzenia; blady był, jak umierający. Ta myśl, że ojciec jeno mógł paść ofiarą fałszywego oskarżenia, ze wszystkiemi pozorami winy, przerażała go niemal do utraty zmysłów.
— O! ja wiedziałem dobrze, iż on jest niewinny! rzekł, a jednak byłbym patrzył na jego śmierć, bez możności ocalenia! O! panie, panie, jesteś bardzo...
Zatrzymał się, chciał powiedzieć: „bardzo nikczemny!“
Umierający schylił głowę; pragnął on właśnie, ażeby boleść człowieka wyczerpała się w słowach i żeby w synu pozostało tylko miłosierdzie kapłana.
— Ale, mówił dalej mnich, pomimo wyznania pańskiego, to straszliwe oskarżenie niemniej ciężyć będzie wiecznie na głowie ojca mojego!
— Przecie ja umieram... wyjąkał chory.
— Więc po śmierci twojej, zawołał Dominik, wolno mi będzie wyjawić wszystko?
— Wszystko, panie! Czyliż nie dlatego błogosławiłem Opatrzność, że ciebie sprowadziła do mojego łoża?
— A! westchnął ksiądz z ulgą w piersiach, ojcze mój! biedny ojcze’... Czy wiesz, że gdyby wiedział jakie ciąży na nim oskarżenie, z narażeniem głowy wróciłby był, by bronić swej niewinności.
— Wiem, ojcze... Owóż, po mojej śmierci napisz do niego, niechaj powróci, ale, na imię Boga! nie rzucaj trwogi i rozpaczy na te kilka chwil życia, jakie mi pozostają!
Ksiądz uczynił znak uspokajający umierającego.
— Posłuchaj jeszcze jednego wyznania, mówił dalej Gerard... Od siedmiu lat, jak zbrodnia została spełnioną, ha! muszę ja mieć jakąś nikczemną naturę, nieprawdaż?... otóż, od siedmiu lat nie doznawałem ani chwili uczucia wyrzutu. Nie, nie, z wyrzutem samym byłbym sypiał, żył spokojny, szczęśliwy może; ale strach sądu, groza kary, oto co mroczyło dni moje, udręczało noce!... O! ileż to razy we śnie stawałem przed trybunałem! ileż razy, mimo błagań, łez, zaprzeczeń, słyszałem rozbrzmiewający wyraz. „Zabójca!“ ileż razy czułem na szyi zimne nożyczki obcinające włosy, i drżałem, przy odskakiwaniu od bruku złowrogiego wózka! ileż razy w dali, ponad wszystkiemi głowami, widziałem albo wystające dwie czerwone ręce, albo błyszczący siekacz ohydnej gilotyny!
— Nieszczęśliwy! zawołał ksiądz, patrząc z litością na tego człowieka, żywy obraz strachu.
— Dlatego wydaliłem się z Viry! dlatego zamieszkałem w Vanvres, dlatego spełniam dobre uczynki...
Ksiądz żywo odwrócił się na te ostatnie słowa.
— Tak, tak, mój ojcze, rzekł umierający, jałmużna jest płaszczem, którym zakrywam się, ażeby nie widziano mojego odzienia krwią splamionego! Któżby śmiał przyjść do mnie, wśród tego orszaku dobrych uczynków, jakie koło mnie czuwają?
— Ten, który przychodzi teraz! rzekł Dominik, wznosząc rękę do nieba, Bóg!
— Tak, wiem, rzekł umierający. Ten, o którym człowiek przypomina sobie kiedy ma umrzeć; Ten, który widzi krew pod płaszczem, twarz pod maską! Ale przed Tym, mój ojcze, mieć będę dwa potężne stawiennictwa: strach mój i twoją niewinność.
Nieszczęśliwy nie mógł wyrzec, że będzie miał wyrzuty sumienia.
— Dobrze, rzekł ksiądz, dokończ.
— Kilka słów tylko pozostaje mi dodać... Jak ci powiedziałem, moją nie jedyną, ale główną obawą, było zniknienie Leoni. Poszedłem do prefektury policji, przedsiębrałem i przedsiębrać kazałem wszelkie możliwe środki: nigdy żadnej wiadomości o tem dziecku otrzymać nie mogłem.
Przyszła mi na chwilę chęć wrócić do Vic-Dessos, ale tam mieszkał pan Sarranti, tam syn się jego urodził, tam znano mnie ubogim, i przez zazdrość mógłby ktoś dochodzić źródła mojego majątku.
Udałem się w podróż, rok bawiłem we Włoszech, rok we Flandrji, ale przy każdym wschodzie słońca, które mi przypominało ową straszną jutrzenkę 20 sierpnia, myślałem, azali tam we Francji nie odkrył kto jakiej wskazówki, coby stanęła tu przed memi oczyma zagranicą. Wróciłem do Francji, zwiedziłem Burgundję potem Owernię.
Pewnego wieczora, w chacie, gdzie prosiłem o gościnność, usłyszałem jak gospodarz mój z gospodynią opowiadali z najdrobniejszemi szczegółami życie pewnego zacnego człowieka. Dotyczyło to jakiegoś szlachcica z okolic Issoire, który skutkiem drobnej zwady pojedynkował się i zabił swego najlepszego przyjaciela. Od tej chwili człowiek ten przedał swój zamek, włości, inwentarze, całe mienie rozdzielił między ubogich, a sam w pracach pożytecznych, w uczynkach chwalebnych szukał zapomnienia tej mimowolnej zbrodni; tylko, że on czynił to z wyrzutu.
Ale ja powiedziałem sobie tak: „Człowiek po spełnieniu zbrodni rzeczywistej, prawdziwego zabójstwa, czyż nie uniknąłby podejrzenia, tworząc sobie wziętość podobną tej, jaką nabył ten szlachcic? Czyńmyż więc przez ostrożność, przez egoizm, przez strach, to co on czyni przez wyrzut“.
Powróciłem do Paryża, poszukałem miejsca zamieszkania w okolicach, znalazłem ten oto dom, kupiłem go i przedsięwziąłem to wielkie dzieło filantropii, które zjednało mi imię człowieka zacnego.
Ale skoro umrę, mój ojcze, pamięć moja należy do ciebie, uczyń z niej ofiarę dla pana Sarranti, wyjednaj mu ułaskawienie jako spiskowemu, ja wziąłem na siebie, dowieść jego niewinności, jako zabójcy!
— Czy uwierzą zeznaniu syna na korzyść ojca?
— Przewidziałem ten zarzut, ojcze. Wstań i weź ten klucz.
Umierający podał mnichowi klucz, który miał ukryty pod poduszką.
— Otwórz drugą szufladę biurka, dodał, znajdziesz tam zwój papierów opatrzony trzema pieczęciami.
Dominik wstał, wziął klucz, otworzył szufladkę i dobył z niej zwój papieru.
— Oto jest, rzekł.
— Czy nic na nim nie napisane?
— Przeciwnie, napisane:
„Jest to moja powszechna spowiedź przed Bogiem i ludźmi, ażeby w razie potrzeby ogłoszoną była publicznie po mojej śmierci.

Podpisano:
Gerard Tardieu“.

— Papier ten zawiera w całości opowiadanie jakie tylko co skończyłem, własną ręką moją spisane. Kiedy już przestanę żyć, rozporządzaj niem, zwalniam cię z tajemnicy spowiedzi.
Mnich z poruszeniem radości i mimowolnego tryumfu przycisnął papier do piersi.
— Teraz, mój ojcze, rzekł umierający, czy nie pocieszysz mnie kilkoma słowy nadziei?
Mnich zbliżył się wolno i poważnie, rzekłbyś, że twarz jego wzniesiona do nieba, rozjaśniła się światłem niebiańskiem. W świetle tem wydawał się on ideałem miłosierdzia ludzkiego.
Umierający czując, że to przebaczenie się zbliża, podniósł się i głowę w tę stronę skierował.
— Mój bracie, rzekł Dominik, może trzebaby wobec Pana wyższego i silniejszego wstawiennictwa, ażeby przebaczył tobie, ale ja, jako człowiek, jako syn, jako kapłan, przebaczam ci!... Niechaj Bóg raczy przyjąć odpuszczenie, o które Go dla ciebie błagam, w imię Ojca, który jest dobrocią, w imię Syna, który jest poświęceniem, w imię Ducha Świętego, który jest wiarą!
I zwolna położył blade i białe ręce na nagiej i wychudłej czaszce umierającego.
— Teraz, mój ojcze, zapytał pan Gerard, co mi czynić pozostaje?
— Módl się! rzekł mnich.
Potem wyszedł zwolna, z rękami złożonemi, błagając Boga, ażeby mu pozwolił zabrać wszystko co było złem, nędznem i podleni w tym człowieku.
Umierający padł twarzą na poduszkę i leżał nieruchomy, jak gdyby już dusza oddzieliła się od ciała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.