Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Swoi nas tylko zdradzają.

W pięć minut nowoprzybyły rozpoznał już wszystkie zakątki pokoju, jak gdyby zamieszkiwał go od dawna.
Był to człowiek nader łatwo zawierający znajomości i szybko przylegający do miejsca; w każdym jednak razie, wręcz oświadczył posługaczowi, iż nic od niego nie potrzebuje, że lubi jadać na osobności.
Pozostawszy zaś sam, stał się prawdziwym agentem i uchylił drzwi.
W tej chwili i pan Sarranti otworzył swoje dla wydania rozporządzeń pokojówce, która przyszła słać łóżko i zawiadomił ją, że powróci za dwie godziny.
— O! o! zawołał Gibassier, zdaje się, że mimo spóźnionej pory, sąsiad wychodzi na spacer; zobaczmy, gdzie też pójdzie.
Zagasił światło i wyjrzawszy oknem dostrzegł pana Barranti, zmierzającego w stronę ulicy Saint-Andre-des Ares.
— Choć wiem, że wróci, mówił w duchu, lecz nie próżnujmy, nie zaniedbujmy rzemiosła i dowiedzmy się gdzie poszedł.
Popędził więc ze schodów i poszedł ulicą Bussy, targiem St. Germain, placem St. Sulpicjusza i ulicą Pot-de-fer, gdzie spostrzegł pana Sarranti gdy przestępował próg domu, nie spojrzawszy nawet na numer jego. Lecz Gibassier ciekawszym być musiał, bo zobaczył numer dwudziesty ósmy; poczem posunął się pod mury pałacu Cossé-Brissac i czekał.
Niedługo to trwało, bo Sarranti zaledwie wszedł, zaraz wyszedł. Ale zamiast udać się w dół ulicy Pot-de-fer, poszedł ku górze, czyli minął czatownika, który skrył się za ścianę, następnie zawrócił w ulicę Vaugirard. Po pewnym czasie przebył w poprzek plac św. Michała, zagłębił się w ulicę pocztową i stanął nareszcie przed domem, na którego numer spojrzał.
Czytelnikom znaną już jest ta budowla, a jeśli zapomnieli, to ją rozpoznają za pierwszą wskazówką. Położona z boku przesmyku de Vignes, a wprost ulicy o Studni Gadającej, była tym samym domem, w którym znikli carbonari, daremnie później poszukiwani przez pana Jackala, a tak cudownie znalezieni w Studni Gadającej.
Były galernik wzdrygnął się na ten widok, dreszcz zimny przebiegł go całego, a pot wystąpił na czoło; pierwszy to raz po odjeździe z Hotel-Dieu do Kehl, doznał on wrażenia bolesnego.
Ulica pustą była o tej godzinie. Sarranti, stanąwszy na miejscu, czekał zapewne z wejściem na przybycie czterech towarzyszów. Wkrótce trzej ludzie w płaszczach ukazali się i zbliżyli do Sarrantego a zamieniwszy z nim znaki wszyscy czterej czekali na piątego, gdyż jak wiemy, piątkami wchodzili do domu.
Gibassier spojrzał w około czy ów piąty nie nadchodzi, a nie spostrzegłszy go nigdzie, postanowił wykonać nagle dzieło mistrzowskie.
Wtajemniczony przez pana Jackala we właściwości domu owego, jak i znajomość znaków wolnomularskich, postąpił do zebranych i uczynił odpowiednie uściśnienie dłoni; a to wprowadziło go we wnętrze groźnego przybytku, który naprawiono tak, że nie pozostało ani śladu przejścia Carmagnola po przez mur, oraz upadku Volauventa przez okno.
Obecnie nie było nawet mowy o zapuszczeniu się w podziemie, oczekiwano tylko na wieści, jakie przyniósł Sarranti; on zaś oświadczył, iż przed trzema dniami ks. Reichstadt przybędzie do Saint-Leu-Taverney, gdzie się ukryje aż do chwili, która pozwoli na ukazanie ludowi chorągwi, pod znakiem której wstępuje on w szranki życia politycznego.
A że zwyczajem stowarzyszenia było zmienianie miejsca posiedzeń, dla zbicia z tropu policji, postanowiono więc, iż gdy pogrzeb księcia de la Rochefoucauld nazajutrz ma mieć miejsce, przeto wszystkie loże albo znajdować się winny w kościele Wniebowzięcia, albo rozpuszczone po okolicznych ulicach i placach.
Tam otrzymanemi dopiero być miały ostatnie rozkazy rady centralnej. W każdym przecie wypadku, aż do przyjazdu księcia cesarskiego, zasiadać rozkazano komitetowi nieustającemu.
Rozeszli się o pierwszej godzinie z rana.
Gibasier jedyną miał tylko obawę, aby niespodziewane przybycie zapóźnionego spiskowca, którego on zajął miejsce, nie nastąpiło wkrótce po ich wejściu do kryjówki. Może i przyszedł ale nie zastawszy nikogo przy drzwiach, sądził zapewne, że sprawa odłożona więc odszedł.
Sarranti porzucił u drzwi towarzyszów, Gibassier zaś, wiedząc, iż uda się pod Sułtana, przeskoczył za róg ulicy, a wyprzedzając go o dziesięć minut, wszedł do domu, zasiadł przed stołem i połykać zaczął z apetytem takim, jak kawalerzysta ubiegający piętnaście mil na dobę i z zadowoleniem człowieka, który sumiennie wykonał obowiązek.
To też wnet otrzymał nagrodę za trudy, gdy usłyszał kroki Sarrantego na schodach.
Drzwi numer szósty rozwarto i zamknięto. Następnie, Gibassier usłyszał zgrzyt klucza, po dwakroć obróconego w zamku, co było znakiem, iż Sarranti nie wyruszy już z domu przed rankiem.
— Dobranoc, miły sąsiedzie, mruknął, zadzwonił na chłopca i kazał mu sprowadzić posłańca o siódmej, dla odniesienia listu.
— Możeby pan oddał dziś to pismo? rzekł sługa, nie budziłbym pana dla tak małej rzeczy.
— Nasamprzód trzeba ci wiedzieć, odrzekł Gibassier, że list mój, to nie jest mała rzecz; a przytem chcę wstać wcześniej.
Chłopiec więc odszedł z zaleceniem dostawienia na górę pulardy zimnej, oraz butelki Bordeaux.
Gibassier zaś, zamknąwszy się w pokoju, siadł i zaczął spisywać wrażenia doznane w przebytej drodze, dla przesłania takowych panu Jackalowi, a potem ułożył się w łóżku.
O siódmej, zapukał posłaniec oczekiwany. Agent znajdował się już w pełnym stroju i wpuścił go natychmiast. Zaledwie ukazał się i przemówił, Gibassier poznał w nim Owerniaka czystej krwi, mógł mu więc śmiało list powierzyć. Dał mu dwanaście su i oświadczył, że osoba, która ma list odebrać jeśli nie znajduje się już na ulicy Jerozolimskiej, to dziś przyjedzie; w pierwszym wypadku odda go sekretarzowi, w drugim do rąk własnych.
Posłaniec ruszył w drogę.
Długa godzina ubiegła, a w izbie Sarrantego słychać było jedynie chód niespokojny i poruszanie niecierpliwe drobnych sprzętów, agent przeto, ażeby zająć się cokolwiek, zaczął jeść śniadanie, zaledwie jednak utopił grabki w udzie tłustej pulardy, zawiasy sąsiednie skrzypnęły.
— Do szatana! zawołał, dość wcześnie wychodzimy, za ledwie kwadrans na dziesiątą.
Sarranti zszedł na dół tymczasem, Gibassier zaś wyglądał oknem, lecz Sarranti nie ukazywał się na placu.
— Co on może robić na dole? niepodobna aby znikł, zanim zdążyłem uchylić okno, a jeśli tak, to znajdę go nieopodal. Mówiąc to, przechylił się za futrynę, lecz nic spostrzedz nie zdołał.
Po pięciu dopiero minutach ujrzał Korsykanina przestępującego próg i wychodzącego na ulicę St. André-des-Arcs.
— Wiem gdzie idziesz, mruczał policjant. Mógłbym się obejść bez śledzenia, lecz obowiązek przedewszystkiem.
I Gibassier, owiązawszy się szalem, wyskoczył z izby, ofiarowując Bogu umartwienie z powodu głodu. Na wielkie przecież zdziwienie, wstrzymany został przy ostatnim stopniu przykro brzmiącym głosem policjanta: „Papiery!“
— Papiery? powtórzył zdumiony agent.
— Tak! do licha, musisz pan wiedzieć, że kto przemieszkuje w pokojach gościnnych, powinien je mieć przy sobie.
— Prawda, lecz dla odbycia drogi z Bondy do Paryża, nie potrzebnem jest świadectwo, jak sądzę.
— Jeżeli ktoś zajmie mieszkanie u przyjaciół lub własne, ale nie pokój w domu zajezdnym.
— A! istotnie, to też okażę je natychmiast, i szukać zaczął po wszystkich kieszeniach, lecz nie znajdując, odezwał się z udaną niecierpliwością:
— Gdzież je wetknąłem u djabła?
Policjant uczynił znak mający wyrażać, iż kto zaraz nie znajduje dowodów, nie odszuka ich nigdy, i dwom drabom z pałkami, w czarnych kapotach, zlecił straż nad podejrzanym człowiekiem.
— Do kroćset! wołał Gibasier, zostawić je musiałem w Bondy, przy przebieraniu się ze stroju gońca w strój pocztyliona.
— Co? co? ozwał się policjant.
— Tak, rzekł zbrodniarz, uśmiechnięty, szczęściem, nie potrzebuję żadnych papierów.
— A to jak?
— Nie potrzebuję. I, zbliżywszy usta do ucha urzędnika szepnął: Waszym jestem!
— Policjantem?
— Nie inaczej! przepuśćcie mnie więc.
— O! pilno ci widać, ptaszku.
— Śledzę kogoś, rzekł Gibassier, zmrużywszy figlarnie oczy.
— A któż to taki?
— Nader niebezpieczny spiskowiec!
— Czy tak? więc gdzież on jest?
— Do kata! tożeście go musieli widzieć, schodził przed chwilą, człowiek lat pięćdziesiąt, o siwiejących wąsach, włosy obcięte przy skórze, postawa rycerska... Nie spostrzegliście tej osobistości?
— Owszem.
— Otóż więc jego, nie mnie, przytrzymaćby należało!
— W istocie, tylko, że on posiadał co trzeba do utożsamienia osoby, a ty nie masz nic, więc zabieramy cię.
— Jakto być może?
— Jak najlepiej, czy sądzisz, że mi to uczyni przykrość?
— Mnie zatrzymujecie, mnie!
— Tak, ciebie.
— Mnie, wysłańca umyślnego pana Jackala?
— Gdzie dowód?
— Doskonale! otrzymacie go natychmiast.
— Złóż go więc.
— Ależ, tymczasem, mój ptak mi ucieknie.
— Zapewne, a i ty nie byłbyś od tego.
— Ja? poco? Widać zaraz, że mnie nie znacie... Ja miałbym uciekać. Przepraszam; obecne położenie moje bardzo jest przyjemne.
— Dość tego! zawołał urzędnik.
— Jakto dość, jak...
— Pójdź za mną, albo...
— Co za albo? pytał łotr drżący.
— Albo przyzwę pomoc wojskową!
— Kiedyż powiadam, ryczał pieniąc się Gibassier, iż należę do podwładnych pana Jackala.
Policjant spojrzał z miną wyrażającą: „Cóż to za głupiec!“ I wzruszył ramionami, czyniąc znak pomocnikom, którzy pomknęli z właściwą sobie wprawą.
— Strzeż się! przyjacielu, wołał pojmany.
— Nie jestem ja wielkim przyjacielem ludzi nieposiadających dowodów własnego pochodzenia.
— Pan Jackal ukarze cię surowo.
— Powtarzam, iż obowiązkiem moim jest odstawienie do prefektury ludzi nie mających świadectwa, czy paszportu, a więc i pana odprowadzić tam muszę, nic prostszego.
— Ależ powiadam, do stu tyś...
— Pokaż-no pan „oko“.
— Oko?... Dobre to bywa dla podrzędnych agentów, jak ty, mieć oko, ja zaś...
— Tak, masz pan dwoje oczu, rozumiem, co stanowi, iż lepiej rozpoznasz drogę, jaką postępować mamy, dalej więc! ruszajmy!
— Domagasz się tego koniecznie, wrzeszczał Gibassier.
— Tak sądzę, przynajmniej.
— Nie przypisuj przeto nikomu tylko własnej osobie zła, jakie cię spotka.
— Dosyć tej paplaniny, w drogę! pójdź pan, albo wezwę siłę zbrojną.
Sługa sprawiedliwości wydobył z kieszeni maleńką parkę kajdanków ręcznych
— Idę więc, rzekł Gibassier, widząc w jak fałszywem znalazł się położeniu.
— W takim razie, będę miał wysoki zaszczyt zaofiarować panu własne ramię, odezwał się policjant, a ci dwaj panowie postępować raczą za nami, bo masz pan minę takiego zucha, który mógłby zwinąć chorągiewkę przy pierwszym zakręcie ulicy.
— Spełniam więc obowiązek, westchnął Gibassier, spoglądając ku niebu, jak gdyby Boga samego chciał wezwać na świadectwo, iż walczył do końca.
— Dalejże! ręka twoja potrzebniejsza mi jest od tego wszystkiego, rzekł na to skupienie ducha policjant.
Gibassier znając wyśmienicie sposób, w jaki więzień wsuwa swą rękę pod ramię sługi sprawiedliwości, niedał się prosić dłużej.
— Nie poraz pierwszy zapewne, zdarza ci się wypadek podobny? rzekł.
Goniec dworski spojrzał na mówiącego z miną człowieka: „Bardzo dobrze! zobaczymy jednak, czyje będzie na wierzchu“ i odezwał się stanowczo:
— Ruszajmy!
I udali się na ulicę Jerozolimską.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.