Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cały tekst |
Indeks stron |
Ulica Pot-de-Fer, była jedną z najciemniejszych na przedmieściu św. Germana w czasie, kiedy odbywają się te wypadki. Ale ciemna z jednej strony, rozjaśniała się, rozszerzając z drugiego końca ulicy Vaugirard.
Tam to mieszkał brat Dominik Barranti i zajmował drugie piętro jednego z domów naprzeciwko pałacu Cossé-Brissac.
Ku temu to punktowi ulicy Pot-de-Fer, który był widny i dokoła otoczony ogrodami, zmierzał ksiądz Dominik, wyszedłszy z ulicy Tournon.
Odźwierna przywitała go z radością i oddała mu list, na widok którego rozjaśniło się zwykle surowe czoło mnicha. Poznał rękę ojca i żywo otworzył.
List zawierał te wyrazy:
„Kochany synu, od wczorajszego wieczora jestem w Paryżu pod nazwiskiem Dubreuil. Przyszedłem nasamprzód do ciebie, lecz powiedziano mi, żeś jeszcze nie wrócił, i że posłano ci mój pierwszy list. Gdybyś wrócił dziś w nocy lub jutro rano, bądź o południu w kościele Wniebowzięcia, pod trzecim filarem od wejścia.“
Bez podpisu, ale Dominik rozpoznał gorączkową rękę swego ojca. Jego wreszcie ucieczka, skutkiem spisku z roku 1820go, usprawiedliwiała tę ostrożność, obawiał się zapewne, iżby go nie szukano, a dzięki rozmowie pana Jackala z Gibassierem, czytelnik wie, że obawa jego nie była płonną.
— Biedny ojciec! mówił ksiądz idąc do siebie, gdyż była dopiero jedenasta zrana, więc miał godzinę czasu, biedny ojciec, serce dobre i szlachetne, wiek posrebrzył mu włosy a nie ujął ani jednego uderzenia pulsu, ani jednej myśli jego głowie. Niech cię Bóg wynagrodzi za twe poświęcenie i rezygnację. О! mój ojcze, ja ci przynoszę więcej niż życie, bo dowód niewinności w zbrodni, której ty nietylko nie popełniłeś, ale nawet nie domyślasz się, że cię o nią oskarżają.
Wyjął z kieszeni zeznanie otrzymane od pana Gerarda na łożu śmierci, które odjeżdżając do Bretanji, zabrał był z sobą.
Wszedł do pokoju, opustoszałego od pięciu tygodni i z głęboką melancholją wpatrywał się w to ciche i samotne mieszkanko, z którego jak ptak z cichego gniazdka, wytrącony został przez burzę.
Piękny promień słoneczny przedzierał się przez szyby, życie i ciepło wprowadzając do sypialni Dominika.
Mnich usiadł w fotelu i zamyślił się głęboko.
Zegar nakręcany regularnie przez odźwierną, wybił w pół do dwunastej.
Dominik podniósł głowę, a wzrok jego zatrzymał się na bladem obliczu jednego ze świętych, których wizerunki wisiały na ścianach. Oblicze to zdawało się jaśnieć nadzwyczajnem światłem.
Był to obraz św. Hyacynta (Jacka), mnicha zakonu św. Dominika, którego historycy kościelni nazywają apostołem północy. Pochodził on ze starożytnego i znakomitego rodu Odrowążów, który w roku 1183 słynął szeroko w Polsce.
Istniało familijne podanie u Penhoelów, że jeden z ich przodków, w czasie pierwszej krucjaty, był towarzyszem broni jednego z przodków św. Jacka.
Trafem zdarzyło się, że raz ksiądz Dominik, któremu Kolomban opowiadał ten szczegół familijny, przechodząc ulicą, pod warstwą kurzu znalazł gdzieś na wystawie ten obraz św. Hyacynta i spostrzegłszy w nim podobieństwo do Kolombana, kupił go. Następnie, wróciwszy do domu, oczyścił go, odwerniksował i poznał, że to był śliczny obrazek ze szkoły Murilla, jeśli nie samego Murilla.
Tym sposobem obraz ten był mu podwójnie drogim: raz, że przypominał podobieństwem Kolombana; nareszcie, że pochodził z dobrej szkoły.
Po miesiącu przebytem w zamku Penhoel, po godzinie spędzonej u Karmelity, pojmujemy jakie było usposobienie umysłu Dominika i jakie za powrotem uczynił na nim wrażenie niespodziewany widok tego obrazu, całkiem zapomnianego.
Nigdy podobieństwo nie wydało mu się doskonalszem: była to taż sama czystość czoła, taż sama pogoda oblicza.
Płowe włosy męczennika polskiego, otaczały łagodne oblicze św. Hyacynta, tak jak płowe włosy nieszczęśliwego Bretona, okalały miłą twarz Kolombana.
Wpatrując się w ten obraz, zobaczył ksiądz Dominik podobieństwo tak nadzwyczajne, że wpadł w jakąś ekstazę religijną, której częstokroć ulegał i zwracając się do obrazu:
— Bądź szczęśliwym! rzekł, dobry i szlachetny młodzieńcze, a módl się za ojca, siostrę i brata, tak jak tu oni modlą się za ciebie.
Zdjął obraz ze ściany i podszedłszy do okna, patrzył długo na niego z wyrazem czułości braterskiej i czci religijnej. Potem jakby nagłą oświecony myślą:
— O! Karmelito, szepnął. A po chwili namysłu: Tak, rzeczywiście, tak będzie dobrze, dodał.
Złożył obraz na krześle, poszedł do biurka, i napisał list następujący:
„Pozwól mi, siostro, ofiarować ci obraz św. Hyacynta.Dołączam opis życia tego świętego, opis, który próbowałem nakreślić już kilka lat temu.
Wróciwszy z Bretanji i przyszedłszy do siebie, spostrzegłem dziwne podobieństwo tego świętego z przyjacielem, którego opłakujemy: przyjmij go więc siostro, jako spadek rodzinny.“
Zapieczętował list, potem wziął niewielki rękopism, na pierwszej stronnicy którego napisane było: „Skrócony żywot świętego Hyacynta, zakonnika reguły świętego Dominika.“
Popatrzył kolejno na rękopism i na obraz; potem wszystko to razem owinął w papier, zapieczętował, a widząc, że już trzy kwadranse na dwunastą, wziął pakiet i list i szybko zszedł ze schodów.
Wrócił do Karmelity, a dowiedziawszy się o jej zdrowiu od odźwiernej, dał jej list i pakiet, prosząc, ażeby natychmiast to doręczyła, a sam poszedł do kościoła Wniebowzięcia.
Ksiądz Dominik przybywszy z rana, i nie wiedząc co się dzieje w Paryżu, nie mógł zrozumieć dlaczego ojciec naznaczył mu schadzkę w tem miejscu, gdyż jeżeli koniecznie chciał się z nim w kościele widzieć, to miał o sto kroków kościół św. Sulpicjusza.
Ale wszedłszy w ulicę św. Honorjusza i widząc ogromny tłum ludzi, oraz ciągnące się daleko szeregi powozów, zapytał jednego z przechodniów o powód. Powiedziano mu, że to jest pogrzeb księcia de la Rochefoueauld-Liancourt, który umarł w dniu wczorajszym.