Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
— Dzień następny, mówił dalej pan Gerard, zszedł mi w strasznych mękach, a jakkolwiek całkiem obcy polityce, zasyłałem gorące życzenia, ażeby spisek się udał. Zdawało mi się bowiem, że Orsola mówiła o spełnieniu tej zbrodni w tym tylko razie, jeżeli spisek się nie uda, a pan Sarranti zmuszonym będzie uciekać.
Aż do czwartej godziny po południu liczyłem wszystkie drgnienia zegara, a każde odbijało się w głębi mojego serca. Sto razy zaglądałem do zegarka. Dzień schodził i nic nie mieszało zwykłej spokojności ustronia, w którem żyliśmy.
Nareszcie uderzyła czwarta, mieliśmy siadać do stołu.
Zauważyłem już, że brakło nakrycia dla dzieci: Orsola postanowiła, że jeść będą osobno.
Naraz usłyszałem hałas, wybiegłem z salonu. Ojciec twój wpadł na dziedziniec na koniu okrytym pianą.
— Zdrada! denuncjacja! muszę uciekać! rzekł pan Sarranti. Czy wszystko gotowe?
— Wszystko, odpowiedziała Orsola.
Ja odpowiedzieć nie mogłem: coś jakby krwawa chmura migało mi przed oczyma.
Pan Sarranti wydobył nogi ze strzemion, przyszedł do ranie i uściskał mi rękę.
— Zdrada! zdrada! powtórzył. O! nędznicy! spisek tak wybornie osnuty!
W tej chwili na wezwanie Orsoli, Jan przyszedł z dwoma świeżymi końmi. Zaledwie miałem moc wskazać je panu Sarranti, mówiąc:
— Uciekaj pan natychmiast, bez zwłoki, bezpieczeństwo twoje przedewszystkiem.
Znowu ścisnął mi rękę, skoczył na jednego z koni, Jan dosiadł drugiego, i obaj bocznemi drogami udali się ku Orleanowi.
— Dobrze! szepnęła Orsola, co wieczór po godzinie ósmej ogrodnik chodzi na noc do zięcia swojego, do Morsang: będziemy sami.
— Sami, odpowiedziałem machinalnie, sami...
— Tak, domówiła Orsola, sami, ponieważ jak gdyby odgadując to, co stać się miało, pozbyliśmy się Gertrudy.
Wyraz „my“ przypomniał mi zbrodnię i czynił mnie wspólnikiem. Zimny pot wystąpił mi na czoło! Zrozumiałem, że nadeszła chwila przyzwania wszystkich sił, wystąpienia do walki, ale siły moje oddawna już omdlały; oddawna już dałem się pociągnąć, przestałem walczyć!
— Dalej, dalej, do stołu! zawołała Orsola, starajmy się nie tracić dobrej sposobności, posilmy się i korzystajmy z pory.
Wiedziałem co Orsola nazywa posiłkiem: było to oddanie mnie na łup tym zawrotom pijaństwa, podczas których przestawałem być sobą, a zdawało mi się, że opętany jestem przez szatana gwałtowności i szaleństwa.
W tego rodzaju okolicznościach, Orsola mieszała mi do wina jakiś płyn afrodytyczny, który mnie wprawiał prawie w szaleństwo. W noc śmierci Gertrudy doświadczyłem tego szalonego upojenia, którego doznałem wieczorem dnia 19-go sierpnia, po obiedzie.
Wstałem od stołu o godzinie ósmej, w chwili kiedy z nieba zaczynały padać pierwsze cienie nocy. Wszystko co pamiętam, to głos, który nieustannie powtarzał mi:
— Weź na siebie chłopca, ja wezmę dziewczynkę.
A ja, zbydlęcony, ogłupiały, chwiejący, odpowiedziałem:
— Dobrze... dobrze...
— Ale wprzód, mówił głos, urządźmy rzeczy tak, aby się wydawało, że to sprawa pana Sarranti.
— Tak, powtarzałem, trzeba to zwalić na pana Sarranti.
— To pójdź-że! ozwał się głos.
Uczułem, że mnie ciągnione do gabinetu, gdzie było moje biurko, w którego szufladzie zamknąłem był te sto tysięcy talarów przywiezione z Corbeil, nim je oddałem panu Sarranti.
Orsola zamknęła szufladę na klucz, potem obcęgami, wysadziła zamek, tak, ażeby szuflada wyglądała na wyłamaną.
— Rozumiesz? rzekła.
Patrzyłem na nią z miną ogłupiałą.
— On ukradł ci sumę podniesioną u notarjusza, ażeby ją ukraść oderwał szufladę i odjechał. Ponieważ dzieci weszły kiedy wyłamywał szufladę, z obawy więc aby go nie wydały, pozabijał je.
— Tak, tak, powtarzałem, pozabijał.
— Rozumiesz? zapytała Orsola, niecierpliwa i radosna zarazem, widząc do jakiego stopnia zbydlęcenia doprowadziła mnie.
— Tak, rozumiem... Ale om zaprzeczy.
— Czyż on tu przyjdzie zaprzeczać? albo czy kto do niego pójdzie do Indji. Czyż będzie śmiał powrócić do Francji, skoro skazanym jest na śmierć jako spiskowy, jako złodziej i zabójca?
— Nie, nie będzie śmiał.
— A wreszcie, będziemy miljonerami, a z miljonami wielu rzeczy dokonać można!
— Jakim sposobem będziemy miljonerami? zapytałem skołowaciałym językiem, z okiem zagasłem.
— Takim, że ty bierzesz na siebie chłopca, a ja dziewczynę, powtórzyła Orsola.
— To prawda.
— Więc chodźmy.
Pamiętam, żem się opierał, nie rozumem, ale instynktem. Pociągnęła mnie aż na ganek.
Dzieci bawiły się tam, spoglądając na zwolna zachodzące słońce.
— Dziwna rzecz! powiedziałem, zdaje mi się, że całe niebo sączy krwią.
Spostrzegłszy mnie, oboje dzieci wstały i przyszły do mnie trzymając się za ręce.
— Czy pójść już do pokoju, kochany stryjaszku? zapytały.
Głos ich dziwne na mnie uczynił wrażenie: nie mogłem odpowiedzieć, dławiłem się.
— Nie, rzekła Orsola, bawcie się jeszcze, kochane dzieci.
— O! tego, mówił dalej umierający, to już nigdy nie zapomnę! Pomimo upojenia widziałem je takiemi, jakiemi widzę jeszcze, a piękne to były dzieci, istne anioły Boże. Chłopczyk, blondynek, świeży, rumiany; dziewczynka, poważna, brunetka, zdająca pytać się mnie, dlaczego oko moje zdrętwiało, ręce drżą, a nogi nie chcą słuchać.
W tej chwili wybiła ósma godzina.
Usłyszałem zamykającą się bramę kratową parku: to ogrodnik odchodził.
Spojrzałem naokoło, Orsoli jużem nie widział. Gdzie się ona podziała?... Odetchnąłem, uczułem ulgę, miałem chęć wziąć oboje dzieci na ręce i uciekać z niemi, i byłbym to może uczynił, ale sam, na nieszczęście, ledwie trzymałem się na nogach. A przytem, w chwili gdym wymawiał:
— Moje dzieci! moje biedne dzieci!... Orsola ukazała się. Trzymała w ręku moją strzelbę.
— Oto pańska strzelba, rzekła, panie Gerard.
I podała mi broń, ale ręka moja wzbraniała się przyjąć.
— Czy idziesz na zasadzkę, stryjaszku? zapytał Wiktor.
— Tak, rzekła, Orsola, jutro mamy gości, trzeba, ażeby pan Gerard ubił kilka królików.
— O! weź mnie z sobą, stryjaszku! zawołał chłopczyk.
Zadrżałem.
— A weź że tę strzelbę, nikczemny tchórzu! rzekła do mnie Orsola pocichu.
Wziąłem.
— O, stryjaszku! stryjaszku!... powtórzył Wiktorek, będę szedł za tobą, ani pisnę, bądź spokojny.
— Czy Pan słyszy o co prosi ten chłopczyk? wyrzekła głośno Orsola.
Spojrzałem na Wiktorka.
— Czy chcesz pójść? zapytałem.
— Tak, stryjaszku, proszę cię bardzo. Przyrzekłeś mi, że jak będę grzeczny, to mnie zabierzesz z sobą.
— To prawda, ale czy byłeś grzeczny, Wiktorku? zapytała Orsola.
— O, byłem, odpowiedział chłopczyk, a gdyby tu był pan Sarranti, powiedziałby pani, że jest ze mnie bardzo zadowolony.
Dzieciom nie powiedziano, że nauczyciel opuścił ich nazawsze.
— Jeżeli więc istotnie był grzeczny, to zabierz go pan z sobą, rzekła Orsola.
— Jeżeli Wiktorek pójdzie, to i ja chcę pójść z nim, odezwała się Leonia.
— O! nie, nie! zawołałem żywo, dosyć już, zawiele tego jednego.
— Czy słyszysz panno? rzekła Orsola, pójdziemy spać.
— Dlaczego spać? zapytała dziewczynka. Wolę poczekać na powrot brata i razem z nim pójść spać.
— Powiedz też pan raz nazawsze tej dziewczynie, że życzysz sobie, ażeby była posłuszną i nie mówiła: „ja chcę“.
— Idź z Orsolą, Leoniu, rzekłem do dziewczynki.
— A ja, odezwał się Wiktorek z radością, ja pójdę z tobą, stryjaszku, prawda?
— Tak, tak, pójdziesz ze mną, odpowiedziałem.
Wziął mnie za rękę, ale nie miałem siły dotykać się tej poczciwej rączki, puściłem ją.
— Idź obok mnie, rzekłem.
— Naprzód! naprzód! wołała Orsola uprowadzając Leonię, gdy ta z głową odwróconą ku nam, mówiła akcentem, którego nie zapomnę nigdy: „Wracaj prędko, stryjaszku“... Wracaj prędko Wiktorku!“
Ja także odwróciłem głowę: widziałem jak dziewczynka znikła w zamku. Wtedy, idąc wzdłuż stawu, zapuściłem się w park.
Wiktorek, jak to mu zaleciła Orsola, szedł o dziesięć. kroków przedemną.
Zmierzchło się już dobrze, a pod wielkiemi drzewami parku, ciemność panowała większa niż gdzieindziej. Czoło moje zlewało się potem; serce mi biło tak, że aż musiałem stawać na drodze.
Każda lufa mej dubeltówki nabita była kulą. Był wielki upał przez ostatnie dwa tygodnie, chodziły wieści o wściekłych psach błąkających się w okolicy, z obawy zatem, ażeby nie napotkać gdzie psa takiego, nosiłem zawsze strzelbę kulami nabitą; Orsola wiedziała o tem, kiedy mi przyniosła dubeltówkę.
Chłopiec, jak ci powiedziałem, szedł przedemną, dosyć mi było przełożyć strzelbę do oka, pociągnąć kurek i byłby koniec.
Mój Boże! dałeś z góry uczucie zgryzoty sumienia na myśl o tym haniebnym czynie, gdyż kilka razy przyłożyłem strzelbę do ramienia, kilka razy przytknąłem palec do spustu i za każdym razem opuściłem broń szepcząc;
— Niepodobna! niepodobna!
Przy jednym z takich ruchów, Wiktorek odwrócił się. Jakkolwiek prędko opuściłem broń, widział żem się przykładał...
— Stryjaszku, zauważył, wszak mówiłeś mi, że nie trzeba nigdy mierzyć do nikogo, nawet żartami i że jakiś chłopczyk żartując w ten sposób, zabił swoją siostrzyczkę?
— Tak, tak, masz słuszność, kochanie! zawołałem. Ja też na żart mierzyłem, ale to źle.
— Ja wiem że na żart, odpowiedział, zacóżbyś stryjaszku, zabijał mnie, ty, co tak kochałeś naszego ojca?
Wydałem okrzyk. W głowie zrobiło mi się naraz jasno. jak od błyskawicy; sądziłem, że zwarjuję.
— Tak, tak, Wiktorku, rzekłem, zarzucając strzelbę na ramię, tak, kochałem bardzo waszego ojca... Wracajmy do domu, Wiktorku, nie będziemy polować, za zimno.
Poszedłem ku niemu, wziąłem go za rękę i z lasu odprowadziłem ku zamkowi. Miałem nadzieję przybyć dość wcześnie by sprzeciwić się morderstwu dziewczynki. Na nieszczęście znalazłem się nad brzegiem stawu; ażeby powrócić do domu, trzeba było obejść staw, coby nas było opóźniło o jakie dziesięć minut, albo przewieźć się czółnem.
— O stryjaszku, popłyńmy czółnem! zawołał chłopczyk: to tak przyjemnie płynąć czółnem.
I skoczył pierwszy. Poszedłem za nim chwiejąc się.
Woda była głęboka, spokojna jak zwierciadło, oświecona światłem księżyca, który tylko co wszedł. Schwyciłem oba wiosła i wiosłowałem szybko.
Nic innego w tej chwili nie miałem w głowie, tylko przybyć na czas, ażeby uprzedzić zbrodnię i cokolwiekby nastąpiło, powiedzieć: Nie! nie! nie chcę!
Byliśmy pośrodku stawu, kiedy usłyszałem krzyk przerażający. Poznałem głos Leonji. Jednocześnie szczekanie Brezyla ozwało się w ciemności, on także snąć w budzie swej usłyszał i poznał ten krzyk. Dwa okrzyki bardziej rozdzierające niż pierwszy, dały się słyszeć w kilka sekund jeden po drugim. Spojrzałem na Wiktorka, był bardzo blady.
— Stryjaszku, stryjaszku, rzekł, zabijają moją siostrę! Potem zawołał: Leoniu! Leoniu!
— Cicho bądź! krzyknąłem.
— Leoniu! Leoniu! wołał wciąż chłopiec.
Poszedłem do niego z ręką wyciągniętą, z okiem zaognionem; był tak przerażony wyrazem mej twarzy, że omal nie rzucił się do wody. Nie umiał pływać, padał na kolana składając ręce.
— O mój dobry stryjaszku, rzekł, nie zabijaj mnie! Ja ciebie bardzo kocham, kocham cię z całego serca, stryjaszku. Ja nigdy nikomu nic złego nie uczyniłem.
Schwyciłem go za kołnierz.
— Stryjaszku, stryjaszku, zmiłuj się nad twym biednym Wiktorkiem!... Na pomoc! na pomoc! ratujcie!...
Głos zamilkł: ręka moja jak żelazna obręcz, uchwyciła szyję dziecka. Zawrót mnie zdjął; straciłem przeczucie siebie samego.
— Nie, nie, rzekłem, jesteś skazany; musisz umrzeć! Usłyszał to, bo skupił wszystkie siły, aby mi ujść.
W tej chwili księżyc schował się za chmurę, a ja znalazłem się w ciemności, zamknąłem wreszcie oczy, ażeby nic nie wiedzieć. Podniosłem chłopca nad głowę i jak gdyby sam ciężar jego ciała nie starczył do pogrążenia go w wodzie, rzuciłem go z całej siły w staw! Woda, zawrzała, otwarła się jak przepaść i zamknęła.
Chwyciłem za wiosła, by dobić do brzegu, lecz w tej chwili chłopiec ukazał się na powierzchni...
— Cóż ci powiem, ojcze? zawołał umierający łkając, byłem pijany, szalony, wściekły!... Podniosłem wiosło...
— O nędzniku!... zawołał brat Dominik podnosząc się z krzesła, jak gdyby nie miał siły dosłuchać więcej.
— O, tak! nędznik jestem, nikczemny zbrodniarz! bo chłopczyna zanurzył się i już więcej nie ukazał, a księżyc wyszedłszy z za chmury, oświecił sine czoło mordercy!
∗ ∗
∗ |
Mnich padł na kolana i modlił się, czoło oparłszy o marmur kominka.
W śmiertelnej komnacie zaległo straszliwe milczenie. Milczenie to przerwało na chwilę jakieś chrapotanie wychodzące z gardła chorego.
— Umieram, święty kapłanie! umieram!... jęczał, a jednak, dla czci twego ojca na tym świecie, dla zbawienia mojego na tamtym, wiele ci jeszcze mam do powiedzenia!