Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Wyścig.

W pierwszych godzinach poranku 27-go marca, miasto Kehl, jeśli go nazwać można miastem, wzruszyło się do gruntu przybyciem dwóch karet pocztowych, toczących się po ulicy z taką szybkością, iż obawiać się było trzeba, iżby przy dotarciu do brzegu pomostu wiodącego na pokład statku, który odpływał do Francji, najmniejsze zwichnięcie kierunku nie rzuciło w głębie rzeki: woźnicy, koni i podróżnych.
Tymczasem dwa powozy zdające się walczyć o pierwszeństwo, zwolniły biegu w dwóch trzecich ulicy i stanęły przed bramą oberży, nad którą skrzypiała blacha wyobrażająca człowieka w trójgraniastym kapeluszu, palonych butach, niebieskiej kapocie z czerwonemi wyłogami, przyozdobionego potężnym warkoczem, pod którego nogami uzbrójonemi w ostrogi, stały owe trzy wyrazy: „Pod Fryderykiem Wielkim “.
Oberżysta z małżonką z niewysłowionym zachwytem ujrzeli zatrzymujących się podróżnych i pobiegli: on do drzwiczek jednego, ona zaś do drugiego powozu.
Z pierwszego wyskoczył żywo człowiek około pięćdziesięcioletni, ubrany w surdut niebieski zapięty pod szyję, spodnie czarne i kapelusz z szerokiemi skrzydłami. Wąsy miał sumiaste, oczy czarne, które osłaniały łuki brwi zatoczone prawidłowo, włosy krótko przycięte i gładko uczesane, lecz jak włosy tak wąsy siwieć już zaczynały. Owinięty był w płaszcz dostatni.
Z drugiego powozu wysiadł z majestatyczną powagą zuch jakiś, zbudowany na urząd, o ile sądzić było można z pod czamarki szamerowanej złotem i węgierskiego płaszczyka, lub, powiedziawszy dokładniej, z pod jego guni pokrytej haftami. Dość było spojrzeć na futro drogocenne i wdzięk z jakim je nosił, na postać wyniosłą, ażeby stawić zakład, iż ów podróżny jest jednym ze szlachetnych hospodarów Wołoszczyzny jadącym z Jas lub Bukaresztu, lub madiarem, który udaje się z Pesztu do Francji dla ostatecznego zatwierdzenia umów państwowych. Spostrzegłbyś jednak wkrótce, badając z bliska, że zakład przegrany... gdyż mimo bokobrodów gęstych i okalających mu policzki, mimo sążnistych wąsów zakręconych, które gładził starannie, pod osłoną magnacką dostrzegłbyś najpierwotniejsze warunki pospolitości, które sprowadziłyby zdanie twoje o cudzoziemcu z wyżyn arystokratycznych, przyznanych mu na pierwszy rzut oka, do stopnia zarządcy wielkiego domu, lub oficera trzeciej klasy.
W rzeczy samej, skoro czytelnik, jak sądzę, poznał już zapewne w pierwszym wysiadającym pana Serranti, to i w drugiej postaci odgadnąć może imię pana Gibassiera.
Przypominamy sobie, iż pan Jackal, udając się z Carmagnolem do Wiednia, zobowiązał Gibassiera do oczekiwania pana Sarranti w Kehl lecz Gibassier przez cztery doby zabałamucił się w oberży pocztowej, a wieczorem dnia piątego ujrzał dopiero zjawiającego się Carmagnola, który jako kurjer przejeżdżał i uprzedził go ze strony pana Jackala, iż gdy pan Sarranti przybędzie nazajutrz rano dnia 28-go, on, Gibassier, udać się musi aż do Steinbach, gdzie znajdzie karetę pocztową w oberży pod Słońcem, a w niej zastanie wszelkie przybory konieczne do wykonania otrzymanych rozkazów.
Rozporządzenia owe były dość proste, lecz dla tego samego niemniej trudne do uskutecznienia; polegały bowiem na tem, ażeby nie tracił z oczu pana Sarranti, przyczepił się do jego osoby jak mara przez ciąg całej drogi, a przybywszy do Paryża został jego cieniem, wszystko zaś czynić miał tak zręcznie, iżby śledzony nie mógł powziąć najmniejszego podejrzenia.
Pan Jackal polegał na znanym sprycie Gibassiera, w dokladnem zmienianiu stroju i cech twarzy zarazem.
Pojechał on więc natychmiast do Steinbach, znalazł oberżę, w niej powóz, a w powozie wszystko potrzebne.
A jednak, ku wielkiemu jego zdumieniu, dzień 26-ty upłynął i część większa nocy ubiegła, bez zjawienia się kogokolwiek, któregoby mógł rozpoznać po oznakach, jakie mu zalecono.
Nareszcie około drugiej w nocy, usłyszawszy trzask bicza i brzęk janczarów, kazał założyć konie i pozostał tyle tylko na miejscu, by się przekonać, że podróżny był istotnie Sarrantim, a następnie kazał woźnicy ruszyć krokiem zwyczajnym.
W dziesięć minut potem, Sarranti, zatrzymawszy się przez chwilę niezbędną dla zmiany koni i przełknięcia filiżanki bulionu, ruszył, spiesząc za tym, któremu zlecono postępować za nim samym.
I stało się co sprytny Gibassier przewidział.
Dwie mile od Steinbach dopędził go generał, lecz, że prawidła pocztowe nie dozwalają wyprzedzać pierwej przybyłego bez jego pozwolenia, a to dlatego, iż ostatni na następnym przystanku zabraćby mógł ostatnie z pozostałych koni, dwa powozy toczyły się z początku równo prawie, bo drugi nie śmiał wyprzedzić pierwszego.
Nakoniec Sarranti, zniecierpliwiony poprosił jadącego przodem Gibassiera, ażeby mu pozwolił się wyprzedzić, na to tamten przystał z taką grzecznością, iż Sarranti wysiadł dla podziękowania szlachcicowi węgierskiemu; poczem wrócił na miejsce i popędził na skrzydłach wiatru.
Gibassier ruszył za nim, rozkazując jednak woźnicy ani na krok nie zwiększać przedziału między dwoma powozami i widzieliśmy jak oba w galopie zjawiły się w miasteczku Kehl i zatrzymały przed oberżą Fryderyka Wielkiego.
Po wspólnej zmianie ukłonów, lecz bez wymówienia słówka, dwaj podróżni weszli do oberży, odszukali salę jadalną, zabrali miejsca, każdy przy swoim stoliku i kazali podać sobie zakąskę, Sarranti wyborną francuzczyzną, Gibassier z akcentem niemieckim bardzo wyraźnym.
Gibassier wciąż milczący, pogardliwie kosztował zastawionych przed nim potraw, a rozpłaciwszy się, widząc powstającego współbiesiadnika, opuścił miejsce i poważnym krokiem sunął ku powozowi.
Dwie karety pocztowe rozpoczęły znowu bieg szalony.
W chwili przybycia wieczorem do Nancy, woźnica pana Sarranti, który jako mający być pierwszym drużbą na weselu krewniaka, zły był na losy zawistne zmuszające go do porzucenia smakowitej uczty dla przespacerowania się o mil jedenaście tam i z powrotem, a zawiadomiony przez towarzysza, iż podróżny jego szybko jechać pragnie i płaci sowicie, siadł na kozioł i takim wściekłym puścił się galopem, iż o dobre pół godziny wyprzedził jadących za nim i byłby wrócił dość wcześnie dla otwarcia balu, gdyby w chwili przybycia do Nancy, jak mówiliśmy, powóz wraz z końmi i ludźmi, zjeżdżając ze stromego pagórka, nie był wywinął tak straszliwego koziołka, iż krzyk boleści wydarł się z piersi czułego pana Gibassiera, który wyskoczył szybko z karety dla niesienia pomocy nieszczęśliwemu.
Dobroczyńca pokwapił się jedynie dla zadość uczynienia sumieniu, gdyż po wywrocie, jaki spostrzegł, mógł raczej mniemać, że Sarranti prędzej księdza, aniżeli pomocy ludzkiej potrzebować będzie.
A jednak, o dziwo! znalazł podróżnego żywymi całym, woźnica miał tylko ramię wybite i nogę zgniecioną. Jeżeli przecie los wybawił ludzi, za to nie oszczędził koni i powozu: jeden koń się zabił, drugi miał nogę strzaskaną, a cały bok powozu roztrzaskał się w drobne kawałki.
Oczywiście, w dalszą drogę udać się nie było podobna. Sarranti zaklął ogniście, co nie dowodziło zapewne cierpliwego i anielskiego usposobienia, lecz zrezygnował się, gdy madiar pół po francuzku, pół po niemiecku ofiarował nieszczęśliwemu towarzyszowi podróży, miejsce w swojej karecie.
Ofiara była tak pożądaną, a razem tyle wyrażała serdeczności, iż Sarranti nie wahał się jej przyjąć.
Rzeczy przeniesiono, woźnicy obiecano nadesłać rychłą pomoc z Nancy i w dalszą puszczono się drogę z niemniejszą szybkością.
Po zmianie pierwszych grzeczności, Gibassier, który nie był pewnym czystości wymowy niemieckiej i obawiał się, że towarzysz, mimo, że był Korsykaninem, posiadał ten język, powstrzymał się od wszelkich zapytań, przestając na odpowiedziach „oui“ i „non“ z akcentem skłaniającym się coraz bardziej ku francuzczyźnie.
Wkrótce też przybyli do Nancy przed oberżę „Wielkiego Stanisława Leszczyńskiego“, która zarazem jest domem pocztowym.
Sarranti wysiadł, podziękował i chciał się oddalić, kiedy Gibassier wstrzymał go wyrazami:
— Źle pan czynisz, widzę, iż spieszno mu do Paryża, a że powóz przed jutrem sporządzony być nie może, tracisz pan więc całą dobę.
— Tem więcej nie na rękę mi ta sprawa, odpowiedział Sarranti, że wypadek podobny spotkał mnie już był przy wyjeździe z Ratysbony, gdzie także przepadło napróżno 24 godzin.
Szpieg teraz dopiero wytłómaczył sobie opóźnienie swej ofiary, co go nabawiło niespokojności w Steinbach.
— Ale, ciągnął Barranti, nie myślę tu czekać na naprawę karety, kupię nową.
I w istocie, rozkazał utrzymującemu pocztę odszukać jaki powóz.
Gibassier pomyślał wtedy, iż zanim powóz się wynajdzie, on będzie miał aż nadto czasu do przełknięcia obiadu. Od ósmej rano żołądek jego nie widział się z pokarmem, a chociaż w danych razach, współzawodniczyć mógł co do wstrzemięźliwości z wielbłądem, rozsądny dozorca nieomijał nigdy sposobności zjedzenia dobrze, jeśli zdarzała się po temu sposobność.
Zapewne i Sarranti tąż samą powodowany był ostrożnością, gdyż obaj zasiedli do stołów i wymówili głośno następujące dwa wyrazy:
— Chłopcze! obiad.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.