Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, gdy orszak pogrzebowy wyruszał z domu by się udać do kościoła, dawni uczniowie szkoły szalońskiej, którą był założył nieboszczyk książę, prosili o pozwolenie niesienia ciała. Jeden z ministrów Karola X-go, książę de la Rochefoucauld-Doudeauville, bliski krewny nieboszczyka, udzielił pozwolenie w imieniu całej rodziny.
Orszak więc ruszył zwolna, uroczyście i w największym porządku przybył do kościoła.
Tłum zgromadzony po obu stronach ulicy i milczący, ustępował i odkrywał głowy z uszanowaniem w miarę, jak się zbliżała trumna.
W orszaku znajdowało się mnóstwo osób dostojnych nazwiskiem i czynami, których tu nie wymieniamy. Powiemy tylko, że przy wnijściu na dziedziniec kościelny znajdował się między innemi człowiek, który odegrał już rolę w roku 1789, a miał jeszcze odegrać podobną w roku 1830, a był nim znakomity i dobry de la Fayette.
— Zamieniał on od czasu do czasu z mężczyzną mogącym mieć około lat czterdziestu, kilka słów, głosem pełnym szacunku, jaki zacny starzec miał dla każdego.
Człowiekiem tym, którego nazwisko już kilka razy wspominaliśmy, był pan Antenor de Marande, mąż jednej z czterech koleżanek zakładu St. Denis, które widzieliśmy zgromadzone około łoża Karmelity, a którą oznaczaliśmy dotąd tylko imieniem Lidii.
Pan de Marande, mając podówczas lat przeszło czterdzieści, był to piękny i wytworny bankier o płowych włosach, z brodą podobnąż, oczyma błękitnemi; Zęby miał białe, twarz czerstwą, słowem wyglądał na lat trzydzieści pięć. Jedną z głównych cech jego była dystynkcja, nie taka jaką daje ród, ale jaką daje praca naukowa, wykształcenie, obycie się ze światem. Było nawet coś ostrego w jego powierzchowności, co pochodziło z pierwotnej edukacji.
Przez ojca, starego pułkownika Cesarstwa, zabitego pod Waterloo, przeznaczony był do zawodu wojskowego, wychowany w szkole Politechnicznej, z której wyszedł w roku 1816. Widząc wtedy, iż rzeczy zwracają się ku pokojowi, skierował studja swe do spraw bankierskich. Jak przedtem studjował Polybiusza, Montekukullego i Jominiego, tak teraz zagłębił się w Turgocie i Neckerze, a ponieważ posiadał umysł zdolny do pojęcia wszystkiego, przeto zamiast zostać znakomitym oficerem, przemienił się na niepospolitego bankiera.
Więc też, jak powiedzieliśmy, kształty jego zachowały coś z kołnierza stojącego i zapiętego munduru, w którym był uwięziony dziesięć przeszło lat.
Mógł się podobać kobietom, bo dla nich wytworność i dystynkcja mężczyzny stanowią połowę piękności, dla mężczyzn zaś był nadto sztywnym i chłodnym. Miał on wreszcie z powodu tego przestrzegania dystynkcji angielskiej jednę, a nawet dwie sprawy, w których okazał odwagę i zimną krew nadzwyczajną.
Pierwszą sprawę, która mu się wydarzyła w dniu 1 miesiąca, załatwił on natychmiast na szpady, i ciężko ranił przeciwnika. Przy drugiej, na pistolety, która wypadła w dniu 22 miesiąca, żądał dziesięciu dni zwłoki, a to w celu uregulowania się z dniem 30, jak mówią w bankach. Po uregulowaniu, napisał testament i zawiadomił przeciwnika. Strzelali o trzydzieści kroków jednocześnie: pan de Marande otrzymał ranę w udo, przeciwnik jego padł zabity na miejscu; a to wszystko nie nadwyrężyło nawet zwykłej symetrji w białym krawacie pana de Marande.
Nigdy nie mówił o tych sprawach, i zdawał się niezadowolonym kiedy mu kto o nich wspominał.
Dał dowody tym sposobem biegłości w szpadzie i pistolecie, i gdyby nie to, niktby może z najzaufańszych nawet nie wiedział, że on umie wziąć do ręki szpadę lub pistolet.
Powiadano, że ma u siebie w domu salę fechtunkową i strzelnicę; strzelnicę, do której wchodzi tylko jego służący, salę do której wchodzi tylko stary włoch nazwiskiem Castelli, który używany był za korepetytora przez mistrzów fechtunku w Paryżu.
Pan de Marande należał z pp. Rotszyldem, Lafittem i Aguado, do najsłynniejszych bankierów w Europie, nie jako jeden z najbogatszych, lecz jako jeden z najryzykowniejszych. Opowiadano dużo o jego operacjach finansowych nadzwyczaj śmiałych, genialnych i szczęśliwych.
Jak tylko doszedł do wieku prawem przepisanego, departament powołał go do izby Deputowanych, prawie jednomyślnie; a jakoś przed dwoma laty, po trzyletniem milczeniu powiedział mowę o wolności druku, dowodzącą, że studjował mówców starożytnych i nowszych z niemniejszą usilnością, jak strategików i ekonomistów.
Pod względem wyznania politycznego zdawał się pan de Marande należeć do sztandaru bankierów politycznych Kazimierza Periera i Lafitta.
Cóż to był za sztandar?
Trudno go określić; ci jednak, co mieli się za wtajemniczonych w ówczesne sprawy, powiadali, że sztandar ten reprezentujący opinię pośrednią między rzeczpospolitą, a monarchią absolutną, osłaniał księcia, który roztropnie ukryty w cieniu, niemniej przeto pracował nad wywróceniem obecnego porządku rzeczy.
O pięć kroków od generała i bankiera, wysłuchawszy z uszanowaniem kilku słów, jakie do nich przemówił Beranger, czterej przystojni młodzieńcy cofnęli się i rozmawiali pocichu właśnie w chwili, gdy trumna wchodziła do kościoła.
Ci czterej młodzieńcy, byli to nasi przyjaciele: Jan Robert, Ludowik, Petrus i Justyn.
Szukali oni oczyma w tym tłumie kogoś, którego myśleli zastać, a mimo całej usilności znaleźć nie mogli. Spostrzegli go nareszcie pomiędzy kilku osobami, które zdłały przedostać się za trumną.
Był to Salvator.
Zobaczył on ich i natychmiast przebijając się przez tłum pospieszył. Długo jednakże odbywał przestrzeń oddzielającą go od przyjaciół, gdyż nieustannie na drodze wyciągały się seciny rąk, by go uścisnąć. Gdy przybył do filarów, pod któremi stali jego przyjaciele, młodzieńcy utworzyli koło, wpośrodku którego stał Salvator.
— Czy masz nam co powiedzieć? zapytał Jan Robert, który wyczytał odcień niepokoju w oczach Salvatora.
— Mam i coś bardzo ważnego nawet, odrzekł Salvator. A obróciwszy się z ostrożnością: Na cokolwiek będziecie patrzeć, cokolwiek będziecie słyszeć, jakkolwiek dobrą wyda wam się sposobność, nie czyńcie nic!
— Cóż to tedy ma zajść? zapytał Ludowik.
— Nie wiem, odrzekł Salvator, ale w każdym razie rozruch.
— W dzień pogrzebu? naiwnie zapytał Justyn.
Salvator uśmiechnął się.
— Znasz przysłowie, kochany Justynie: „kto smaruje ten jedzie“.
— Dlaczegóż więc nie każesz nam nic robić?
— Bo jest rozruch i rozruch.
— Zapewne, wtrącił Ludowik, który zrozumiał znaczenie słów Salvatora, inny jest rozruch wywołany, a inny dobrowolny.
— Inaczej mówiąc, są zawichrzenia bez wichrzycieli, dodał Jan Robert.
— Do licha! rzekł Petrus, takie są najniebezpieczniejsze, jak nieraz słyszałem od mego kochanego stryjaszka.
— A twój kochany stryjaszek ma wielki rozum i słuszność, zacny Petrusie, oświadczył Salvator. Potem zwracając się do Justyna: A ty, bądź spokojny, Justynie. Po wyjściu z kościoła, czy tam będą krzyczeć: „niech żyje wolność druku!“ czy „precz z ministrami!“ czy cokolwiek innego; nich krzyczą. Jeżeli będą się bić, niech się biją; jeżeli ci będą grozić, nie oburzaj się. Jednem słowem, na wszystko, co się dziać będzie, a co ja czuję w powietrzu, patrz z zimną krwią głuchego, ze spokojem niemego, z martwotą ślepca.
— Dobrze, powiedział Justyn z westchnieniem człowieka ubolewającego, że mu się wymyka pierwsza sposobność do odznaczenia.
Salvator zrozumiał ruch bakałarza i w formie pociechy rzekł:
— Trochę cierpliwości, mój drogi, niedługo okaże się sposobność pomyślniejsza. Schowaj więc swoją dobrą wolę; a tymczasem najgłębsze milczenie. Jużeśmy i tak zawiele mówili: spojrzyjno, jakie to podejrzane miny okrążają nas.
Jakoż istotnie, we wszystkich kierunkach, blisko i opodal od młodych ludzi, snuli się zwolna i ze skruchą pobożną, w wielkiej liczbie ludzie, których żaden strój nie odmieni w oczach wprawnych.
Pośrodku jako punkt centralny, w którym zbiegały się wszystkie spojrzenia tych dziwnych ludzi, przechadzali się dwaj panowie, których czytelnicy nasi zapewne radzi będą odnaleźć.
Jeden, okryty długą opończą granatową, ze wstążeczką legji honorowej u guzika, opierał się na lasce jak człowiek, którego dawna rana wymaga tej trzeciej nogi Sfinxa i wydawał się niby starym wojskowym.
Drugi, odziany w szary surdut, miał uczciwą powierzchowność kupca, który już wyszedł z interesów.
W rozmowie tytułowali się tylko jednym wyrazem, „sąsiedzie“.
Ci dwaj ludzie o błogich fizjognomiach, byli to nasi znajomi: Gibassier i Carmagnole.
Jakimże sposobem Carmagnole, który pojechał do Wiednia z panem Jackalem, jakim sposobem Gibassier, który pojechał do Kehl sam jeden, mogli się znajdować razem w kościele Wniebowzięcia w Paryżu, gotowi wydać hasło całej armji agentów niepokojącej Salwatora!
Opowiemy to czytelnikom w rozdziale następnym.