Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cały tekst |
Indeks stron |
Książę de la Rochefoucauld-Liancourt, z którym się tak brutalnie w roku 1828 obszedł minister policji pan de Corbière, zakończył istotnie życie, pełne miłości, szlachetne, prawe, które zrobiło mu rozgłos na całą Francję.
Ludzie jakichbądź stronnictw, zmuszeni byli podziwiać cnoty księcia; od najuboższego robotnika do najbogatszego kupca, imię jego wymawiane ze czcią jednakową, znaczyło tyle co wielkość duszy, dobroczynność, uczciwość.
Dowiedziawszy się o śmierci szlachetnego księcia, ksiądz Dominik zrozumiał znaczenie zbiorowiska ludzi, bo była to epoka demonstracyj.
Ponieważ wtedy opozycja z małym wyjątkiem, była w większości we wszystkich klasach społeczeństwa, chwytano najmniejszą okoliczność, byle okazywać swą niechęć dla wewnętrznej polityki rządu.
Umarł książę de la Rochefoucauld-Liancourt. Był to wprawdzie szlachcic i rojalista, ale ponieważ jednocześnie był człowiekiem zasad liberalnych, skorzystano z jego śmierci, ażeby uczynić demonstrację przeciw ultra-rojalistom i jezuitom.
Wszystkie też warstwy społeczne miały tam przedstawicieli, od bluzy, aż do togi akademickiej i munduru dygnitarza. Najwięcej jednak było młodzieży szkolnej, śród której odznaczała się deputacja szkoły rzemiosł i kunsztów z Chalons; gdyż między innemi tytułami do czci i miłości swych współobywateli, był i ten, że książę był założycielem tej szkoły.
Ciężko było księdzu Dominikowi przebić się przez tłum. Kiedy jednak dostał się między szkołę, młodzież widząc księdza zaledwie pięć lub sześć lat starszego od siebie i nadto znajomego prawie wszystkim, rozstępowała się i robiła miejsce.
Po półgodzinnej walce, dobił się nareszcie do sztachet kościelnych, w chwili, gdy powozy żałobne, wychodzące z pałacu Rochefoucauld, mieszczącym się na ulicy św.
Honorjusza, ukazywać się zaczęły.
W chwili, gdy ksiądz Dominik przeciskał się ku tym sztachetom, usłyszał jak jakiś człowiek czarno ubrany, z krepą na ramieniu, mówił półgłosem:
— Przed i podczas obrządku, nic... rozumiesz?
— A po obrządku? zapytał jeden z ludzi.
— Wezwie się ich do rozejścia.
— A jeżeli nie usłuchają?
— Aresztować.
— A gdy się będą bronić?
— Macie tłuczki?
— Naturalnie.
— To ich użyjcie.
— A znak?
— Oni dadzą sami... skoro zechcą nieść ciało...
— Ciszej! rzekł jeden z ludzi, jakiś mnich nas słyszy.
— A cóż to szkodzi! wszak księża są za nami.
Dominik uczynił ruch, jakby dla zaprzeczenia tej dziwnej solidarności; ale przypomniał sobie, że ojciec czeka, że jest pod ciężarem podwójnego oskarżenia, że tedy należało o ile można odwracać uwagę nietylko od ojca ale i od siebie samego. Zmilczał więc. Tylko serce ścisnęło mu się na widok tych ludzi i na to co oni mówili. Szedł dalej, i zdawało mu się, że widzi dużą liczbę ludzi uzbrojonych w tłuczki. Doszedł tym sposobem do portyku kościoła Wniebowzięcia.
Ubiór jego, który mu utorował drogę między studentami, jeszcze mu lepiej posłużył w samym kościele. U stępowano mu z drogi, i mógł wejść swobodnie.
Od razu spostrzegł ojca, który oparty o trzeci filar na lewo, nieruchomy jak posąg, spoglądał we drzwi kościelne.
Dominik poznał ojca chociaż go od siedmiu lat nie widział. Nic się nie zmienił: ten sam blask oczu, taż sama dzielność w twarzy, siła w całej osobie; tylko włosy mu posiwiały i cera zciemniała pod słońcem indyjskiem.
Ksiądz rozumiał, iż musi, napozór przynajmniej, udawać, że ojca nie zna. To też zbliżywszy się, zamiast go przywitać, odezwać się, lub choćby podać rękę, ukląkł przy filarze i zmówiwszy gorącą modlitwę dziękczynną, ujął rękę ojca, a całując ją z miłością i uszanowaniem, wymówił tylko te dwa słowa, które dobrze stosować się mogły do Boga, jak i do człowieka, u którego nóg klęczał:
— Ojcze mój!