Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Oberża pod Sułtanem, na placu Saint-André-des-Arcs.

Wszystkim, którzyby dziwić się mogli nieprzyjęciu przez Sarrantego tak dobrze nadającej się człowiekowi spieszącemu ofiary, jaką czynił mu Gibassier, powiemy, iż jest ktoś sprytniejszy nawet od agenta policyjnego, to właśnie człowiek, który pragnie się ukryć.
Rzecz prosta, iż w umyśle pana Sarrantego zaświdrowało podejrzenie co do madiara tak źle mówiącego po francuzku, a który, jeśli go zapytywano w tym języku, rozumiał dobrze o co chodzi i odpowiadał jasno, lecz, gdy użyto w mowie niemczyzny, polskiego lub włoskiego, które to języki Sarranti posiadał wyśmienicie, poprzestawał na rzucaniu słów: „tak“ czy „nie“ owijając się natychmiast w swoją gunię i udając że drzemie.
Z tych podejrzeń, jakie podczas półtoramilowego przejazdu zanurtowały w mózgu Sarrantego, błysła prawie pewność; postanowił więc, bądź co bądź, odczepić się od człowieka tak usłużnego, lecz starającego się o jak najczęstsze milczenie i kazał osobny stół nakryć dla siebie w oberży.
Otóż to czemu zażądał dostarczenia powozu, nie mogąc oczekiwać na naprawę własnej karety ani też zająć miejsca obok szlachetnego węgra.
Gibassier nie posiadał tyle sprytu, żeby odgadł tę nieufność; to też zmiatając jedno po drugiem danie obojętnie, rozkazał, jakoby z powodu, iż nazajutrz musiał stanąć w Paryżu, gdzie oczekiwać miał nań poseł austrjacki, aby zakładano konie co prędzej.
Kiedy przygotowania do odjazdu poczyniono, Gibassier pożegnał Sarrantego i wyruszył, rozumując słusznie, iż generał, któremu także się spieszyło stanąć u celu, najbliższą, a więc prostą uda się drogą, choćby tylko do Ligny, ztamtąd zaś, pozostawiwszy Bar-le-Duc na prawo, zwróci na Ancerville, Saint-Dizier i Vitry-le-Francais.
Wątpliwość zachodziła tylko co do ostatniego miasta, czy podróżny uda się ztamtąd drogi. Chalońską, czy wprost przez Fére-Champenoise, Coulomiers, Crecy i Lagny. Była to zagadka, jakiej rozwiązanie nastąpić mogło jedynie w Vitry-le-Francais.
Gibassier przeto postanowił jechać przez Toul, Ligny i St. Dizier, ale o pół mili od Vitry zatrzymać się kazał, gdyż powóz wywrócił się nagle, bo oś przednia pękła.
W tak nieprzyjemnym stanie znajdował się już od pół godziny, gdy kareta pocztowa Sarrantego ukazała się na szczycie pagórka.
Zbliżywszy się do wywróconego powozu, Sarranti wyjrzał z okna i spostrzegł madiara starającego się napróżno, wraz z woźnicą, przywieźć do jakiegośkolwiek ładu oś zepsutą. Sama już grzeczność nie dozwalała zostawiać go w takiem położeniu; generał więc rad nie rad, zaprosił go do karety, Gibassier zaś oświadczył, iż z łaski takowej korzystać będzie tylko do Vitry gdzie też znaleziono się po dwudziestu minutach jazdy.
Sarranti, podróżujący pod nazwiskiem pana de Bornis, zapotrzebował koni, szpieg zaś jakiegokolwiek wózka.
Pan de Bornis, pożegnawszy madiara, ruszył przodem, kazawszy jechać drogą do Fére-Champenoise. Gibassier postępował nieopodal, obiecując woźnicy pięć franków za dopędzenie i ciągłe trzymanie na oku karety.
Jechali szybko, lecz po przybyciu na stację nie zastali żywej duszy; rozpytywali gospodarza poczty i stajennych, zapewniano ich przecie, że żadna kareta nie przejeżdżała tędy od wczoraj.
Widocznie Sarranti nieufał i zwrócił na Chalons. Gibassier zatem o wiele wyprzedzony został.
Ani minuty nie miał do stracenia, jeśli chciał ubiedz uciekającego w Meaux.
Agent wydobył szybko z wielkiego tłomoka zupełny przybór gońca gabinetowego, mundur złoto-niebieski, skórzane spodnie, botforty i wąsy i kazał podać sobie konia, na którym bez wytchnienia leciał mil piętnaście, zanim stanął przed bramą miasta owego, lecz powiedziano mu iż żadna podobna kareta nie przejeżdżała dotąd.
Goniec zatrzymał się, kazawszy przyrządzić sobie po siłek w kuchni; spożywał dar Boży i czekał. Drugi koń osiodłany stał przed oberżą. Po upływie godziny Sarran nadjechał.
Noc była ciemna.
Sarranti, wypił szklankę bulionu i ruszył na Claye do Paryża.
Łapacz wymknął się drzwiami od podwórza, skoczył na siodło i w dwie minuty dojrzał już uciekających.
Przybyli do Bondy.
Tam goniec przeistoczył się na woźnicę, a za pięć franków wetkniętych w łapę pocztylionowi, zastąpił go na koźle.
Sarranti wyjrzał przez szybę, lecz nie widział potrzeby zatrzymywania się tak blisko stolicy, spuściwszy więc okno karety, zarządził zmianę uprzęży na poczekaniu.
— Gotów jestem wielmożny panie! krzyknął samozwaniec, a gdzie się zatrzymamy?
— Na placu Saint-André-des-Ares, oberża pod Sułtanem.
— Słucham.
— Czy prędko zajedziesz?
— W godzinę i piętnaście minut, zobaczy pan, jak koniom iskry sypać się będą z podków.
— Jeżeli pośpieszysz, a staniesz na miejscu za godzinę, dziesięć franków masz w kieszeni.
— Doskonale! jasny panie.
I mniemany woźnica, puścił w galop dzielne rumaki. Dotarł do rogatki, strażnik szybko przepatrzył rzeczy i wyrzekł sakramentalne: „ruszaj“. Sarranti, który westchnął, wspominając, jak przed siedmiu laty opuszczał Paryż przez rogatkę Fontainebleau, wkrótce stanął u celu.
Posługacz wskazał mu dwa przeciwległe numery: szósty i jedenasty. Sarranti wybrał pierwszy, a gdy posługacz wyjrzał przed wrota oberży, zaczepił go Gibassier pytaniem:
— Słuchajno! mój przyjacielu!
— Co chcesz, „poganiaczu?“ mruknął wzgardliwie służący.
— Cóż to złego być woźnicą? odburknął agent policyjny.
— Nie wiem, co prawda nazwałem cię tylko w sposób przynależny stanowisku.
— Tak, to co innego, mój chłopcze.
I postąpił kilka kroków ku koniom.
— Cóż więc żądasz odemnie? zapytał chłopiec.
— Teraz już nic.
— Bo mówiłeś przed chwilą...
— Co takiego? zapytał Gibassier.
— Mówiłeś: słuchaj, mój przyjacielu!... odrzekł chłopiec.
Gibassier namyślał się chwilkę i odezwał wreszcie:
— A! prawda... Otóż, wszak ty musisz znać pana Poirier?...
— A kto to taki?
— No, pan Poirier, mówię.
— Obcy jest, dla mnie przynajmniej.
— О! Boże, wszak to dzierżawca z naszej okolicy, w którego holenderniach mieści się do czterystu sztuk wyborowego bydła i nie znasz go! Tem gorzej, bo ma on przybyć tu karetą z Plat-d’Etain o jedenastej wieczorem; znasz ją zapewne?
— Wcale nie znam tej karety.
— O! widzę teraz, iż z niczem obznajmiony nie jesteś! Czegóż to uczyli cię rodzice, jeśli nie znasz ani pana Poirier, ani nawet karety pocztowej idącej z Plat-ď’Etain?
— Mów nareszcie, dokąd zmierzasz z tym panem Poirierem?
— Otóż, chciałem zaofiarować ci sto su w jego imieniu, ale skoro go nie znasz...
— Możesz nas przecie zaznajomić w jednej chwili.
— Jakto?
— Wreszcie, co mamy rozprawiać; wszak nie da mi pieniędzy dla moich pięknych oczu;
— Naturalnie, tembardziej, że zezem patrzysz...
— Mniejsza o to; ale dlaczego to ten pan Poirier upoważnił cię, żebyś dał mi sto su?
— Oto, dla zatrzymania w oberży na jego mieszkanie pokoiku. Ponieważ zdarzają mu się częste do załatwienia sprawy na przedmieściu św. Germana, rzekł mi: Charpillon! to właśnie imię me przechodzące w rodzie naszym z ojca na syna, Charpillon! wręczysz te ładne pieniążki dziewczynie z pod Sułtana za tę sprawę; a gdzież ona?
— Próżno jej szukasz; daj mnie, a zatrzymam pokój tak dobrze jak numerowa.
— A! do djabła! widzę, że mniej głupi jesteś niżeli ci patrzy z oczu!
— Bardzo dziękuję za tak łaskawą pochwałę.
— Bierz więc zapłatę, a czy poznasz go gdy nadjedzie?
— Kogo? pana Poirier? zapytał chłopiec.
— Szczególniej, jeśli raczy wypowiedzieć swoje nazwisko.
— O! natychmiast, cóż bo myślisz, miałby za potrzebę ukrywać się?
— A zatem, możesz być pewny, iż wprowadzę go pod numer jedenasty.
— Gdy ujrzysz pewnego grubasa, z nader zadowoloną miną, w szalu na szyi i kasztanowatej barwy czapce, wyrzec będziesz mógł z dumą: „Otóż i pan Poirier“!... A teraz, życzę ci dobrej nocy! Wygrzej dobrze numer jedenasty, bo pan Poirier wielki zmarzlak i pewno przeziębnie w drodze... Ale, ale... myślę, iż nie rozgniewałby się, zastawszy przygotowaną na stoliku przekąskę...
— Postaramy się!
— A ja głupiec, zapomniałem! odezwał się mniemany Charpillon.
— Cóż to?
— Najgłówniejszego! nie pije on innego wina tylko Bordeaux.
— Wyśmienicie, znajdzie butelkę.
— A zatem nic nie zostaje do życzenia, jak tylko posiadać oczy podobne twoim, ażeby patrzeć w lewo czy się czasem nie pali na prawo.
I zanosząc się od śmiechu Gibassier wyszedł z oberży.
W godzinę potem, mały wózek zatrzymał się przed wrotami oberży, wyskoczył zeń człowiek opisany, którego wprowadzono zaraz pod numer jedenasty, gdzie dobry posiłek oczekiwał na niego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.